Category: seriale

Power dalej walczy

W poprzedniej części opisałem, w jaki sposób powstał Captain Power and the Soldiers of the Future. Serial formalnie skierowany do dzieci, ale posiadał on wiele mroczniejszych elementów wskazujących na bardziej dorosłego odbiorcę. Takie tez było założenie twórców. Fabularnie Captain Power opiera się na dosyć prostym schemacie opowieści o drużynie dobrych bohaterów walczących z tymi złymi. Jednak, kiedy bardziej dokładnie przyjrzymy się temu, o czym on opowiada, to dostrzeżemy kilka ciekawych elementów.

Jam jest zły, jam jest zły.
Jam jest zły, jam jest zły.

Oto mamy rok 2147, minęło kilka lat od zakończeniu wojen metalu (Metalwars), który to konflikt ludzkość przegrała. Zwycięzcami okazały się maszyny prowadzone do walki przez Lorda Dreada. Mamy tutaj do czynienia z cyborgiem, kiedyś był to człowiek, doktor Lyman Taggart i on wraz ze Stuartem Powerem pracował przy superkomputerze zwanym OverMind. Obydwaj mieli wspólny cel, jakim było zaprowadzenie na świecie pokoju. Jednakże w pewnym momencie ich drogi się rozeszły. Taggart w trakcie prowadzonych prac podłączył swój umysł do OverMinda, co go zmieniło. Zamiast prób zaprowadzenia pokoju uznał, że właściwą drogą do stworzenia nowego wspaniałego świata jest podbój i przekształcenie ludzi w cyborgi. Jednym z negatywnych elementów ludzkości, który zostanie w ten sposób usunięty, były emocje.

Trzeba tutaj dodać, że po stronie Dreada były nie tylko maszyny, ale także można było znaleźć w tej grupie ludzi. Mają oni różne zadania, ale wszyscy są w pełni oddani Dreadowi i jego ideom. Jedną z grup bardziej charakterystycznych, która wspierała ów reżim maszyn było Dread Youth. Pod tym określeniem należy rozumieć Hitler Jugend świata Captain Powera. Jest to młodzież wychowywana w posłuszeństwie dla maszyn i samego Dreada. Mają oni szykowne mundury i poza różną pracą na rzecz maszyn stanowią także bardzo pomocny wizualny punkt odniesienia, choćby w trakcie przemówień Dreada.

Chociaż wojna została przez maszyny wygrana, to ów nowy wspaniały świat jeszcze nie nastał. Przygotowania idą jednak pełną parą, a na razie Ziemia jest zniszczona. To, co widzimy, to wizja bardzo ładna odwołująca się do różnej maści post apokaliptycznych przedstawień. Miasta przestały istnieć, pozostały tylko ruiny wypalone przez wielokrotne bombardowania. Ludzkość, a raczej nieliczni jej przedstawiciele żyją w małych osadach w ciągłym strachu przed Dreadem i jego maszynami. W każdej chwili mogą zostać zaatakowani i zniszczeni. Nie znaczy to jednak, że Dread nic innego nie robi, jak tylko wysyła kolejne oddziały, aby dobić resztki ludzkości. Raczej ich na razie toleruje, ale w każdej chwili może się to zmienić i wszyscy o tym wiedzą.

Dobrzy my, dobrzy my
Dobrzy my, dobrzy my

W celu naprawienia ludzkości Dread chce ją zdigitalizować, lecz, póki co nie może tego robić na masową skalę. Digitalizacja, to jest koncept bardzo pasujący do lat 80-tych i ówczesnego popularnego wyobrażenia na temat komputerów i maszyn. Otóż twórcy wymyślili, że przy użyciu specjalnej broni będzie możliwe dokonanie dematerializacji człowieka, a jego osobowość, jak też i ciało zostaną zapisane na dysku. Chodzi tutaj o Star Trekową dematerializację w teleporterze, ale już bez odtworzenia człowieka po drugiej stronie teleportu. Proces ten pozwala nie tylko na składowanie dużej liczby ludzi, ale też jest w jakimś stopniu dobrą torturą, gdyż człowiek, choć zdigitalizowany, to pozostaje świadomy. Cel tego działania jest jednak w gruncie rzeczy inny. Chodzi o późniejsze połączenie takiej osoby z maszyną i stworzenie tego idealnego świata.

Jednak cała ludzkość nie została sprowadzona do poziomu uciekających nomadów i przestraszonych uciekinierów. Wraz z końcem wojny pozostało na jej polu wiele osób gotowych walczyć dalej. Z nich rekrutują się różne oddziały partyzanckie, które na różne sposoby starają się powstrzymać Dreada. Nie są oni zorganizowani w jeden wielki ruch oporu. Serial opowiada właśnie o jednej z takich grup, która posiada pewną przewagę nad innymi, o tym jednak będzie potem.

Teraz ich przedstawmy. Jak sam tytuł wskazuje głównym bohaterem i przywódcą tej grupy jest Jonathan Power znany jako kapitan Power. Tutaj pewna ciekawostka, w tę postać wciela się aktor Tim Dunigan. Dla większości nazwisko to najpewniej nic nie mówi, ale co więksi psychofani Drużyny A powinni natychmiast go skojarzyć. Grał on Buźkę w pilocie tego serialu. Został potem zwolniony, gdyż producenci uznali, że jest za młody do tej roli i w ten sposób już od drugiego odcinka mieliśmy Dirka Bennedicta, a reszta jest historią. W każdym razie tutaj, w przypadku Captain Powera, Dunigan nie miał takiego pecha. Został na cały serial w swojej roli.

Poza tytułowym bohaterem w skład jego oddziału, jako „żołnierze przyszłości” wchodzą jeszcze cztery osoby: kapral Jennifer ‘Pilot’ Chase, sierżant Robert ‘Scout” Baker, oraz przyjaciel ojca Powera i starszy doradca major Matthew ‘Hawk’ Masterson. Ostatnią postacią uzupełniającą grupę jest półkownik Michael ‘Tank’ Ellis, w którego wciela się drugi najbardziej rozpoznawalny aktor z tego serialu. Mianowicie chodzi o znanego fanom filmów z Arnoldem Schwarzeneggerem Sven-Ole’a Thorsena. Jak łatwo zgadnąć po tej informacji, nawet jak nie kojarzy się tego aktora z wyglądu, Tank jest największym i najsilniejszym członkiem zespołu Powera. Warto też dodać, że ma on całkiem ciekawą historię postaci. Otóż Tank został wyhodowany do walki i mamy tu do czynienia w jakimś stopniu z ofiarą eksperymentów naukowych. Najciekawsze jest natomiast to, że specjalne laboratorium, gdzie zrobiono to wszystko ma bardzo charakterystyczną nazwę: Babylon 5. Owa rzucona uwaga była zresztą podnoszona przez JMSa w trakcie długich i nieprzyjemnych internetowych dyskusji odnośnie sporu, co było pierwsze: DeepSpace 9, czy właśnie Babylon 5. Jak się okazuje, rzucona tak przypadkiem uwaga, potem dawała dobry argument, że JMS już od dłuższego czasu pracował nad własnym serialem.

Maszyna CGI
Maszyna CGI

Choć ruch oporu działał, to mimo wszystko zwykli ludzie mieli niewielkie szanse w starciu z maszynami. Nie tylko ze względu na posiadaną przez nie dużą przewagę liczebną, ale także przez to, że po stronie Dreada były także maszyny, czy też raczej istoty zwane Biodreadami. Zostały one stworzone przez OverMinda przy dużym nakładzie kosztów. Był ku temu jednak powód, o ile zwykłe maszyny były relatywnie łatwe do zniszczenia i po ich stronie była głównie ich duża liczba, tak Biodready bardzo trudno było skrzywdzić. Po pierwsze jednak, posiadały one świadomość, co w porównaniu do reszty bezwolnych żołnierzy sprawiało, że były o wiele groźniejsze. Poza tym, co też ma duże znaczenie, potrafiły się same naprawiać. O ile można je było uszkodzić, to żadnego nie udało się zniszczyć.

Trzeba także dodać, że ich charakter oraz osobowość były dosyć skomplikowane. Wielokrotnie oglądając serial można odnieść wrażenie, że jest z nimi związana jakaś tajemnica. Z punktu widzenia telewizji, co innego było jednak ważniejsze. Biodready były pierwszymi postaciami obecnymi w serialu telewizyjnym, które w całości powstały przy użyciu grafiki komputerowej (taki Max Headroom był efektem tylko makijażu). Był to oczywiście szczyt technologicznych możliwości końca lat 80-tych i z dzisiejszej perspektywy musi on budzić uśmiech na twarzy. Trzeba jednak pamiętać, że mamy tutaj do czynienia z technologiczną rewolucją.

Technologia XX wieku
Technologia XX wieku

Bohaterowie mieli jednak pomoc w walce z maszynami. Każdy z nich miał na sobie specjalny kombinezon zaprojektowany przez Stuarta Powera. Gwarantował on ochronę przed digitalizacją, a także dawał im osłonę przed pociskami laserowymi. Można także przypuszczać, że odpowiednio zwiększał ich umiejętności, ale nie było to nigdy do końca wyjaśnione. Warto jednak wspomnieć, że Tank miał na sobie cudowną zbroję żołnierza, podczas gdy pozostałe projekty były żywcem wyjęte z typowego zbioru kolorowego szaleństwa zabawek lat 80-tych. Stąd też były bardziej kolorowe niż funkcjonalne i w gruncie rzeczy nie za bardzo pasowały do dosyć mrocznego charakteru serialu. Wypada dodać, że bohaterowie normalnie mieli zwykłe ubrania. Jednak po naciśnięciu przycisku, czy też naszywki na ich ubraniu, nagle na ich ciałach materializowały się owe zbroje.

CDN

Jak powstaje legenda (Captain Power and the Soldiers of the Future 1)

Gary Goddard jest producentem, który z dużym sukcesem tworzył przedstawienia i atrakcje dla parków rozrywki. Wiele z owych miejsc był albo własnością, albo też było ściśle związanych z dużymi studiami produkującymi filmy. Możliwe, że ów kontakt z lepszym światem sprawił, że z czasem postanowił on spróbować swojej ręki w innej dziedzinie rozrywki. Mając dobre kontakty i odpowiedni dorobek w spektakularnych atrakcjach związanych z kinem, a także współpracując z różnymi studiami, nic dziwnego, że udało mu się dostać stanowisko reżysera kinowego He-Mana. Z tym filmem wiązał się duży budżet i wielkie nadzieje producentów.

W czasie, gdy Masters of the Universe zmierzało do kin Goddard chciał wykorzystać sytuacje, w której się znajdował. Oto miał w rękach w założeniu filmowy przebój, oraz już sprawdzone ścieżki do odpowiednio ważnych ludzi gwarantujących pieniądze na nowe projekty. Miał też od pewnego czasu odpowiedni pomysł na serial science-fiction. Miał on opowiadać o walce dzielnych ludzi z robotami. Przygotowawszy odpowiedni zestaw reklamowy składający się z haseł i rysunków udał się do korporacji, z którą miał dzięki Masters dobre relacje. Chodzi mianowicie o Mattel, która wtedy zarabiała ogromne pieniądze na produkcji zabawek skierowanych do chłopców. Pod tym terminem kryły się figurki żołnierzy i tego typu rzeczy, które producenci zabawek standardowo kierowali do chłopców (acz, co pewien czas próbowano poszerzyć grono odbiorców o dziewczynki, czego przykładem jest She-Ra). Lata 80-te to czas świetności tego rynku, który zaowocował wieloma serialami, które miały reklamować poszczególne produkty. Takim serialem był He-Man, ale też opisywane już tutaj Robotix. Zaznaczmy, że to jednak ledwie wierzchołek góry lodowej i właściwie przez pewien czas prawie wszystkie seriale animowane były reklamami zabawek.

Wojna na nowe technologie dotarła także do zabawek. Dzisiaj już niewiele z tej elektroniki zostało w użyciu i produkcji.
Wojna na nowe technologie dotarła także do zabawek. Dzisiaj już niewiele z tej elektroniki zostało w użyciu i produkcji.

Trudno stwierdzić, co przekonało Mattel do pomysłów Goddarda, ale firma ta postanowiła wyłożyć pieniądze na produkcję serialu o tytule Captain Power and the Soldiers of Future. W gruncie rzeczy nawet bardziej niezwykłe niż sama zgoda Mattel, była decyzja, aby to był serial aktorski. W dosyć drastyczny sposób zwiększało to koszty produkcji, a co za tym idzie budżet na odcinek. Chodzi tutaj na sporą, jak na owe czasy i typ serialu sumę 500 000$ za odcinek. Obiektywnie nie były to duże pieniądze, jak na serial z aktorami, ale należy pamiętać, że mówimy tutaj o 20 paro minutowej reklamie zabawki. Piszę o reklamie, ponieważ jednym z elementów pakietu było wyprodukowanie przez Mattel kolekcji zabawek. Miały one pewną cechę charakterystyczną, mianowicie interaktywność. W każdym odcinku musiały być przynajmniej 2 minuty scen walki, kiedy to poprzez sygnał świetlny następowała komunikacja z czujnikiem znajdującym się w zabawce. Za sygnał odpowiadało czerwona lampa (a raczej nałożona w post produkcji poświata) umieszczona na torsie robotów. Widz mógł dzięki temu „walczyć” razem z bohaterami przeciwko tym złym. Zwycięstwo było ogłaszane na wyświetlaczu, porażka zaś oznaczała, że z zabawki będącej formą myśliwca katapultowany był pilot. Z tego, co wiem, zabawki nie współpracują z obecnie produkowanymi telewizorami.

Na tym nie kończą się związki pomiędzy Captain Power, a Mattel i w gruncie rzeczy z He-Manem. Większość dostępnych przekazów na temat produkcji serialu w gruncie rzeczy pomniejsza rolę Goddarda. Miał on przedstawić pomysł, pewne założenia pierwszego odcinka, wymyślić hasło, które miało go sprzedać i stwierdzić, że to będzie taki Dr Who. To ostatnie może zdziwić część czytelników, jak to w 1987 ktoś reklamował swój serial w Ameryce porównaniem do produkcji BBC? Odpowiedź jest jednak banalna, gdyż wiele osób zapomina, że w latach 80-tych na antenie PBS (publicznym nadawcy w Stanach) nadawano seriale BBC. Jednym z popularniejszych był Dr Who i nawet sami producenci przygód podróżnika w czasie starali się korzystać z tejże popularności choćby umieszczając amerykankę, jako towarzyszkę Doktora. Poza Dr Who także choćby Blake’s 7 (1, 2, 3 i 4) było lubiane w Ameryce. Serial Nationa doczekał się nie tylko fanzinów, ale też fanów, którzy mieli potem wpływ na wygląd telewizji.

Jednym z nich był człowiek, który odpowiadał za właściwe wymyślenie fabuły i konwencji serialu. Był to młody scenarzysta, który relatywnie niedawno rozpoczął karierę. Jego imię to J Michael Straczynski, a w świecie filmu i telewizji pojawił się dzięki napisaniu scenariusza do serialu animowanego o He-Manie. Producentom się on spodobał i zatrudnili go, czego efektem były kolejne scenariusze. Wtedy też zaprzyjaźnił się z Larrym DiTillio, z którym współpracował przy produkcji serialu o przygodach She-Ra’y. O ile JMS odpowiadał za początek Captain Powera, to w pewnym momencie odszedł on z ekipy producenckiej – nie jest jasne, czy miało to miejsce już po zakończeniu pracy nad pierwszym sezonem, czy jeszcze w trakcie. Sam pisze, że jego decyzja była związana z coraz większą ingerencją Mattela w produkcję serialu. Miał już jednak pomysł na to, co będzie dalej i Mattel zgodził się z jego propozycją, aby władzę nad Captain Powerem przejął jego przyjaciel, wspominany tutaj Larry DiTillio.

Pomysł, jaki miał JMS przystępując do pracy nad Captain Power przywodzi na myśl jego późniejsze scenariusze kontynuacji V (1 i 2 i 3), która nigdy nie powstała ze względu na zbyt duże koszty produkcji. Nim jednak przejdę do omawiania fabuły i tłumaczenia, czym właściwie jest Captain Power, trzeba trochę napisać o samym JMSie. Pod koniec lat 80-tych zaczął on coraz poważniej myśleć o serialu, który na przestrzeni kilku lat opowiadałby konkretną i spójną historię. Miała to być długa saga, a efektem tych pomysłów był serial Babylon 5. JMS zdawał sobie jednak sprawę, że tego typu pomysły trzeba przetestować i nie wolno iść z nimi na żywioł. Wiele przykładów nieudanych produkcji tego typu uczy pokory. Stąd, kiedy zaproponowano mu pracę przy Captain Powerze postanowił wykorzystać ją, jako sprawdzian pomysłów na coś poważniejszego.

Wiem, że to niepoważnie wygląda, ale jest poważne!
Wiem, że to niepoważnie wygląda, ale jest poważne!

Nie znaczy to, że Captain Power był niepoważny. Jednak, jako serial traktowany tak przez stacje telewizyjne, jak i recenzentów, jako reklama zabawek nie mógł on liczyć na zbytnią uwagę. Natomiast sam JMS wielokrotnie podkreślał, że w trakcie pracy nad serialem nie przejmowali się oni produktami Mattela, chociaż musieli umieszczać w serialu owe wspomniane minuty interaktywności. W trakcie produkcji były oczywiście różne problemy, ale związane one były głównie z budżetem. Była to zresztą nauka dla JMSa, który przy Babylon 5 bardzo starał się nie przekraczać przydzielonego mu budżetu, co było bardzo częste przy innych serialach s-f tamtych czasów.

W poniedziałek kontynuacja.

Rutland Weekend Monty Python

Wraz z końcem nadawania Latającego cyrku Monty Pythona poszczególni Pythoni musieli szukać dla siebie zajęć. Najbardziej znanym efektem tych poszukiwań był Fawlty Towers znany u nas pod tytułem Hotel Zacisze. Serial Johna Cleese’a był wielkim przebojem. Podobnie, pomimo różnych wybojów, powiodła się kariera Terry’ego Gilliama, jako reżysera. Michael Pallin zaś zyskał sławę, jako podróżnik. Jego programy były ciekawe i prowadzone ze spodziewanym humorem. Terry Jones, jako mediewista, poszedł w kierunku popularyzacji historii. Najbardziej tragiczne były dalsze losy Grahama Chapmana, którego trapiły różne osobiste problemy.

Tak kiedyś wyglądało logo telewizji w Rutland
Tak kiedyś wyglądało logo telewizji w Rutland

Jak łatwo zauważyć jednego z Pythonów w tym wyliczeniu zabrakło. Jednakże w gruncie rzeczy najczęściej się o nim zapomina. Nie jest to jednak uprawnione, bo ów tajemniczy Python nie tylko odgrywał ważną rolę w Latającym cyrku, ale także ma w swoim dorobku serial, o którym warto pamiętać. Chodzi o Rutland Weekend Television nadawany w latach 1975-6. W przeciwieństwie do nastawionego na opowieść Fawlty Towers, Rutland Weekend Television był w swojej stylistyce bliski Latającemu cyrkowi. Mieliśmy do czynienia z serią skeczy, które łączyła ze sobą tytułowa telewizja z Rutland.

Tutaj trzeba wspomnieć, że „dawno temu” w Wielkiej Brytanii istniał przedziwny rynek telewizyjny. Kiedy zezwolono na powstanie niezależnych od BBC stacji telewizyjnych, dostawały one bardzo określone licencję. Dotyczyły one tak okręgu, gdzie dana stacja mogła być nadawana, ale też – co dzisiaj wielu może zdziwić – także czasu. W ten sposób powstały telewizje weekendowe. System ten, wielokrotnie reformowany i zmieniany załamał się w latach 80-tych, do czego niewątpliwie przyczyniło się skupywanie licencji.

Eric Idle pewnego dnia pomyślał sobie, jak wyglądałaby bardzo nisko budżetowa telewizja w tytułowym Rutland, czyli praktycznie nigdzie. W ten sposób powstała koncepcja serialu, który zresztą dostał prawie zerowy budżet. Każdy odcinek składa się ze zbioru różnych programów rozrywkowych, teleturniejów, czy też programów politycznych. Humor jest mocno absurdalny. Telewizja wyśmiewana jest niemiłosiernie, na ekranie mamy plejadę niekompetentnych prowadzących, bezsensownych programów i ogólnej groteski.

Witamy państwa zębami.
Witamy państwa zębami.

Skecze były bardzo różnorodne. Począwszy od programu na temat rolnika, hodującego misski (w sensie „pięknych kobiet”) przez program, gdzie wszystko, co jest mówione, jest bełkotem, skończywszy na reportażu z więzienia umieszczonego w ładnym domu na przedmieściach, którym zarządza urocza starsza pani. Stosuje ona surowe zasady i pilnuje, aby więźniowie nie przeklinali i myli uszy. Jeżeli tego nie będą chcieli robić, to każe ich powiesić.

Do tego należy także dodać piosenki skomponowane i śpiewane przez Neila Innesa, który zdobył sobie już wcześniej popularność piosenkarza-komika. Warto także dodać, że choć nigdy nie był członkiem Monty Pythonów, to miał on swój udział w powstawaniu Latającego cyrku, gdyż nie tylko w nim występował, ale też komponował do niego piosenki.

Serial był popularny, ale też miał sławnego fana: George Harrisona z Beatlesów, który zresztą zagrał samego siebie w odcinku świątecznym. Na tym zresztą nie koniec związków z Beatlesami, bo w jednym odcinku pojawił się skecz żartujący sobie z tego zespołu poprzez wymyśloną kapelę The Rutles.

Pre-Fab Four w całej okazałości, z napojem, który poznali w Indiach, który zmienił ich życie: herbatą
Pre-Fab Four w całej okazałości, z napojem, który poznali w Indiach, który zmienił ich życie: herbatą

Zespół był na tyle popularny, że w 1978 roku powstał telewizyjny film dokumentalny opowiadający o historii tego zespołu pod tytułem All You Need Is Cash. Kolejne etapy kariery Beatlesów są wyśmiewane na różne sposoby. W tym także poprzez piosenki, które brzmią niczym oryginalne utwory zespołu z Liverpoolu, ale ich teksty są znacznie ciekawsze. W różnych rolach pojawiają się tam także znani muzycy. W roli dziennikarza pojawił się George Harrison, natomiast Mick Jagger zagrał samego siebie. W Ameryce film okazał się porażką, w Wielkiej Brytanii wiodło mu się lepiej. Z czasem zyskał on status kultowego i w pełni zasłużenie. Idle w 2002 roku wrócił do All You Need i wypuścił dosyć kontrowersyjne Rutles 2: You Can’t Buy Me Lunch, które właściwie niczym nie różniło się od All You Need.

Rutland Weekend Television nie jest dostępne na DVD. Bardzo prawdopodobne, że jednym z powodów były problemy z pieniędzmi. Idle był bardzo zły na BBC za przydzielony mu budżet. Serial żartujący sobie z niskiego budżetu nie miał zbyt wiele pieniędzy na cokolwiek. Tak, jeżeli chodzi o scenografię, czy też kostiumy, ale nawet brakowało funtów na opłacenie studia, przez co było bardzo mało czasu na nakręcenie wszystkich odcinków. Z tego powodu nie było nawet czasu na improwizacje i wszystko musiało iść zgodnie z tym, co zostało napisane w scenariuszu.

Pomimo tego do serialu da się dotrzeć różnymi drogami i zdecydowanie warto to zrobić. Rutland Weekend Television jest cudownie absurdalny i bardzo bliski duchowi Latającego cyrku.

Abstrakcja komedii w duchu Twin Peaks (On the Air)

Symbolika anteny jest ważna. Czasem.
Symbolika anteny jest ważna. Czasem.

David Lynch zawsze był reżyserem obdarzonym dużym poczuciem humoru. Wiele jego filmów posiadało sceny komediowe. Były one zabawne, acz bardzo często dowcip był abstrakcyjny, do tego stopnia, że dla wielu był kompletnie niezrozumiały. Zresztą, miejscami granica pomiędzy żartem, a horrorem była bardzo cienka. Stąd też nic dziwnego, że bardzo wiele osób nie dostrzega tego, że filmy Lyncha są zabawne, czy też ironiczne. Patrząc tak na fanów, jak i krytyków twórczości tego reżysera można stwierdzić, że większość osób skupia się na mroczności, czy strachu, jako tych emocjach, które wywołują jego dzieła.

Stąd też dla wielu osób sporym zaskoczeniem będzie, że David Lynch ma w swoim dorobku coś, co można nazwać prawdziwą komedią. Oczywiście była to komedia dla samego Lyncha, co nie znaczy, że wszyscy musieli to tak odbierać. Należy jednak zacząć od początku. Wszystkiemu winne było Twin Peaks. Niesamowity (acz tylko początkowy – potem było gorzej) sukces tego serialu sprawił, że Lynch i Frost mogli robić, co chcą. Nie mieli żadnych wyznaczonych ograniczeń w działaniu. Dla stacji telewizyjnych byli oni gwiazdami podobnymi Michaelowi Mannowi parę lat wcześniej. Stąd też nie było dla nikogo problemem, gdy postanowili oni stworzyć nowy serial telewizyjny. Korzystając z aktorów, z którymi pracowali przy Twin Peaks równolegle z produkcją tego przeboju rozpoczęli kręcenie czegoś, co można nazwać mianem sitcomu.

Jeżeli ktoś jest obeznany z historią powstawania Twin Peaks, to zapewne pamięta, że na początku Lynch i Frost myśleli o produkcji serialu opowiadającego o życiu Marilyn Monroe. Miała to być opowieść o kinie, aktorce i latach 50-tych. Nic jednak z tego nie wyszło. Jednakże pomysły z tamtego okresu miały bardzo wyraźny wpływ na samo Twin Peaks, gdzie mieliśmy bardzo wyraźną stylistykę retro. Jednak, ową fascynacje dawno minionymi czasami najlepiej widać właśnie w wyprodukowanym przez Lyncha i Frosta sitcomie. Jego tytuł to On the Air. Serial opowiadał o perypetiach ludzi pracujących nad programem telewizyjnym Lester Guy Show. Akcja działa się w latach 50-tych, kiedy telewizja (choć obecna w Ameryce już od dłuższego czasu) dopiero raczkowała. Stąd o ile Twin Peaks był serialem retro, tak On the Air rzeczywiście dział się w przeszłości.

Tutaj potrzebna jest drobna dygresja historyczna. W początkach amerykańskiej telewizji bardzo ważnym elementem krajobrazu były programy gwiazd kina, najczęściej już trochę przebrzmiałych. Półgodzinne audycje mieszały gatunki, raz była komedia, a raz dramat. Stąd też owa gwarantowana różnorodna rozrywka pomimo dużych ograniczeń technologicznych bardzo szybko zyskała sobie popularność.

Stąd też serial w serialu – motyw zresztą znany z pierwszego sezonu Twin PeaksLester Guy Show, to właśnie próba reanimacji kariery Lestera Guy’a. Był on kiedyś wielkim aktorem, który był bardzo popularny. Szybko jednak jego kariera upadła, a on sam spadł z panteonu gwiazd. Nie zatracił jednak przekonania o swojej wielkości.

Teraz program telewizyjny jest dla niego szansą na powrót. Szybko jednak wychodzi, że jego zadufanie w sobie, czy też wprost bucowatość stanowi ku temu przeszkodę. Co więcej, ku jego przerażeniu, już w trakcie pierwszego odcinka okazało się, że ktoś inny stanie się gwiazdą programu. Chodzi o Betty Hudson, mówiąc delikatnie, niezbyt inteligentną prostą dziewczynę, która kompletnie nie umie grać. Jest jednakże bardzo prawdziwa i uczciwa. Jej naiwność sprawia, że widzowie pokochali ją od pierwszej sceny programu.

Lester Guy ma szczery uśmiech nawet w reklamie. Bardzo szczery (tak samo szczery jak w Twin Peaks)
Lester Guy ma szczery uśmiech nawet w reklamie. Bardzo szczery (tak samo szczery jak w Twin Peaks)

Okazuje się, że bardzo starannie przygotowany scenariusz i scenografia, przez serię wypadków i katastrof powoduje, że nic nie wychodzi. Dramatyczna opowieść o miłości zamienia się w farsę, a całej sytuacji nie ratuje ekipa przygotowująca serial.

Właściwie jest jeden powód, dla którego nie są oni w stanie niczego zrobić. Można zaryzykować, że wszyscy pracujący dla stacji ludzie są w mniejszym, lub większym stopniu szaleńcami. Począwszy od psychopatycznego szefa stacji telewizyjnej, posiadającego charakter porównywalny z pruskim oficerem. Na kolejnym miejscu mamy reżysera, krewnego właściciela stacji, który mówi nie tylko z potwornym akcentem, ale także ma duże problemy z zachowywaniem się odpowiednio. Przykładowo korzystając z megafonu zawsze trzyma go odwrotnie. Także i właściciel stacji, pan Zoblotnik głównie pojawia się jako ogień wydostający się ze słuchawki telefonu. Dodajmy tutaj, że telewizja nazywa się od jego nazwiska Zobltonik Broadcasting Corporation.

Nie ma tutaj miejsca, aby omówić wszystkie niezwykłe, dziwne i groteskowe postaci z On the Air. Jest ich zbyt dużo. Wiele pojawia się tylko jako dalekie tło, jak bracia syjamscy pośpieszający wszystkich dookoła. Trzeba powiedzieć, że jak na serial komediowy mamy tutaj do czynienia z bardzo rozbudowaną ekipą aktorską, która bardzo dobrze sobie radzi w byciu kompletnie niepoważnym.

Same odcinki posiadają główną linie fabularną, która toczy się dookoła prób odzyskania przez Lestera Guya pozycji gwiazdy, a strącenia z podium Betty. Obok tego mamy mniejsze żarty, bardzo często opierające się na tym samym schemacie. W każdym odcinku mamy Billy’ego ‘Blinky’ Wattsa, który zajmuje się udźwiękowieniem produkcji. Choć początkowo może się wydawać, że jest on ślepy, to nie jest prawda. Cierpi on na bardzo rzadką chorobę Bozeman Simplex. Polega ona na tym, że nie widzi tego, co my tylko groteskowy miszmasz obiektów przemieszczających się, kręcących, czy pojawiających się znikąd. Mogą to być piłki plażowe, jak też tajemniczy Indianie. Oczywiście oznacza to, że nie wie on, gdzie jest, ale nie wynika to ze ślepoty.

Skoro mamy serial komediowy, to warto wspomnieć o tym, jaki żarty w nim są obecne. Tutaj pojawia się pewien problem, który dla wielu widzów może być nie do pokonania. Jako punkt odniesienia dam serial radiowy i telewizyjny Christophera Morrisa Jam. Jest to bardzo zabawny serial komediowy, gdzie nie ma żartów. Wiele skeczy jest nie tylko smutnych, ale czasem wręcz depresyjnych. Zarazem jest to udany serial komediowy. Może się to wydawać sprzeczne ze sobą, ale taka jest rzeczywistość i na tym w dużej mierze polega sukces Morrisa i jego produkcji. Idąc dalej możemy też wskazać na popularny komiks internetowy Cyanide&Happiness. W miarę często pojawia się w nim cykl zwanyDepression Comics, gdzie, jak sam tytuł wskazuje, dominują smutne opowieści. Nie ma w nich zabawnej puenty, czy czegoś, co kończyłoby historię radosnym żartem. Czytelnika komiks bawi, ale na zasadzie pewnej mrocznej groteski.

On the Air nie jest tak skrajnym przypadkiem. Jest zabawny, ale w tym samym znaczeniu, co Twin Peaks. Widz się uśmiecha, bawi i raduje, ale cały czas z tyłu głowy ma jakiś niewypowiedziany niepokój. Cały czas oczekuje jakiejś katastrofy, czy czegoś złego. Nic jednak nie wychodzi z czerwonego pokoju. Możliwe, że przez to serial po ledwie dwóch odcinkach praktycznie przestał być nadawany. W sumie powstało siedem odcinków, które od początku do końca są absurdalne, abstrakcyjne i koniec końców przezabawne.

5 na opowieść (Babylon 5, Supernatural i sezony)

Zwiększona ostatnimi laty różnorodność seriali sprawiła, że ich twórcy zostali w znacznie większym stopniu zmuszeni do pilnowania wewnętrznej ich spójności. Wynika to w dużej mierze z drastycznej zmiany w sposobie oglądania seriali, który to różni się wyraźnie od tego, z czym mieliśmy do czynienia jeszcze nie tak całkiem dawno temu. Zmiana spowodowana jest z jednej strony popularnością oglądania seriali w internecie, jak też, co chyba w gruncie rzeczy ma znacznie większe znaczenie, oglądania i kupowania całych sezonów na płytach DVD. W czasach VHSu była to w oczywisty sposób przyjemność dla nielicznych. Nie chodzi tylko o koszt nośnika, ale nawet o samą logistykę transportowania kilku-kilkunastu kaset video.

Spinning Steel
Spinning Steel

To, a także fakt, iż telewizje nigdy nie były wiarygodne, jeżeli chodzi o nadawanie odcinków w odpowiedniej kolejności, sprawiało, że większość seriali musiała być konstruowana w formie popularnego “monster of the week“. Tymże potworem do zabicia mógł być przestępca, ale także i kosmiczne zagrożenie. Oczywiście były wyjątki od tej reguły. W gruncie rzeczy było ich całkiem sporo, jednakże w skali całości telewizyjnej produkcji nie była to liczba robiąca wrażenie. Dominowało wtedy skupienie na pojedynczych odcinkach, aniżeli na szerszym, “sezonowym” podejściu. Seriale takie jak V były nawet krytykowane za „telenowelowate podejście” do tematu, właśnie za łączenie ze sobą fabuły poszczególnych odcinków.

Obecnie takie nastawienie jest w dużej mierze przeszłością. Mamy teraz sytuację wręcz odwrotną. Twórcy, częstokroć na siłę i nieudolnie tworzą wątki, które mają spajać całe sezony serialu. Nie chodzi tutaj mi nawet o krytykowanego przeze mnie nowego Dr Who, ale też, a może nawet bardziej o takie seriale jak CSI, gdzie można odnieść wrażenie, że pomysł na ową główną niby opowieść powstawał tuż przed nakręceniem ostatniego odcinka sezonu.

W dużej mierze trzeba przyznać, że ów upadek i koniec seriali opartych na schemacie “monster of the week” jest dosyć smutną sytuacją. Jak wspomniałem w przypadku wielu produkcji twórcy nie mając pomysłu na główną narrację porzucają na jej ołtarzu scenariusze poszczególnych odcinków. Oznacza to, że na koniec dnia mamy nie tylko nieudany serial, ale co gorsza, serial, gdzie nie ma nawet odcinka nadającego się do oglądania.

Promobracia
Promobracia

Trzeba też dodać, że wraz z pojawieniem się owych niekończących się (wręcz czasem telenowelowatych) seriali, pojawił się pewien zasadniczy problem. Dokąd ów serial będzie zmierzać? Czy twórcy mają pomysł, jak go zakończyć, czy też, co jest dla nich fabularnym celem? Charakterystyczne, że wiele z seriali, które mniej lub bardziej słusznie wskazuje się na winnych – acz zdecydowanie bezpodstawnie – owej zmianie w konstruowaniu seriali, nie miało wymyślonego zakończenia w momencie, gdy rozpoczynano produkcję. Chodzi tu między innymi o Twin Peaks, Crime Story, czy też najstarsze z tego grona V. Dlatego też zakończenia ich, przeważnie przedterminowe, najczęściej prowokowały do pytań i w jakimś stopniu niezadowolenia fanów. Tym większego, im lepiej wychodziło konstruowanie głównej opowieści.

Dlatego też warto wskazywać i pokazywać seriale, które konsekwentnie tworzyły spójną opowieść. Taką, która przynajmniej w podstawowych założeniach była gotowa już w momencie, gdy rozpoczynano produkcję serialu. Takimi, chyba najlepszymi do moich uwag są: Babylon 5 i Supernatural. Obydwa związane z fantastyką i co ciekawe, obydwa mają po 5 sezonów (tutaj ograniczam Supernatural do „właściwej” opowieści Kripkiego, kolejne sezony to nowa historia, za którą odpowiadają już inni ludzie). Mamy tutaj zresztą dodatkowy element, gdyż Babylon 5 powstał w czasach, kiedy jedynym sposobem na oglądanie seriali była telewizja i to od niej zależało, czy widz będzie w stanie zrozumieć skomplikowaną fabułę serialu. Supernatural zaś, to serial już nowej, internetowej ery.

Prawie cała zgraja z pierwszych sezonów B5. Prawie.
Prawie cała zgraja z pierwszych sezonów B5. Prawie.

Podobieństwa jednak, na które chce tutaj wskazać uwagę, nie ograniczają się tylko do długości seriali. Bardzo charakterystyczny jest sposób konstruowania pierwszego sezonu, który w obydwu serialach jest nadzwyczaj podobny. Tak Babylon 5, jak i Supernatural w swoim pierwszym roku podążały właściwie formułą „monster of the week”. Kolejne odcinki, bardzo luźno ze sobą związane, na widzu mogły robić wrażenie całkowicie niezależnych. Na swój sposób mógł on odnieść wrażenie, że ma do czynienia z historią skonstruowaną w ten sam sposób, jak miało to miejsce choćby w Drużynie A, Airwolf, czy Remingtionie Steele’u. We wszystkich tych serialach mieliśmy do czynienia z powtarzającymi się wątkami, lecz były one podporządkowane kolejnym odcinkom. Tak w Drużynie A był to pościg ze strony prawa, a w Steele’u domyślanie się, kim naprawdę jest główny bohater. Airwolf natomiast przypominał nam, że główny bohater szuka brata, acz jakoś przez większość czasu zajmował się innymi sprawami.

Tak też i Supernatural z poszukiwaniem ojca głównych bohaterów, jak też i Babylon 5 w początkowej swej fazie nie zapowiadały, że mamy tutaj do czynienia z prawdziwą, spójną opowieścią rozciągniętą na kilka sezonów.

Owo oszustwo miało pewne zalety. Widzowie mogli w gruncie rzeczy lepiej poznać bohaterów serialu. Kolejne, różnorodne wyzwania przed nimi stojące sprawiały, że nie tyle byliśmy świadkami ciągłej ewolucji bohaterów, a wręcz przeciwnie, poznawaliśmy ich charaktery, jako pewne stałe. Dzięki temu byliśmy, jako widzowie, w stanie się do nich dobrze przywiązać i zrozumieć ich motywację. Potem, wraz z kolejnymi sezonami, mogliśmy odbierać ich przemiany w lepszy sposób. Były one konsekwencją opowieści, a nie jak to często się zdarza, przypadkowym pomysłem scenarzysty. Dlatego też widzowie znacznie lepiej mogą docenić i przeżyć przemianę, jaką przechodzi G’Kar, czy też Londo Mollari na przestrzeni kolejnych sezonów.

Drugim elementem łączącym Supernatural i Babylon 5, jest moment, kiedy twórcy niejako odkrywają karty. Jest nim ostatni odcinek pierwszego sezonu. W obydwu przypadkach mamy do czynienia z cliffhangerem, który ma sprawić, że widz z niepokojem będzie oczekiwać na kolejny sezon. Nie to jest jednak ważne, a to, że w obydwu serialach właśnie wtedy ujawniono, że pewne sceny i wydarzenia z całości pierwszego sezonu miały drugie, czy czasem trzecie dno.

Oczywiście część widzów była w stanie się połapać w tej konstrukcji już w trakcie pierwszych odcinków serialu, ale nie zmienia to tego, że to właśnie zakończenie pierwszego sezonu było pewnego rodzaju punktem przełomowym. Drugi sezon stanowił natomiast powolne odkrywanie kart, które prowadzi do potężnego trzęsienia ziemi na zakończenie trzeciego sezonu. Z jednej strony Z’ha’dum, które oznacza koniec pewnej opowieści, z drugiej zaś zakończenie kontraktu podpisanego przez Deana Winchestera z demonem skrzyżowań. To jest punkt, który sprawia, że dalsza opowieść w znacznie większym stopniu jest podporządkowana głównemu wątkowi.

Pewną różnice stanowi sezon 4 w Babylon 5. Okazuje się, że twórca serialu, czyli JM Straczynski oszukał w nim widzów, gdyż główny wątek okazał się inny, niż ten przez wszystkich oczekiwany. Także i piąty sezon, którego początkowo mogło nie być, ma trochę inny charakter. Nie wynika to jednak ze zmiany konstrukcyjnej, a ze zmiany typu zagrożeń i konfliktów, które dotykają bohaterów. Dodajmy też, że Babylon 5 przez swoją bardzo nietypową fabułę, nie jest serialem, który potrzebuje określonego końca „całości”. Mamy w nim bardzo wiele wskazówek ku innym opowieściom, czy wręcz wojnom toczonym przez bohaterów. Zarazem samo zakończenie dotyczy ich samych, a nie świata przedstawionego. Stąd też fakt, że wiemy o Wojnie Telepatów, w żadnym względzie nie ma znaczenia dla fabuły skupionej na losach Sheridana, Delenn i reszty „radosnej” gromadki. Ich opowieść ma koniec, ale świat leci dalej na wojnach i konfliktach.

W rzeczy samej
W rzeczy samej

Trzeba tutaj dodać, że nastawienie na 5 sezonów ma dużo zalet. Nie tylko ze względu na możliwość odpowiedniego konstruowania fabuły, wraz z dobrze zaplanowanymi punktami kulminacyjnymi. Chodzi też o danie sobie odpowiedniej ilości czasu na z jednej strony przygotowanie fabuły, a z drugiej na jej odpowiednie i sensowne zakończenie. Sezon więcej mógłby spokojnie sprawić, że opowieść stałaby się sztuczne wydłużona. Sezon krócej mógłby zaś niepotrzebnie przyśpieszyć pewne elementy fabuły.

Ze smutkiem jednak należy stwierdzić, że w całym natłoku seriali opowiadających owe długaśne opowieści, Babylon 5 i Supernatural, to nieliczne przykłady historii, które mają początek i koniec.