Category: polemika – na granicy flame wara

Kobieta do bicia, czyli superbohaterki

Ten film nigdy nie powstał.
Ten film nigdy nie powstał.

Tytuł dzisiejszego tekstu jest dosyć ironiczny i poniekąd dwuznaczny. Można go interpretować, jako zdanie o tym, że jest kobieta, którą się bije, ale też i być zdania, że chodzi o bicie przy użyciu tejże osobniczki płci żeńskiej. Ten dualizm znaczeniowy dobrze wprowadza nas do bardzo ciekawego przykładu drażniącej ignorancji panoszącej się po internecie. Jest taki bardzo popularny komiks, gdzie producent filmowy (domyślnie związany z wydawnictwem DC) tłumaczy, czemu nie może powstać film na podstawie przygód Wonder Woman. Podkreśla on pewne, znane wszystkim, problemy związane z bardzo specyficznym pochodzeniem tejże bohaterki. Jest to następnie kontrastowane z tym, że Thor, pochodzący z konkurencyjnej względem DC stajni Marvela, doczekał się własnego filmu. Po tym wszystkim internauta może krzyknąć o jakież to złe jest DC, gdzie kobiety tak źle się traktuje.

Pomijając kwestię tego, że żadnej postaci komiksowej nie życzę, aby trafiła do tak żenująco słabego filmu, jak to miało miejsce w przypadku Thora, chce zwrócić uwagę na jedną zasadniczą rzecz. Cały ten wywód świadczy nie tyle źle o DC, a o wiedzy autorów tego komiksu.

Prawdą jest, że Wonder Woman nie doczekała się wysoko budżetowego filmu Hollywoodzkiego, ale warto zadać pytanie, jacy do niedawna bohaterowie mogli się tym poszczycić? Superman, Batman (czyli obiektywnie znacznie bardziej znane na świecie postaci, niż Wonder Woman, której w czasach TM-Semic u nas nie wydawano poza numerami specjalnymi i gościnnymi wizytami!). Jednak, jeżeli spojrzymy na dokonania Marvela w tej dziedzinie, to mamy właściwie identyczną sytuację, gdzie jedynie Elektra doczekała się własnego filmu. Ktoś powie, że to i tak lepiej niż DC, gdzie powstał przerażający film o Kobiecie kot z Halle Berry w roli głównej.

Taka opinia jest prawdziwa, ale zarazem jest pięknym przykładem fałszu. Wystarczy bowiem sięgnąć trochę głębiej i okazuje się, że na ekranie kinowym w latach 80-tych pojawiła się pewna superbohaterka. Chodzi tutaj o Supergirl, z którą film był co prawda zmasakrowany przez krytykę filmową, a i nie zarobił zbyt dużo pieniędzy, ale liczy się sam fakt, że powstał. Czyli mamy sytuację, gdzie DC nim to było modne miało film o kobiecie super-bohaterce.

Lata 70-te miały pewien szykowny styl.
Lata 70-te miały pewien szykowny styl.

Na tym nie koniec, gdyż także i Wonder Woman miała dużo do powiedzenia poza komiksami. Przypadła jej rola gwiazdy telewizji, gdzie serial o jej przygodach był bardzo popularny. Cierpiał on na wszystkie wady seriali z lat 70-tych i dzisiaj z oczywistych powodów musi śmieszyć, ale warto pamiętać, że znowuż, DC niejako wyprzedziło popularne trendy.

Serial zniknął z anteny po trzech sezonach, ale w ten sposób nie skończyła się przygoda Wonder Woman z małym ekranem. Przez wiele lat podejmowane były kolejne próby stworzenia nowego serialu opowiadającego o jej przygodach. Udało się to dopiero w 2011 roku, ale stworzony pilot był na tyle nieudany, że nie zdecydowano się na nakręcenie całego sezonu. W ten sposób bohaterka zniknęła na jakiś czas z ekranu, acz wiadomo, że pojawi się w nowym Supermanie i jasnym jest, że docelowo doczeka się własnego filmu (podobnie jak i nowy Batman).

Oczywiście można narzekać, że jak na bardzo ważną bohaterkę, to jeden serial telewizyjny sprzed lat, to bardzo mało, ale świadczy to o zapominaniu o tym, jaką Wonder Woman ma pozycję. Filmy o superbohaterach zawsze były dosyć ryzykownym przedsięwzięciem, stąd też wybierano do nich najbardziej znanych bohaterów. Pomimo tego, wiele filmów nigdy nie powstało, a inne tworzono w męczarniach.

Który nie zawsze pasuje obecnie...
Który nie zawsze pasuje obecnie…

No ale skoro jesteśmy przy serialach, to wypada wspomnieć, że Wonder Woman nie była jedyną kobietą z komiksów o superbohaterach, która biegała po małym ekranie. W latach 90-tych stworzono także serial Birds of Prey opowiadający o grupie superbohaterek działających w Gotham. Nie był on wielkim sukcesem, ale znowuż, liczy się próba ekranizacji, a jej efekty są dla naszej dyskusji nieważne. Zresztą złośliwie można dodać, że i ostatni telewizyjny Superman, w wersji oryginalnej nazywał się Lois & Clark: The New Adventures of Superman. Oto kobieca bohaterka jest niejako ważniejsza od tego jednego z najbardziej znanych superbohaterów.

Jednakże dla sporej grupy internautów nie liczy się rzeczywistość, a ich własne fantazje. Tak Marvel, który nie może się poszczycić zbyt wieloma filmami o kobietach-superbohaterkach, jak też i serialami telewizyjnymi, staje się wzorem do naśladowania. Pomimo tego, że w całych Avengersach jedyną tak na prawdę postacią kobiecą jest Czarna wdowa, którą można określić mianem nieudanego eye-candy. Za prawdziwą bohaterkę ciężko ją uznać (bardziej na to miano zasługują wszystkie kobiety, z którymi romansował w filmach Bruce Wayne; wliczając to „europejki” z Batman Begins).

Po co jednak marnować czas na czytanie i poznawanie krytykowanego medium. Lepiej wpadać w szaleńcze okrzyki i pohukiwania. Ostatnio serialowa wersja komiksu Hellblazer, czyli Constantine, doczekała się swojej partii kontrowersji. Bardziej świadczą one nie o serialu, czy jego twórcach, a o tym, jak do wszelakich kwestii podchodzą internauci. Jeden z producentów powiedział w wywiadzie: “In those comic books, John Constantine aged in real time. Within this tome of three decades [of comics] there might have been one or two issues where he’s seen getting out of bed with a man. So [maybe] 20 years from now? But there are no immediate plans”. Od razu rzuciła się na niego grupa internetowych wojowników o sprawiedliwość krzycząc, że próbuje się ze znanego biseksualnego bohatera zrobić heteroseksualistę. Ten zarzut opiera się na dosyć zabawnym rozumieniu rzeczywistości. Nawet agresorzy przyznają, że ten wątek w biografii bohatera pojawił się w parę lat po jego pierwszej stronie komiksu. Nie wspominając o tym, że większość postaci, które w komiksie trafiały do jego łóżka było zdecydowanie kobietami, w porównaniu do bodajże jednego związku z mężczyzną (a i to dosyć kontrowersyjnego). Co więcej, żaden z atakujących nie postarał się choćby przeczytać, co mówi producent. Nie twierdzi on, ze Constantine jest heteroseksualistą w serialu. Stwierdza tylko, że na razie wątek ten nie będzie poruszany.

Podsumowując i upraszczając, ludzie powinni dać sobie na wstrzymanie. Napić się herbaty, czy piwa i zwyczajnie odprężyć zamiast rzucać radośnie kamieniami niczym w Żywocie Briana.

Craig, Daniel Craig (Bond, Bond, Bond)

Lufa czeka na cel.

Regularnie od pojawienia się informacji, że Daniel Craig zostanie nowym Bondem modnym wśród fanów filmów o Jamesie Bondzie stało się narzekanie na tego aktora. Co ważne i ciekawe większość zarzutów odnosi się do jego urody. Zwraca się uwagę, że jest on brzydki, że nie ma w sobie cech Pierce’a Brosnana, którego twarz była dosyć ułagodzona i na swój (z czasem pomarszczony) sposób chłopięca. Podkreśla się pokraczność Craiga, odstające uszy, a nawet to, że ma stosunkowo jasne włosy. Uważa się, że pod wieloma względami nie pasuje on do schematu, jaki został wypracowany w filmach, a do którego część widzów była bardzo przywiązana. Pojawiają się nawet zarzuty odnośnie gry aktorskiej Craiga, które są o tyle ciekawe, że poza Daltonem, jest to chyba jedyny aktor grający Bonda, który miał doświadczenie grania w poważniejszych produkcjach i był za to doceniony. Connery, który nie był może anonimowy w 1962 roku, to jednak dopiero po Bondzie wystąpił w swoich najbardziej wymagających rolach. Brosnan był aktorem serialowym (ze wszystkimi zaletami i wadami tego stanu rzeczy), a Moore to właściwie tylko Simon Templar (i może Beau Maverick, ale tylko w Stanach). Pomimo kolejnych sukcesów filmów o Bondzie z Craigiem zarzuty odnośnie wyboru aktora nie cichną, a są dalej podnoszone. Dalej z tymi samymi argumentami.

Podobnie i ostatnie trzy filmy mają na swój sposób złą prasę. Podkreśla się, że nie są jak „stare dobre Bondy”. Chodzi tak o humor, którego jakoby jest mniej, ale też i wskazuje się na o wiele mroczniejszy i bardziej posępny ton filmów. Tej swego rodzaju trylogii nie pomaga także i to, że Quantum of Solace było bardzo nieudanym filmem, gdzie reżyser za bardzo chciał odbić swoje piętno na produkcji. Poza tym, tu mała dygresja, aż trudno uwierzyć, że można nieświadomie aż tak bardzo zbrzydzić aktorkę do roli, w której miała ona być piękna i urodziwa. Twórcy Quantum… tego dokonali i zasługują na nagrodę imienia Charlize Theron w Monster.

Kurylenko przed Bondem.

 

Kurylenko po Bondzie

Wracając jednak do narzekań, ton oburzenia i okrzyki, że to nie jest już Bond słychać zewsząd. Im bardziej ich autor zainteresowany jest popkulturą, tym mocniejsze są negatywne opinie na temat nowych filmów. Co ciekawe, nawet, jeżeli ostatnia część – Skyfall – spotkała się w tym gronie z przychylnym przyjęciem, to i tak podkreślane jest, że nie jest to prawdziwy Bond. Można się zżymać czasem z poszczególnych krytyków, kiedy widzi się ich bezkrytyczny stosunek do rewitalizacji innych brytyjskich serii, gdzie zmiany w praktyce wywróciły cały charakter oryginału do góry nogami. Nie można jednak zaprzeczyć, że zarzut o sprzeniewierzeniu się tradycji jest dosyć powszechny.

Dobrze to widać chociażby po kuriozalnych artykułach różnych dziennikarzy na temat tego, że Bond się sprzedał. Zaczął bowiem reklamować Carlsberga. Zarzut ten, idiotyczny, świadczy najlepiej o całym poziomie dyskusji na temat nowych Bondów. Autorzy tych tekstów widocznie zapominają o ostentacji, z jaką Bond w W jej królewskiej służbie czyta Playboya, albo jak w filmach z Brosnanem popija wódkę tak, że logo producenta zajmuje więcej miejsca na ekranie, niż twarz aktora. Umieszczanie reklam produktów w filmach ma długą tradycję, w związku z tym robienie zarzutu tego typu wobec Bonda jest dosyć śmieszne.

Tutaj zresztą dodajmy, że utyskiwanie na tego typu praktyki pomija fakt, że książki Fleminga są dosyć specyficzne, jeżeli chodzi o marki produktów. To jest swego rodzaju snobistyczna proza, gdzie mniej więcej połowę opisów stanowią informacje o tym, co prawdziwy gentleman pije, albo pali. Nie chodzi tutaj tylko o bardzo specyficzne opowiadanie 007 w Nowym Jorku, gdzie mamy właściwie tylko informacje o dobrych restauracjach. Te elementy narracji, to jest cała otoczka przygód Bonda, a i zapewne jeden z powodów jego popularności. Przywodzi to na swój sposób wszystkie filmy i powieści o „wyższych sferach”, których odbiorca grzeje się w blasku, blichtrze i bogactwie dobrze sytuowanych lordów i dam. Fleming wprzągł tego typu wątki w powieść szpiegowską. Nie jest zresztą jedynym pisarzem, jeżeli chodzi o prowadzenie tego typu narracji. W gruncie rzeczy bardzo podobnie pisał Sergiusz Piasecki, choć realia, w których umieszczał akcje swoich powieści, są dalekie od francuskiej riwiery. Widać jednak wyraźnie pewne podobieństwo pomiędzy twórczością tych dwu pisarzy. Gdyby filmy z serii o Bondzie były wierniejsze książkom, to mielibyśmy do czynienia ze znacznie większą liczbą produktów, które należałoby wymienić w toku akcji. To jedno ujęcie telefonu Sony powinno się zmienić w długi wywód Bonda na temat różnych marek komórek z podkreśleniem, że taki to a taki model nie leży dobrze w marynarkach uszytych na Savile Road.

Skoro jednak jesteśmy przy wierności książkom, warto dostrzec, że zarzutu odnośnie zdrady Bonda ograniczają się tylko do filmów i to traktowanych dosyć wybiórczo. Można odnieść wrażenie, że ci krytycy nie oglądali mrocznej i posępnej Licencji na zabijanie, smutnego W tajnej służbie jej królewskiej mości, ale też i mocno osadzonego w szpiegowskich klimatach Dr No i wszystkich wczesnych Bondów z Connerym. Były one oczywiście znacznie lżejsze od książek, ale jednak nie da się ich sprowadzić do prostej formuły lekkich filmów akcji.

Warto tutaj odnotować, że Fleming, chociaż opisywał Bonda jako przystojnego mężczyznę, to zarazem dał mu urodę bardzo groźną. Jeżeli zajrzymy do Szpiega, który mnie kochał, która to powieść jest pisana z perspektywy znudzonej kanadyjki, to znajdziemy znamienny opis. Bohaterka książki trafia w niebezpieczeństwo, a dokładnie w ręce podrzędnych bandytów, którzy chcą spalić pewien przydrożny Motel, w którym akurat pracowała. Nagle słychać dzwonek do drzwi i chcąc nie chcąc bohaterka otwiera je. Zastaje na progu kolejnego bandytę. Dopiero, kiedy on się odezwie, okazuje się, iż mamy do czynienia z Bondem. Oto agent jej królewskiej mości w wydaniu Fleminga. Przystojny, ale doskonale nadający się tak na bohatera, jak i na bandytę najgorszego sortu.

Czy nowe Bondy odstają jakoś od literackiego oryginału? Nie bardzo. Także, jeżeli chodzi o dobór przeciwników. W powieściach nie walczył on tylko ze SPECTRE, czy z Smerszem. Byli tam także bardziej podrzędni wrogowie, w rodzaju handlarzy diamentów, czy zwykłe łotry, jak to miało miejsce we wspominanym Szpiegu… Bond w książkach jest raniony, torturowany w sposób, w jaki zdecydowano się pokazać na ekranie dopiero w Casino Royale. To nie są opowieści, gdzie bohater się uśmiecha, rzuca jedno zdanie, a główny zły wybucha wysadzony długopisem. Humorowi książek bliżej jest do żartów z radia w Skyfall, niż do dowcipnych uwag Brosnana.

Zresztą twórcy Bonda po raz kolejny próbują wrócić do książkowego oryginału. Wystarczy przypomnieć filmy z Daltonem, które tak właśnie zapowiadano. Po błazenadzie z Moorem producenci doszli do wniosku, że trzeba na nowo odkryć filmy. Efektem tego były znacznie poważniejsze Living Daylights i Licencja na zabijanie. Daniel Craig jest Bondem XXI wieku, ale zarazem jest najwierniejszym książkom odtwórcą tej roli. Także i filmy zachowują stosunkowo dużą wierność pomysłom Fleminga. Gadanie o zdradzie Bonda jest nie tylko śmieszne, ale i pomija, że nasz bohater, to nie tylko filmy, ale po pierwsze cała seria powieści napisana przez znudzonego Anglika.

Na koniec, skoro wszyscy lubią kreskówki:

 
 
 
 
 
 
 
 

Co szumi w bitach (Muzyka gier komputerowych i inne sprawy)

Co pewien czas różni „blogerzy” zajmujący się kulturą próbują pokazać czytelnikom, że mają szerokie horyzonty. Jedną z metod udowodnienia, że nie zajmują się oni tylko książkami, albo tylko filmami jest rzucenia hasła „gry komputerowe”. Bardzo często już po drugim zdaniu można stwierdzić, że autor takiego tekstu jest laikiem w tym temacie, albo w ostateczności jest osobą bardzo młodą. To drugie ma o tyle znaczenie, że gry komputerowe, to nie tylko ostatnie lata, czy nawet dekada. Nie będę się nawet bawił w wskazywanie pierwszej gry komputerowej. Zamiast tego zwracam uwagę, że już na przełomie lat 70-tych i 80-tych standardem było produkowanie gry jako dodatku do popularnego filmu. Mamy do czynienia z przemysłem rozrywki, który jest już na swój sposób wiekowy, a co najważniejsze, nie jest prawdą, że dopiero teraz „dorósł”, jeżeli chodzi o charakter i formę.

Powinienem może zrobić tutaj przegląd najważniejszych produkcji, albo rozpisywać się na temat dziwnych pomysłów autorów innych takich list. W gruncie rzeczy na temat każdego takiego tworu można by zrobić osobny tekst, który analizowałby poprzez dobór tytułów, z kim mamy do czynienia. Nie widzę jednak celowości czegoś takiego. Przeważnie autorzy zakrzykną o subiektywizmie, albo też zignorują jakąkolwiek krytykę, a do „pisania” mam lepsze tematy. Zamiast tego proponuje przypomnieć sobie, że muzyka do gier to nie tylko czasy po 2000 roku, w ostateczności japońscy kompozytorzy. To jest właśnie temat, o którym aż przyjemnie się pisze i zapraszam w związku z tym, na skromny wybór kilku ciekawych ścieżek dźwiękowych.

Zaczniemy może od „najnowszej” gry z tych omawianych tutaj, czyli Outlaws. Firma Lucas Arts zrobiła rzecz bardzo dziwną. W 1997 roku byliśmy już po Quake’u. Wszędzie atakowała nas grafika 3D, a tylko nieliczni zwracali uwagę, że przeważnie była ona znacznie brzydsza od dwu wymiarowych sprite’ów, z którymi walczyliśmy w Wolfenstein 3D, Duke’u, czy Dark Forces. Lucas Arts było doskonale świadome sytuacji, stąd pełną parą szła wtedy produkcja Jedi Knighta, czyli drugiej części Dark Forces. Osadzona w świecie Gwiezdnych Wojen opowieść o dalszych przygodach najemnika i komandosa pracującego dla rebelii Kyle’a Katarna ściągała uwagę wszystkich. W jej cieniu powstała jednak, co najmniej równie ciekawa, inna gra. Czyli właśnie Outlaws, które wykorzystywało silnik Dark Forces. Nie trzeba mówić, że kilka lat, jakie upłynęło od premiery tych dwóch gier, było całą epoką, jeżeli chodzi o jakość grafiki, ale co warto odnotować, nie czuło się tego tak bardzo. W tamtych czasach Lucas Arts projektowało naprawdę dobre silniki gier.

Outlaws było nietypową produkcją nie tylko, dlatego, że wykorzystywało przestarzałą technologię. Innym elementem ją wyróżniającym była tematyka. Mieliśmy oto strzelankę dziejącą się na dzikim zachodzie. Walczyliśmy z wyjętymi spod prawa, biegaliśmy po pędzących pociągach rzucając laski dynamitu i oddając salwy z winchestera. Co ważne jednak, wszystko to robiliśmy słuchając w tle wspaniałej muzyki. Clint Bajakian skomponował ścieżkę dźwiękową wyraźnie inspirowaną twórczością Ennio Moricone, ale na tyle samodzielną, że nie można oskarżyć go o plagiat. Kiedy tylko słyszymy takty muzyki, to wiemy, że przebywamy na prerii, a w dłoni mamy sześciostrzałowca. Przed nami krwawa zemsta, a za nami równie krwawa tragedia, która pchnęła nas do wymierzania sprawiedliwości różnym złym ludziom.

Nic dziwnego, że wielu graczom zdarzało się na tyle mocno zasłuchać w muzyce, że ginęli. Po prostu zamiast skupić się na walce z przeciwnikami słuchali smutnych skrzypiec. Jest to na swój sposób największy komplement, jaki można dać twórcy muzyki. Różne inne produkcje, które osadzały akcje na dzikim zachodzie nie były w stanie zbliżyć się do maestrii Bajakiana, a i wydaje się, że on sam nie skomponuje już doskonalszej ścieżki dźwiękowej. Mamy oto małe arcydzieło.

Jednak na tej grze nie koniec, jeżeli chodzi o wspaniałą muzykę, jak i o gry Lucas Arts. Na długo nim Johny Deep pomalował twarzy i został piratem powstała inna produkcja, która wzbudza w pełni zrozumiałą fascynację graczy. Secret of Monkey Island było przygodówką, w której gracz wcielał się w Guybrusha Threepwooda. Ten młody człowiek chciał zostać piratem i dlatego udał się na jedną z wysp Karaibów. Jak to często bywa w grach komputerowych, od razu wpakował się w kłopoty. Z jednej strony zakochał się w pani gubernator, a z drugiej naraził się groźnemu piratowi Le Chuckowi.

 Gra została wydana w 1990 roku i od razu okazała się jednym z większych sukcesów rynkowych. Oto mamy produkcję pełną humoru i żartów. Niektóre zagadki były na tyle absurdalne, że aż trudno pojąć skąd mogły one przyjść do głowy autorom. Sama forma rozgrywki nie wystarczyłaby, aby stała się ona tak popularna, w czasach, kiedy co miesiąc wychodziła dobra przygodówka. Niewątpliwie jednym z elementów, który pomógł jej stać się tak sławną była skomponowana przez Michaela Landa muzyka. Chwytliwe reggae-podobne melodie od razu zapadały w pamięć i to pomimo tego, że twórcy musieli korzystać z dosyć ograniczonych w owym czasie możliwości komputerów IBM PC, jeżeli chodzi o dźwięki. Nagrana jako pliki midi szybko doczekała się poprawionej wersji, bo w 1992 Secret of Monkey Island pojawiło się na rynku w edycji na płycie CD. Tutaj jednak widać od razu siłę dobrej kompozycji, melodie zachwyca nie ważne, czy mamy lekko piskliwe dźwięki midi, czy „orkiestrową interpretacje”, albo wręcz koncert skandynawskich rockmanów.

By jednak jeszcze na chwile zostać przy pierwszej połowie lat 90-tych, a i wykorzystać owych rockmanów musimy przeskoczyć do innej platformy sprzętowej. W 1993 roku komputery Amiga były jeszcze ważną częścią rynku. Bardzo wiele gier wychodziło tylko na A500, czy A1200, a użytkownicy Pecetów w dalszym ciągu zazdrościli jakości grafiki, jaką te teoretycznie słabsze maszyny, potrafiły zaprezentować. W tym to wspaniałym roku 1993 Sensible Software, prawdopodobnie jedna z najważniejszych firm produkujących gry komputerowe, wypuściła na rynek Cannon Fodder. Ta czarna komedia opowiadająca o wojnie sprowokowała długie dyskusje w prasie i wszelakie kontrowersje związane z jej kampanią reklamową, choć w porównaniu do takiego Blood, to nie było nic „strasznego”.

W każdym razie w grze dowodziliśmy oddziałem żołnierzy i wykonywaliśmy różne misje. Koncepcja bardzo prosta, jednak tym, co sprawiało, że ciężko było się oderwać od gry była duża ilość bardzo rozrywkowej masakry. Kule, granaty i krew lały się strumieniami. Czego chcieć więcej? Jednak z każdą misją mocno wywrotowy charakter produkcji był coraz bardziej wyraźny. Oto zamiast radośnie drużyną przechodzić kolejne misje, wirtualny cmentarz zapełniał się naszymi podopiecznymi. Jakoś tak robi się smutno na myśl, że wysłaliśmy na śmierć tylu różnych potencjalnych bohaterów Tronu.

Jednak nie o tym chce, a o muzyce Jona Hare. Kiedy gra uruchamiała się uderzała nas radosna melodia z równie chwytliwym tekstem, wojna nigdy nie była taka fajna (war never been so much fun). Z każdym kolejnym powtórzeniem z coraz większym uśmiechem powtarzamy tę frazę, gdyż jest wręcz wspaniała. Zresztą wiele o jakości kompozycji mówi to, że kiedy kilka lat później wydano wersje Cannon Fodder na GameBoy Advanced, to muzyka została nominowana do nagrody BAFTA. Tak jak w przypadku muzyki z Secret of Monkey Island, jest ona wspaniała także wtedy, gdy słyszymy ją w wykonaniu Skandynawów (i to w szalonej wersji).

Pisałem jednak, że mówimy o przemyśle wiekowym, a tu tylko same lata 90-te! Skoczmy w związku z tym do 1983 roku, kiedy to na ZX Spectrum wydano wspaniałą platformówkę Manic Miner. Niezwykle trudna, kolorowa i dziwaczna produkcja stała się wielkim przebojem. Zapisała się też w historii tego komputera tym, że posiadała muzykę puszczaną w trakcie rozgrywki. Ze względu na ograniczenia sprzętowe stała ścieżka dźwiękowa była uznawana za rzecz niemożliwą do osiągnięcia na popularnej spectrumnie. Jednakże twórcy Manic Minera Matthew Smithowi udało się do gry dodać melodie. Nie jest może ona najwspanialsza, ale nie można jej odmówić uroku.

Zresztą kontynuacja, Jet Set Willy, posiadała już znacznie bardziej rozbudowaną muzykę. Wyraźnie lepiej brzmiącą. Warto tutaj jednak dodać, że nie były to oryginalne kompozycje, a jedynie adaptacje klasyków. Inaczej było w przypadku Lazy Jones. Muzyka z tej gry na tyle była chwytliwa, że wiele lat później, kiedy C64 przykryła warstwa kurzu Zombie Nation oparło na niej swój przebój Kernkraft 400. Lazy Jones było dosyć przyjemną grą będąca w istocie zbiorem minigierek, które nie odbiegały pod żadnym względem od standardu, ale były odpowiednio wciągające.

Podobnie rozbudowaną i godną zapamiętania jest muzyka z Green Berets. W pierwszej części jest ona w gruncie rzeczy zastanawiająco przygnębiająca biorąc pod uwagę, że gra była dosyć toporną produkcją z gatunku beat’em up (czasem u nas zwanych chadzankami). Gracz szedł, a raczej permanentnie biegł w prawo i należało zabijać kolejnych przeciwników, albo ich omijać. Przy użyciu noża, ale też i cięższej broni. Było to bardzo trudne, ale zarazem bardzo dynamiczne i wciągające. Do tego nastroju doskonale pasuje druga część muzyki, która brzmi niczym wzięta z filmu z Sylvestrem Stallone.

W tym duchu mamy też muzykę z Last Ninja. Nie będę tutaj rozpisywać się na temat rozbudowanej historii, jak ta gra powstawała. Zamiast tego skupie się na zasadniczym elemencie, czyli prostym stwierdzeniu: jest to jedna z najlepszych gier w historii. Połączenie przygodówki i bijatyki okraszone bardzo dobrą grafiką, którą i dzisiaj odbiera się dobrze sprawia, że dalej chce się w nią grać. Muzykę do pierwszej części stworzył Ben Daglish, który był jednym z najbardziej znanych twórców muzyki do gier na C64. Sława i pieniądze były w pełni zasłużone, co słychać po prostej, orientalizującej melodii, która będąc nowoczesną brzmi tak, jak powinna brzmieć ścieżka dźwiękowa o czasach szogunatu. W odpowiednich momentach dynamiczna, w innych mroczna. Zawsze jednak starannie skomponowana i rozbudowana.

Czas jednak kończyć ten sentymentalno-wściekły wpis. Starzy ludzie zapłaczą i może wyjmą z szafy swoje C64, Atari, albo chociaż uruchomią emulator, czy DOSBoxa. Od razu zaznaczę, że nie wymieniłem tutaj nawet połowy dobrych melodii, jakie powstały na potrzeby gier komputerowych. To jest jedynie przegląd kilku tytułów, które akurat wpadły mi do głowy. Gdybym go pisał w przyszłym tygodniu, to może dodałbym Super Frog, Interstate 76, czy też Władcę. Pisałem jednak teraz i taki zestaw mi wyszedł. Jedno mogę napisać na koniec, bardzo brakuje porządnej książki o historii gier komputerowych, bo stopień niewiedzy w tym względzie jest przerażający. Obawiam się, że z każdym rokiem będzie coraz gorzej niestety.

 
 
 
 

Doctor Who, czyli dlaczego nowe nie zawsze jest lepsze

Znany wszystkim Wielki Moff Tarkin/Van Helsing/Frankenstein/Winston Smith/Przygodny morderca mieszkający w sąsiedztwie, który możliwe, że jest: a) byłym nazistą; b) szalonym naukowcem; c) ostatnią nadzieją przed czymś złym. Ewentualnie filmowy Dr Who.

Na wstępie muszę wytłumaczyć parę rzeczy. O serialu Doctor Who wiem od drugiej połowy lat 90-tych. Nim dane było mi obejrzeć choćby jeden odcinek wiedziałem, kim są Dalekowie i kim jest sam główny bohater serialu. Wszystko to dzięki czytaniu na temat filmografii Petera Cushinga, który jak wiadomo wystąpił w dwóch filmach opartych na serialu BBC. Były to jednak czasy na długo przed internetem, a kasety video krążyły dziwnymi ścieżkami. Dopiero później,pewnej niedzieli, telewizja Polsat nadała pilota z 1996 roku. Pomimo całkiem niezłych wyników oglądalności twórcom nie udało się doprowadzić do powstania nowych odcinków. Produkcja miała oczywiście wady, ale była całkiem przyjemna, no i Paul McGann jako Doktor był dobrym wyborem. Potem już w czasach nam znacznie bliższych obejrzałem wiele odcinków z różnych serii. Należę zresztą do raczej wąskiego grona fanów Doktora, którzy najbardziej lubią Sylvestra McCoy’a w tej roli. Mroczny, pod pewnym względami zły Doktor, który manipuluje ludźmi, aby osiągnąć swoje cele. Była to bardzo fajna inkarnacja tego bohatera i aż szkoda, że miał on tak mało sezonów.

Kiedy usłyszałem, że powstaje nowa seria przygód Doktora byłem bardzo szczęśliwy. Stosunkowo szybko pojawiły się jednak różne pytania, czy 45 minutowe odcinki, to dobry pomysł? Twórca serialu, który nie miał raczej do czynienia z fantastyką… Mimo wszystko nadzieje miałem wielkie i szybko okazało się, że były płonne. Jeszcze pierwszy odcinek siłą rozpędu wciągał, ale z każdym kolejnym było coraz gorzej. Okazało się, że Doktor nie potrafi uciec z Ziemi! O ile w przypadku Trzeciego było to fabularnie wytłumaczone odebraniem mu wiedzy, jak posługiwać się TARDIS, tak tutaj spowodowane to było wprowadzeniem elementów najgorszych ze wszystkich telenowel. Rose Tyler, postać o wyglądzie i zachowaniu głupiej aktorki porno, zamiast uciekać od jeszcze głupszego chłopaka i rodzinki wprost wziętej z jakiejś wersji Eastenders, ciągle do nich wracała. Mamy oto serial, gdzie bohaterowie mogą lecieć w dowolnie wybrane miejsce w galaktyce i wybierają „Cardiff”. Rozumiem masochizm, ale bez przesady.

Nie to jednak było najgorsze, największy problem był z samym Doktorem. Christopher Ecclestone jest dobry aktorem, nawet bardzo dobrym, ale jego inkarnacji doktora bliżej do bohatera trzeciorzędnego filmu o Harley’owcach, aniżeli do istoty, która żyje tysiące lat. Jest on „cool”, ale brakuje mu jakiegokolwiek elementu niezwykłości. Został on zresztą zastąpiony przez jeszcze gorszego pod tym względem Tennanta. Ten miejscami pokazuje, że jest dobrym aktorem, ale przez większość czasu widać, jak na siłę próbuje być zabawny. Można stwierdzić, że nadaje się on do poważnych ról, ale kompletnie nie potrafi się odnaleźć w czymś komediowym. Co więcej, podobnie jak Eccleston, jego Doktor zwyczajnie mówiąc nie jest dziwny. Nie oczekuje, aby dzisiejsze BBC zrobiło serial o psychopatycznym starszym człowieku (a takim Doktorem był Pierwszy), ani o zagubionej istocie (Piątka!), chciałbym jednak serial, gdzie patrząc na bohatera wiem, że to nie jest normalny człowiek, jakiego spotykamy, na co dzień, w sklepie spożywczym. Pewną poprawą w tym względzie jest Matt Smith, który pokazuje, że można także teraz stworzyć nietypowego bohatera. Co ciekawe „fandom” przyjął go bardzo niechętnie. Jaki był argument najczęściej chyba podnoszony? Stwierdzano, że nie jest to taki Doktor, za którym można iść do piekła, kiedy powie powtarzane na każdym kroku: Zaufaj mi, jestem Doktorem (Trust me, I’m the Doctor). Jeżeli mogę powiedzieć, właśnie to pokazuje, że mamy wreszcie do czynienia z prawdziwym Doktorem. Jeżeli ktoś zaufałby któremukolwiek z Doktorów starej serii, to należałoby go uznać za wariata.

Rose Tyler… czyli dowod na to, ze 10 inkranacja Doktora nie ma gustu.

Jednakże problemy nowego serialu BBC nie ograniczają się tylko do kuriozalnego wyboru aktorów i charakterystyk postaci. Aktorka porno, tfu, Rose Tyler znika, ale zamiast niej mamy kolejne stereotypowe postacie kobiece. W gruncie rzeczy fascynuje mnie to, że serial tak w gruncie rzeczy skrajnie seksistowski, gdzie kobiety albo są głupie jak but z lewej nogi, albo są wszechwiedzące i super mądre (co także jest według teoretyków tematu mizoginią), tak bardzo podoba się właśnie przedstawicielkom płci żeńskiej.

No ale dobrze, może jestem uprzedzony i po prostu nie lubię „facjat” bohaterów serialu. Tak na prawdę jednak jest jedna wada, która dotyczy samego serca Doctora: scenariuszy. Nie oczekuje od żadnego serialu, że będzie stawiał mnie przed wielkimi dylematami moralnymi. Nie oczekuje także, że każdy scenariusz będzie dopięty na ostatni guzik. Oczekuje natomiast tego, że opowieści będą dostosowane do budżetu, jaki się posiada. Doctor Who nie ma zbyt wielu pieniędzy na produkcje. W takiej sytuacji normalni autorzy próbowaliby starać się wykorzystać środki, jakie posiadają, aby stworzyć ciekawą opowieść i tak ją poprowadzić, aby nie trzeba było wydawać zbyt wielu funtów. Scenarzyści Doctora Who zamiast tego dają nam obrazki ze Złotej Ligii i tamtejszego biegu na100 metrów przez płotki. Stary serial był robiony w innej rzeczywistości i była to inna telewizja. Mieli swoje ograniczenia, ale pomimo tego pozwalano fabule, aby się rozwijała, a bohaterowie by mieli coś do robienia poza bieganiem.

Na tym jednak nie koniec żali scenariuszowych. Jest coś takiego jak umiejętne budowanie napięcia. Finałem bardzo często jest postawienie bohatera przed dramatycznym wyborem, którego konsekwencje są straszne. Zabij przyjaciół, albo wymorduj ludzkość. Ten dosyć standardowy dylemat pojawia się średnio, w co drugim filmie. Jak rozwiązują go scenarzyści Doctora Who? Doktor robi „ta da”! Okazuje się, że mamy trzecie wyjście i wszyscy są szczęśliwi. Gdyby to było tylko jeden raz… nie, w praktyce w każdym sezonie jest przynajmniej jeden odcinek, gdzie powtarzany jest ten sam schemat, który jedyne, co może zrobić, to doprowadzić do furii. Jeżeli stawia się przed bohaterem wyzwanie, to niech będą jakieś konsekwencje. Ja nie mówię, żeby ktoś zginął, ale niech chociaż niewinni trochę cierpią. Alternatywą, którą mogą wybrać scenarzyści bez negatywnych konsekwencji wobec całości serialu jest odpuszczenie sobie tak wysokich rejestrów fabularnych.

Skoro przy śmierci jesteśmy, to powiedzmy sobie wprost. W ciągu ostatnich kilkunastu lat telewizja znacznie chętniej zabija bohaterów. BBC robiła to zresztą znacznie wcześniej niż Amerykańskie stacje. Mieliśmy czasem strasznie bolesne zgony postaci bardzo lubianych przez widzów (patrz Blake’s 7). Nowy Doctor Who cierpi tutaj na wyjątkowo drażniącą przypadłość: scenarzyści nie potrafią zabijać bohaterów. Jest to rzecz o tyle nieznośna, że mamy tutaj serial, który w swojej poprzedniej wersji słyną z pewnego rodzaju brutalności. Scenarzyści potrafili zabijać w sposób bezwzględny postacie, które normalnie nie powinny tak kończyć. Bardzo często dzieje się tak z winy Doktora, który nie dopilnował towarzysza podróży. Natomiast nowy serial kręcony w znacznie przyjaźniejszych czasach dla morderców bohaterów drugoplanowych, jakoś nie potrafi zabić żadnej postaci. Nie drażniłoby to tak bardzo, gdyby nie wieczne powtarzanie scen, kiedy to bohater umiera, ale w ostatniej chwili jest ratowany. W końcu widz zamiast mu kibicować wzrusza ramionami.

Trzecią wpadką scenariuszową jest tworzenie wielkich metanarracji. Przez kilka odcinków tworzymy wielki spisek, który ma wstrząsnąć widzami. Jak to jest robione w Doctorze Who? Zamiast misternej konstrukcji opowieści mamy na siłę dopchaną jakąś scenę, która ma sprawić, że ciarki przejdą nam po plecach. Brrrr. Za każdym razem okazuje się, że w serialu jest rzeczywiście jakiś spisek tylko poprzez ujawnienie go w całości w ostatnich dwóch odcinkach sezonu. Ostatni sezon jest pod tym względem znacznie lepszy, ale poprzednie wręcz były zabawne przez tworzenie na siłę większej opowieści, kiedy realnie jej nie było. Nie oczekuje od twórców Doctora Who, że zrobią coś porównywalnego z Babylonem 5, czy Supernaturalem. To byłoby zbyt wiele i wymagałoby pomysłu na kilka sezonów z góry. Chciałbym jednak, aby całościowa opowieść nie polegała na tym, że przez kilka odcinków odtwarzamy taką samą melodie i potem mamy wyświechtane „ta da” i otrzymujemy niby historię. Trochę więcej inwencji drodzy scenarzyści. Zresztą zostaniemy tutaj na chwilę przy wspomnianym Supernaturalu. W dwóch ostatnich sezonach, to jest po zamknięciu właściwej opowieści, zaczął on bardzo przypominać Doctora Who. Mamy oto zamiast jakiejś rozbudowanej opowieści robioną na chybcika główną linię fabularną, po której nie widać głębszej myśli. Ot, skaczemy od odcinka, do odcinka i niby oglądamy jakąś większą całość, ale jest ona kulawa. Niestety, choć Supernatural obniżył loty, to pod względem konstrukcji sezonów i tak jest lepszy niż Doctor Who! Przynajmniej tam jest jakaś opowieść, a nie na mhroczne ujęcie na koniec każdego odcinka w stylu ujęć z pierwszego sezonu 11ki, gdzie „świat się rozpada”. To ja już wolę Lexxowych zjadaczy galaktyki. Tamto przynajmniej było z premedytacją robioną autoparodią wszystkiego.

Davros i Dalek. Gdyby świat wyglądał tak jak wyobraźnia twórców nowego Doctora Who, to staliby oni w każdej lodówce obok ketchupu.

Osobną kwestią jest także zdolność autorów do marnowania wspaniałych postaci. Master, przywrócony z grobu, wielki przeciwnik Doktora okazuje się w nowej wersji smutnym dzieckiem. Rozwiązanie tego wątku sprawia, że nóż się w kieszeni otwiera. Zresztą nie tylko tego wątku. W praktyce każde zakończenie odcinka robi wrażenie bardzo nieprzemyślanej deus ex machina. Już Drużyna A była bardziej realistyczna pod tym względem. Podobnie pojawianie się w każdym sezonie tego samego zestawu przeciwników. Dalekowie i Cybermeni chowają się w każdej szafie. Czy nie można stworzyć czegoś nowego? Zresztą, czy Doktor nie mógłby kiedyś na cały sezon polecieć w gwiazdy? Jest tyle ciekawych światów, do odwiedzenia ponownie, albo stworzenia. Trochę cholernej inwencji!

Można jeszcze do elementów drażniących i powodujących zdenerwowanie na serial doliczyć idiotyczną polityczną poprawność, na siłę promowanie społeczeństwa multikulturalnego i tego typu rzeczy. Wszystko to bardzo często spotykamy w serialach (szczególnie BBC, które regularnie przesadza w propagowani nowoczesnego społeczeństwa, co im kompletnie nie wychodzi i czasem powoduje wręcz przeciwny efekt). Przeważnie jednak nie jest to robione przy użyciu tak wielkiego młotka, jak w przypadku omawianej tutaj produkcji.

Z moich żali może wynikać, że jest to jakiś straszny i potwornie zły serial. Nie do końca tak jest, największą zmorą Doctora Who w nowej inkarnacji jest to, że jest on do bólu przeciętny, a miejscami tylko dobry. Są ciekawe opowieści, interesujące odcinki, ale jako całość nie robi większego wrażenia. Ot, kolejny serial s-f, jakich wiele. Można tu wymienić Primeval, czy parę innych. Gdyby twórcy się postarali, to mogliby zrobić coś ciekawego, zamiast tego jednak mamy kolejną ameboidalną produkcję, gdzie obserwujemy bieganie porównywalne, jeżeli chodzi o częstotliwość, tylko ze Słonecznym Patrolem. Rose Tyler nawet wygląda jak tańsza wersja Pameli Anderson. Na szczęście jednak David Tennant nie biega w slipach Davida Haselhoffa

 

 
 
 
 
124 words, 686 letters
 
3 words, 13 letters
 
1 words, 1 letters
 
 
 
18 words, 94 letters
 
 

Onanizm nad reklamami

Mój tekst zatytułowany dosyć prowokacyjnie związany jest z szalonym wręcz podniecaniem się reklamami filmu Prometeusz. Dziwna produkcja, która nie jest jakąś formą prequelu Aliena wzbudza zrozumiałe zainteresowanie. Sam jestem ciekaw jak Ridley Scott poradzi sobie z tym zadaniem, choć bardzo mnie dziwi jego ostatnia fascynacja z robieniem kontynuacji jego własnych filmów. Na razie jednak zamiast zastanawiać się nad tym, z czym właściwie będziemy mieć do czynienia w kinie, gdyż w Polsce poczekamy sobie na premierę trochę czasu. Dotychczas większość tekstów, które pojawiają się w przestrzeni publicznej dotyczą kampanii reklamowej tego filmu, która dosyć jednogłośnie nazywana jest niesamowicie oryginalną.

Przyznam, że jak czytałem tego typu wypowiedzi, to dochodzę do wniosku, że posiadanie dobrej pamięci jest straszną wadą. Przemysł rozrywkowy od wielu lat próbuje przebić się ze swoimi produktami do masowej wyobraźni i robi to na różne sposoby. Najpierw wspomnę o najprostszej metodzie, czyli plakatach. Niby wiem, że do obejrzenia filmu zachęcają obrazki przedstawiające bohaterów. Kiedy na ekrany amerykańskich telewizorów zawitał serial V poprzedzono go staranną kampanią reklamową. W różnych miejscach porozwieszano plakaty informujące, że „Goście są naszymi przyjaciółmi” (The Visitors Are Our Friends). Dokładnie takie same pojawiają się w serialu i tak samo jak tam, na kilka dni przed premierą namalowano na nich farbą w spray’u wielkie V. Walka przeszła z ekranów telewizorów na amerykańskie ulice.

Twórca V Kenneth Johnson obok “ostatecznej wersji” billboardu reklamujacego miniserial. Jak czytelnik kliknie, to może przeczytać bardziej rozbudowany opis, jak powstał pomysł na taką reklamę.

 

Mamy tutaj jednak dosyć stary przykład, bo z lat 80-tych. Całkiem niedawno natomiast mieliśmy i inne produkcje, którzy mogą nam posłużyć do wytłumaczenie, o co nam tutaj chodzi. Przekraczają one granicę pomiędzy tym co się ogląda na ekranie, a tym, co jest rzeczywiste. Bardzo dobrze pokazuje to A.I. Spielberga. Film, którego swoją drogą nie trawię, był reklamowany między innymi poprzez Augmented Reality Game (grę poprawionej rzeczywistości?), której elementem było założenie przez twórców kilkudziesięciu stron internetowych osadzonych w świecie filmu. Na chwilę korzystając z internetu przenosiliśmy się w sam środek produkcji Spielberga. Tamże gracze mogli niejako na żywo odkrywać sekrety filmu. Trwało to ponad rok, w tym czasie na każdej ze stron pojawiały się nowe informacje, a fabuła powoli się rozwijała. Nie jest to jedna jedyna tego typu kampania reklamowa. Podobnie stronę internetową założyli twórcy Eternal Sunshine of the Spotless Mind. Tam na potrzeby reklamy nie ograniczono się tylko do zrobienie portalu firmy Lacuna, ale także zamiast typowej zapowiedzi filmu nakręcono po prostu reklamę usług tejże. Co prawda był to jedynie fragment właściwej zapowiedzi, ale i tak przez chwile widz nie był pewien, czy ma do czynienia z rzeczywistością, czy z fikcją.

Może koś chce skorzystać z usług firmy Lacuna?

Jeśli czytelnik myśli, że na tym koniec, to przypomne jeszcze jedną produkcję o rozbudowanej kampanii reklamowej. W ramach przygotowań do premiery Mrocznego rycerza powstała cała gama stron internetowych poświęconych wyborom, w których startował Harvey Dent, w tym takie dosyć niesamowite i dziwne. Całość nie ograniczała się jedynie do stron internetowych, ale także przygotowano plakietki z hasłem: I Believe in Harvey Deny. Mogliśmy także otrzymać gazetę z Gotham informującą o ostatnich wydarzeniach w mieście. Nawet relatywnie niskobudżetowe seriale takie jak Supernatural miały wynajęty numer telefonu, gdzie można było zadzwonić do bohaterów i usłyszeć od nich parę słów.

Teraz spójrzmy na to, czym podniecają się internety. Kampania reklamowa Prometeusza poza zwykłymi zapowiedziami składa się ze strony internetowej korporacji Weyland, reklam ich produktu, czyli David 8, oraz przemówienia Petera Weylanda na konferencji TED. Widz może ze zdziwieniem zapytać: to tyle? Tylko tyle wystarczy, żeby internety zaszalały i zaczęły krzyczeć? Trochę mało rzekłbym. Ukryte zapowiedzi też już były, choćby dosłownie parę miesięcy wcześniej mieliśmy zdjęcie Bane’a, które należało samemu odkryć. Charakterystyczne jest zresztą to, że o całej kampanii reklamowej można napisać właściwie jeden akapit i to wystarczy.

Nie twierdze, że film Scotta jest źle reklamowany, natomiast nie widzę niczego, co można w jakimkolwiek stopniu nazwać „oryginalnym”. Jest to sprawnie przeprowadzona kampania, z wieloma „smaczkami” dla fanów serii łącznie z pytaniem: gdzie Yutani? Nie jest to jednak nic nowego, czego już nie wdzieliśmy. Nie przeczę, reklamy Prometeusza świetnie spełniają swoje zadanie, ale nie mamy tutaj do czynienia z czymś niesamowitym.

 

ps: we wtorek zmarł Ray Bradbury, ostatni z wielkich twórców fantastyki. Skończyła się pewna epoka. Na fanpajdżu bloga będę umieszczał linki do słuchowisk radiowych będących adaptacjami jego twórczości.