Category: Recenzje książek

To (już) nie moje ciało (Body Snatchers)

Losy niektórych książek są przedziwne. Oto w 1954 roku na łamach uznanego Colliers Magazine ukazała się w odcinkach niepozorna książka Jacka Finney’a. Colliers był magazynem niestroniącym od niskich gatunków popkultury, ale pomimo spadającej od końca Wojny światowej numer 2 sprzedaży, należy go uznać za jeden z bardziej renomowanych periodyków. Pismo masowe o dużym zasięgu oraz dobrze opłacające swoich autorów. To właśnie tam karierę zaczął Fu Manchu, ale także wielu dziennikarzy śledczych i felietonistów. Stąd publikacja tam wiązała się z pewnym uznaniem, na pewno większym niż w dowolnym piśmie gatunkowym tamtych czasów.

Okładka zapowiada wysokojakościową literaturę.
Okładka zapowiada wysokojakościową literaturę.

Finney miał już pewne doświadczenie, pisał opowiadania, ale powieść, o której tutaj piszę była jego dopiero drugą w dorobku. Tytuł oryginalny to: Body Snatchers, czyli tłumacząc na nasze Porywacze ciał. Twórczość Finney’a trudno jednoznacznie zaklasyfikować, był on w gruncie rzeczy pisarzem trochę w duchu Michaela Crichtona: niby gatunkowy, ale bliżej było mu do głównego nurtu. Stąd pomimo opublikowania kilku powieści z pogranicza fantastyki naukowej i horroru nie został on przypisany do konkretnego typu opowieści.

Zemsta cebulki
Zemsta cebulki

Sama książka wyraża ducha epoki. Lata 50-te XX wieku w Stanach Zjednoczonych były czasem wielkich obaw odnośnie do komunizmu. Ten strach, z czasem wyśmiewany/atakowany jako „red scare” (numer 2) wyraźnie odcisnął piętno na popkulturze. Na tyle duże, że dla wielu krytyków nastawionych bardziej lewicowo powieści i filmy z tego okresu trzeba było odpowiednio reinterpretować. Wynika to w dużej mierze z niezdolności do przyznania, że tekst kultury wyrażający ideologie niezgodną z poglądami krytyka, może być dobry, wartościowy, czy przynajmniej nieodpychający.

W przypadku powieści Finney’a problem rozumienia tekstu jest dodatkowo wzmacniany przez fakt, iż doczekała się ona ekranizacji. Film Dona Siegela Inwazja porywaczy ciał (Invasion of Body Snatchers) jest obecnie o wiele bardziej znany niż materiał wyjściowy. Większość osób o nim piszących najpewniej nigdy nie miała w ręku powieści, a nie zdziwiłbym się, gdyby wielu nawet nie wiedziało, że mamy tutaj do czynienia z adaptacją książki.

Opowieść Finney’a jest dosyć prosta, oto w małym miasteczku miejscowy lekarz (rozwodnik) spotyka swoją miłość z czasów szkolnych (rozwódkę). Nie jest to jednak historia o miłości, zamiast tego autor skupia się na opisywaniu czegoś, co początkowo wygląda na paranoje grupy osób. Oto część mieszkańców zaczyna podejrzewać, że członkowie ich rodzin nie są tymi, za kogo się podają. Owa paranoiczna wizja stopniowo się rozprzestrzenia i coraz więcej osób zgłasza się z tymi problemami. O ile początkowo wszystko można zrzucić na karb masowej histerii, to kilka rzeczy sprawia, że poważniej trzeba podejść do obaw poszczególnych ludzi. Miasteczko stopniowo się zmienia. Upada handel, gastronomia i wszelkie przybytki rozrywki.

Wszystko nabiera tempa w momencie, gdy bohaterowie zostają zaproszeni do domu pewnego małżeństwa, z którymi są zaprzyjaźnieni. Zaproszenie to raczej eufemistyczne określenie sytuacji, gdy są oni prawie siłą zaciągani zobaczyć coś niezwykłego. Okazuje się, że owo małżeństwo znalazło tajemnicze nagie ciało bez znaków szczególnych. Z czasem okazuje się, po wielu przygodach i perypetiach, że miasteczko jest rzeczywiście atakowane, a paranoiczni mieszkańcy mieli rację. W okolicy spadły bowiem zarodniki obcego gatunku. Są to rośliny, które w trakcie snu człowieka (i nie tylko człowieka – także zwierząt, a nawet przedmiotów martwych) kopiują ów obiekt. Przejmują wszystkie jego cechy i wręcz się nim stają. Różnią się jednak od normalnych istot tym, że są pozbawione emocji, jak też i pragnień. Mają też i inne wady, ale o nich można poczytać w książce.

Mamy tutaj opowieść o tajemniczych roślinach, które jako pasożyty przejmują władzę nad planetą. Opowieść szybko zyskała popularność, ale nie można nie zgodzić się z recenzentami pism branżowych, że jest to bardzo słaba fantastyka naukowa. Założenia fabularne nie tylko pełne są absurdalnych pomysłów, co wręcz wyraźnego nieprzemyślenia opowieści. Bohaterowie zachowują się nawet nie nierozsądnie, co zwyczajnie bezgranicznie głupio. Całości dopełnia wymuszony happy end, który wzbudzić może w najlepszym wypadku śmiech.

Nie znaczy to, że powieść Finney’a nie ma zalet. Na pewno można mu przyznać, że umiał napisać książkę sensacyjną, w której strony przewracają się szybko i żwawo. Jest także wyraźnie obecne umiejętnie budowanie opisu de facto komunistycznego świata (jaki sobie ówcześnie wyobrażali Amerykanie). Nie ma tutaj miejsca na żadne wątpliwości, obcy najeźdźcy to kwintesencja komunistycznego społeczeństwa, pozbawionego indywidualizmu, uczuć, czy kolorów. Warto pamiętać, że te trzy cechy były szczególnie wręcz silnie obecne w świadomości, jako wyznaczniki systemu politycznego z ZSRR.

Nowa Huta?
Nowa Huta?

Czy Finney nawiązywał do polityki świadomie, nie jest tutaj ważne. Powieść wpisuje się w pewien konkretny nurt i co ważne, nie jest nawet najlepszym jego reprezentantem. Parę lat przed Finney’em Robert A. Heinlein napisał powieść dokładnie w tym gatunku, ale o kilka rzędów wielkości lepszą i bardziej przemyślaną. Władcy marionetek najpierw ukazały się w 1951 roku na łamach Galaxy w zmienionej (wbrew autorowi) formie i w tym samym roku w wersji książkowej. Obie edycje były ocenzurowane ze względu na kwestie obyczajowe (wycięto około 1/3 oryginalnego maszynopisu). Pomimo tego, to co zostało, doskonale oddaje ducha i charakter twórczości Heinleina.

Czyli, co by było, gdyby Szarlota Paweł rysowała horrrory
Czyli, co by było, gdyby Szarlota Paweł rysowała horrrory

Powieść jest szybka w lekturze dzięki dynamicznej narracji, silnym postaciom (wpisującym się w pewne typowe dla Heinleina stereotypy bohaterów) oraz pomysłowo skonstruowanych przeciwników. Oto w 2007 roku w małym miasteczku zaczyna się coś dziwnego dziać. Szef tajemniczej służby rządowej (zwany „Starym człowiekiem”) wyrusza sprawdzić sytuacje i bierze ze sobą dwoje agentów: Sama i Mary. Okazuje się, że sprawcami problemów są istoty przypominające ślimaki, które funkcjonują niczym pasożyty. Przejmują one kontrolę nad ludźmi i stopniowo planują przejąć władzę nad Ziemią. Mają one starannie przemyślany plan, ale kilka rzeczy jest dla nich początkowo niezrozumiałe. Jedną z nich jest seks i erotyka.

Spełnienie marzeń sennych Mignoli.
Spełnienie marzeń sennych Mignoli.

Przewaga Heinleina wynika w dużej mierze z tego, że jego powieść jest znacznie bardziej konsekwentna. Autor unikał prostych rozwiązań i choć celem od samego początku było napisanie powieści sensacyjnej, którą mu zlecono. Wydawcy chodziło o rozwinięcie pomysłu, że latające spodki, to statki kosmitów, dzięki czemu dostał powieść o najeźdźcach, którzy mają plan podboju Ziemi.

Ke?
Ke?

Pomimo przewagi powieści Heinleina, to tekst Finney’a nie tyle odbił się szerokim echem, co samym swoim tytułem na stałe wszedł do świadomości odbiorców. Możliwe, że gdyby Władcy marionetek doczekali się w latach 50-tych XX wieku ekranizacji, to właśnie o tej powieści mówiłoby się jako o punkcie odniesienia do kolejnych historii. Tak się jednak nie stało i w popularnej świadomości, to Inwazja porywaczy ciał, jest tą historią o infiltracji naszej planety.

O tym, dlaczego tak się stało, będzie w następnej części.

Okładki Heinleina zwyczajowo za muzealnym archiwum.

The Puppet Masters według Galaxy (czytałem wersje książkową ocenzurowaną, więc nie jestem w stanie ocenić “jakości” zmian wprowadzonych przez redakcję pisma), część 1, 2 i 3.

Między kościołem, a władzą (przykłady teokracji)

Ostatnio mam trochę mniej czasu w związku z pracami nad dwoma większymi projektami. Stąd wpisy będą pojawiać się nieregularnie. W każdym razie w ostatnim numerze „Więzi” znajduje się artykuł księdza Stanisława Adamiaka Czy chrzcić Marsjan? Polska fantastyka o Bogu będący próbą opracowania tematu relacji polskiej fantastyki naukowej i religii. Przygotowany jest on w formie antologii (czego w gruncie rzeczy należało się spodziewać od historyka osadzonego w dużej mierze w historii starożytnej.

O ile Adamiak skupia się na raczej pozytywnym obrazowaniu religii, trzeba jednak pamiętać, że nie jest to jedyne dostępne spojrzenie. Religia jest także często przywoływana przez autorów fantastyki, jako pewnego rodzaju zagrożenie. Chodzi tutaj oczywiście przeważnie o jej fundamentalistyczne odłamy, acz niektórzy autorzy w ogóle odrzucają religię w jakiejkolwiek postaci. Wprowadzenie przez twórcę prostego politycznego podziału na dobrych ateistów i złych wierzących jest jednak często uproszczeniem, gdyż rzeczywistość pisarzy bywa bardziej skomplikowana.

Często też religia jest li tylko pretekstem do stworzenia szerszego i bardziej ciekawego świata. Bardzo dobrym przykładem takiego – poniekąd ukrytego – spojrzenia na religię jest Lord of Light Rogera Zelaznego. W tej, zasłużenie docenionej powieści mamy do czynienia z opisem kolonizowania planet, gdzie w ramach odpowiedniego przygotowywania społeczeństwa pierwsi koloniści przyjmują rolę bogów z mitologii indyjskiej. Odgrywają tam spory i konflikty, które niejednokrotnie są kalką opowieści, które już kiedyś istniały.

Ehh Brazylia!
Ehh Brazylia!

Książka Zelaznego jest jednak pod wieloma względami wyjątkowa. Przeważnie starcie z religijną hipokryzją nie ma wymiaru mitologicznego, a jest znacznie bliższe pragmatyzmowi władzy i cynizmowi. Dobrym punktem wyjścia jest mini powieść Roberta A. Heinleina If This goes On –. Jest to pierwsza opublikowana powieść Heinleina, a osadzona jest w szerszym cyklu Historii przyszłości. Opowiada o mrocznym okresie w wymyślonym przez tego pisarza świecie. Oto w Ameryce władzę przejął niejaki Nehemiah Scudder, który najpierw wygrał wybory prezydenckie, a potem został dyktatorem.

Stworzona przez Scuddera teokracja jest bardzo skuteczna. Wspiera ją silne wojsko, które korzysta z najnowocześniejszych technologii. Jak to jednak często bywa w tego typu państwach, bardzo szybko powstaje ruch oporu. Tutaj nazywany jest on Kabałą i choć w państwie działa tajna policja, to udaje się jej infiltracja większość ośrodków władzy.

Bohaterem powieści jest młody żołnierz, który skończywszy West Point został przyjęty do elitarnych oddziałów nazywanych Aniołami Pana imieniem John Lyle. Oddziały Aniołów zajmowały się ochroną siedziby Proroka (którym jest kolejny już następca Scuddera) w Nowym Jeruzalem. Stanowisko to było zaszczytne, ale jak Lyle szybko odkrył, centrum władzy łączy się z intrygami i innymi działaniami bardzo dalekimi od wyidealizowanej religi.

Ehhh Ameryka!
Ehhh Ameryka!

Przełomowym punktem dla naszego bohatera będzie jednak odkrycie miłości. Zakochał się on w jednej z poświęconych sióstr, która miała na imię Judith. To zakazane – nie tyle ze względu na celibat, co raczej, dlatego, że prawo do niej miał tylko Prorok – uczucie sprawia, że z posłusznego żołnierza teokracji przemieni się on w jednego z rebeliantów. W wyniku różnych zdarzeń dołączy on do ruchu oporu.

Pierwsza połowa powieści opowiada o odkrywaniu natury reżimu, jak też i późniejszej ucieczce z Nowego Jeruzalem. Reszta zaś to opis wielkiego buntu przeciwko rządzącym. Opis rewolucji zyskał w Ameryce dużą popularność. W dużej mierze, dlatego, że powieść przedstawia cały proces obalania władzy jako pewnego rodzaju przedsięwzięcie biznesowe. Nie jest to proste rzucenie się na przeciwnika, czy też wbicie noża w plecy, które ma zakończyć konflikt. Zamiast tego mamy rozbudowaną operację, która na różne sposoby ma uderzyć w przeciwnika.

Eh Marines?
Eh Marines?

Powieść Heinleina została po raz pierwszy opublikowana w 1940 roku w „Astounding Science Fiction”, a trzy lata później w tym samym piśmie pojawiła się powieść Fritza Leibera Ciemności przybywaj. Co ciekawe If This Goes On – zostało opublikowane w formie książki, jako część Revolt in 2100 wraz z kilkoma innymi tekstami mniej lub bardziej związanymi z państwem Scuddera. Natomiast trzy lata wcześniej Ciemności przybywaj doczekało się swojej książkowej edycji.

Eh Abstrakcja???
Eh Abstrakcja???

W każdym razie wspominam tutaj o tekście Leibera nie tylko, dlatego, że ona i If This Goes On są niejako związane latami publikacji i wydania, ale dlatego, że mamy tutaj do czynienia z pewną wspólnotą tematyczną. Książka Leibera opowiada o świecie przyszłości, gdzie powrócono do stereotypowych mrocznych wieków. Oto ludzie żyją w małych osadach i potulnie słuchają się rządzącego wszystkim kościoła. Z drugiej strony jest wielki przeciwnik w postaci Satanasa, który chce zmienić świat.

Nie do końca jest to jednak takie średniowiecze. Okazuje się, że kościół (zwany tutaj Hierarchią) posiada w swoim władaniu bardzo nowoczesną technologię włączając w to statki kosmiczne. W niedalekiej względem nas przyszłości doszło do przejęcia władzy nad światem przez grupę naukowców. Uznali oni, że ludźmi należy kierować i traktować ich niczym idiotów. Stąd, aby zapewnić stały rozwój technologii strącono masy do poziomu poddaństwa, aby nie mogły się one buntować przeciwko rozlicznym pracom naukowców. Stąd kapłani posiadają na przykład specjalne szaty, które pełnią rolę zbroi. Mamy także wiele innych maszyn, sieci komputerowych do wymiany informacji. Poza tym istnieją także specjalne maszyny, które przykładowo dają pomoc biednym.

Ufff, Inkwizycja!
Ufff, Inkwizycja!

Wyznawcy Satanasa jednak czuwają i wynajdują w tłumie kapłanów jedno słabe ogniwo. Zmanipulowany buntuje się on przeciwko Hierarchii i musi uciekać. Trafia w ręce wyznawców Satanasa, którzy próbują go przekonać do przyłączenia się do ich organizacji. Okazuje się bowiem, że tak jak Hierarchia jest w gruncie rzeczy cyniczną grupą ludzi rządnych władzy i kontroli nad społeczeństwem, tak i wyznawcy Satanasa w gruncie rzeczy wykorzystują ten symbol tylko do zastraszenia przeciwników, a w rzeczywistości korzystają z nowoczesnej technologii, jak też i biotechnologii. Religia jest tutaj narzędziem, które ma ułatwić kontrolę nad ludźmi, acz trzeba tutaj dodać, że i tam znajdują się prawdziwie wierzący.

Inaczej do tematu podszedł Rafał Ziemkiewicz w swoim opowiadaniu Jawnogrzesznica. Było ono nominowane w 1990 roku do nagrody Zajdla, co czytającego je teraz może trochę dziwić. Poza kilkoma ciekawymi motywami w postaci maszyny do odprawiania pokuty, samo opowiadanie nie wnosi sobą niczego specjalnego. Główny jego wątek sprowadza się do tego, że „żołnierz” reżimu teokratycznego spotyka na swojej drodze dziewczynę – prostytutkę. Każdy, kto ma jakieś rozeznanie kulturowe już teraz będzie w stanie powiedzieć, co nastąpi dalej.

Co ważne i ciekawe, te trzy opowieści są zdecydowanie bardziej nastawione przeciwko instytucjom, a nie samej religii. O ile w przypadku Ziemkiewicza może to trochę dziwić, to Heinlein i Leiber, jako Amerykanie, mają długą tradycję nieufności wobec zinstytucjonalizowanej wiary. Niechęć wobec kościoła jako właśnie instytucji widoczna jest w twórczości Edgara Rice’a Burroughsa, który zresztą wyniósł takie spojrzenie z rodzinnego domu.

Heinlein przykładowo bardzo szanował Biblię i nawet w Farnham’s Freehold główny bohater każdego ranka czytał ją swoim towarzyszom. Mamy tutaj do czynienia z pięknym przykładem trochę anarchicznej (czy też może raczej libertariańskiej) religijności, która bardzo wpływa na dosyć wyraźną niechęć w Stanach względem katolicyzmu. Nie chodzi tutaj li tylko o zadawnione spory z okresu reformacji, a o bardzo wyraźny bunt przeciwko jakimkolwiek instytucjom życia religijnego, które wykraczają poza jeden kościół rozumiany jako wspólnota. Trzeba tutaj pamiętać, że takie podejście to nie jest jednostkowy przypadek, czy też efekt ducha czasów.

Według tego podejścia można powiedzieć: Bóg tak, ale kościół nie. Ziemkiewicz w ten sposób nie postrzegał religii, stąd u niego mamy do czynienia z innym poprowadzeniem opowieści. Jego efekty widać w późniejszej twórczości tego autora. Nie doszło w jego przypadku do przewartościowania poglądów i nagle z „antyklerykała” nie został zwolennikiem kościoła. Dla niego raczej ważniejsza była religia –traktowana bardzo dosłownie – niż instytucja.

Okładki Heinleina za Muzeum w archiwum.

Leiber zaś stąd.

Zmutowani mutanci w walce o swoje zmutowane życie (T. Markowski, Mutanci)

Nazwa mojej strony, jak zaznaczałem od samego początku, pochodzi od pewnego cyklu wymyślonego i napisanego przez Roberta A. Heinleina. Bardzo lubię twórczość tego pisarza i trochę ją znam. Stąd też lektura powieści Mutanci Tadeusza Markowskiego była dla mnie dosyć ciekawym przeżyciem. Zacznę jednak od początku, czyli od opowiedzenia, cóż to za utwór.

Okladka Mutantów była w znanym wielu stylu swobody obyczajowej lat 80-tych. Trzeba powiedzieć, że jest na niej ładny statek.
Okladka Mutantów przygotowana przez Andrzeja Brzezickiego była w znanym wielu stylu swobody obyczajowej lat 80-tych. Trzeba powiedzieć, że jest na niej ładny statek.

Tadeusz Markowski, który zaczynał karierę pisarską w latach 70-tych, w 1984 roku opublikował powieść Umrzeć, by nie zginąć. Opowiadała ona, z tego, co wiem, o grupie mutantów, którzy po bardzo długim rejsie kosmicznym wrócili na Ziemię. Tam czekały na nich różnego rodzaju problemy. Po kilku latach, w 1989 roku Orbita wydała część drugą, czyli omawianych tutaj przeze mnie Mutantów. Jeżeli wierzyć informacji w książce, powieść ta przeleżała w szufladzie około 5 lat, gdyż była ukończona w 1984 roku. Co ciekawsze, chociaż została wydana później, to w rzeczy samej wydarzenia w niej przedstawione toczą się na długo przed Umrzeć, by nie zginąć.

Póki co nie miałem okazji przeczytać Umrzeć, stąd też będę tutaj traktować Mutantów, jako samodzielny utwór. Opowieść zaczyna się w środku rozbudowanej intrygi politycznej. Okazuje się, że ktoś angażuje duże środki w śledzenie tak zwanych pilotów. Dopiero z czasem poznajemy szczegóły pozwalające na zrozumienie opowieści i tego, kto kogo śledzi i kim są poszczególne grupy. Oto w przyszłości jeden z prezydentów zjednoczonej Ziemi – niejaki Howard – rozpoczął tajny projekt hodowli mutantów. Dzięki swoim umiejętnościom, a także długowieczności, mieli oni umożliwić podbój kosmosu. Wykonawcą tego projektu był naukowiec Hilidor, a pomagał mu przedstawiciel Floty Sonorov. W wyniku projektu powstało dwadzieścia kilka dzieci, które posiadały nie tylko długowieczność, ale jak się z czasem okazało miały zdolności telepatyczne.

Projekt musiał być utrzymywany początkowo w tajemnicy, gdyż Ziemia przeżywała już rozliczne konflikty związane z modyfikacjami genetycznymi i tworzeniem mutantów. Dopiero z czasem można było ujawnić naturę tytułowych istot. Już na poziomie ich projektowania wprowadzone były przez Hilidora, Sonorova i Howarda rozliczne zabezpieczenia. Po pierwsze ściśle złączono ich z Flotą, tak, iż poczuwała się ona do ochrony swoich „dzieci”. Drugim elementem było wychowywanie mutantów. Aby uniknąć w ich przypadku nagłego odkrywania swojej inności, zagwarantowano im, że od dzieciństwa będą one świadome tego, czym są. Stąd też, choć ludzkość od dłuższego czasu posiada właściwie jeden – lekko brązowy – odcień skóry, który powstał w wyniku przemieszania się wszystkich ras planety, to tytułowi bohaterowie są biali. Oznacza to, że przez całe życie byli traktowani, jako odmieńcy.

Mamy w związku z tym wyjątkową grupę istot, która w dużej mierze stanowi podstawę działania Floty zjednoczonej Ziemi. Kto mógłby chcieć ich usunąć? Okazuje się, że jeden z kolejnych jej prezydentów, człowiek znany jako Borisov. Postanowił on wykorzystać mutantów jako element kampanii wyborczej przed reelekcją. Zniszczenie ich, z odpowiednim komentarzem, miało mu zagwarantować przychylność wyborców, którzy mają dość niechętny stosunek do odmieńców. Między innymi z tego powodu Borisov nie tylko akceptuje, ale potajemnie odtworzył tajną organizację terrorystyczną Wolne Geny, która zwalczała wszelkiego rodzaju ingerencje w kod genetyczny ludzi.

Powieść nie ma jednego głównego bohatera. Zamiast tego mamy historię opartą na przygodach kilku postaci. Chociaż jasnym jest dla każdego czytelnika, która strona jest tą dobrą, to trzeba przyznać, że Markowski stara się przedstawić powody, dla których negatywni bohaterowie podejmują swoje wybory. Jest to zresztą zrobione na tyle dobrze, że miejscami można mieć wątpliwości, czy jednak racja nie stoi po stronie prezydenta.

W Mutantach mamy do czynienia z wymieszaniem z jednej strony porządnej powieści science fiction, a z drugiej szpiegowsko – politycznej. Wizja świata jest starannie skonstruowana i widać, że autor miał pewien pomysł na to, jak on ma wyglądać. Wspomniałem jednak na początku o Heinleinie. Otóż poza stworzeniem interesującego świata i ciekawych bohaterów Markowski, jak mi się wydaje, wyraźnie nawiązuje w Mutantach do Methuselah’s Children. Chodzi tutaj nie tylko o główny zrąb fabuły, gdzie mamy grupę długowiecznych ludzi, których rząd chce usunąć. Mamy tam także i podobne obiekty pojawiające się, jako element fabuły (dla tych, co czytali: Feniks i New Frontiers). Nawet i imię „twórcy” długowiecznych jest takie samo. O ile u Markowskiego Howard był prezydentem, to u Heinleina mieliśmy bogacza Howarda, który stworzył towarzystwo mające dać ludziom nieśmiertelność.

Zaznaczmy jednak, że owe nawiązania w żaden sposób nie ujmują Markowskiemu i jego powieści. Są natomiast ciekawym przykładem recepcji i zabawy autora z czytelnikiem. Heinlein nie był raczej specjalnie znany w czasach PRL u nas (choć było kilka osób, które można nazwać jego fanami, jak na przykład profesor Świderkówne), więc tym bardziej ciekawym jest czytać powieść z wyraźnymi nawiązaniami do jego twórczości. Kiedy spytałem o owe podobieństwa Wojciecha Sedeńkę, ten wspomniał, że Markowski tłumaczył Heinleina, niestety nie miałem okazji tego sprawdzić. Jest to jednak ciekawy trop, który postaram się kiedyś pociągnąć.

Jakby jednak nie było, chce wyraźnie podkreślić jedno: Mutanci, to wciągająca powieść. Sprawnie napisana i z dużą pomysłowością. Tym bardziej jej lektura zachęca do sięgnięcia do wcześniejszej twórczości tego autora, co zamierzam możliwie szybko uczynić. Dodajmy, że o ile sama powieść była wydana już jakiś czas temu, więc może nie być zbyt łatwo dostępna, to w przyszłym roku wydawnictwo Solaris wyda ją ponownie, wraz z reedycją Umrzeć, by nie zginąć.

Aktorska polityka najwyższego szczebla (Dubler)

Ta okładka jest ważna, ale nie powiem, dlaczego.
Ta okładka jest ważna, ale nie powiem, dlaczego.

W przyszłej historii układu słonecznego będzie panować pewna forma demokracji. W jej ramach wybory będą odbywały się wedle ściśle określonych reguł, a wyborcy będą decydować często o bardzo ważnych sprawach. Takie właśnie, kluczowe, wybory się zbliżają. Po wielu dekadach opresyjnej polityki prowadzonej względem obcych ras zamieszkujących liczne planety układu słonecznego, ludzkość przymierza się do wyborów, które mogą to wszystko zmienić. Zaznaczmy, że ten demokratyczny system polityczny, jaki posiadają ludzie, jest dosyć prosty. Zjednoczona ludzkość żyje w ramach monarchii konstytucyjnej, gdzie tak na prawdę władzę sprawuje premier – najwyższy minister. Jest on przywódcą najsilniejszej partii politycznej.

Pierwsza okładka Dublera jest jakaś taka niewinna.
Pierwsza okładka Dublera jest jakaś taka niewinna.

Jak wspomniałem, zbliżają się wybory i polityk opozycji imieniem John Joseph Bonforte ma wielką chęć ich wygrania. Kieruje on partią „Ekspansjonistyczną” i głównym punktem programu wyborczego jest włączenie obcych w struktury państwa. Chodzi tu głównie o Marsjan, którzy co prawda mają czynne prawo głosu, lecz nie mają – w gruncie rzeczy ważniejszego – biernego. Bonforte i jego ludzie chcą to zmienić. Sama taka myśl nic by jednak nie znaczyła, bo wielu polityków chce unowocześniać państwo. Pomagają mu jednak sondaże wskazujące, że Bonforte ma szansę na zwycięstwo.

Jednym z elementów kampanii wyborczej ma być wielka uroczystość przyjęcia tego właśnie polityka do struktur Marsjańskiego społeczeństwa. Ten symboliczny akt da mu z miejsca poparcie w praktyce wszystkich Marsjan i zagwarantuje zwycięstwo. Rytualny akt, o którym tu mowa, jest wielkim zaszczytem i nic nie może go zepsuć. Jeden błąd będzie oznaczał, że cały program posypie się niczym domek z kart, a za tym pójdą polityczne plany i wielkie nadzieje.

Jak to zwykle bywa w powieściach, ten domek z kart musi runąć. Tutaj przenieśmy naszą uwagę na niejakiego Lawrence Smythe, który jest aktorem bez grosza przy duszy. Ma jednak groteskowo wspaniały pseudonim: Wielki Lorenzo. Zresztą Lorenzo jest preferowanym przez niego imieniem względem prosto brzmiącego Lawrence’a. Politycznie niedookreślony, ale jedno można powiedzieć: niezbyt podobają mu się polityczne pomysły Bonforte’a i jego kliki. Poza tym, co ma zapewne częściowy wpływ na jego poglądy, jest uczulony na Marsjan. Nie jest wstanie wytrzymać ich charakterystycznego zapachu. Nie jest rasistą, ale jak sam ten termin nam mówi, nie ma w nim nic przeciwko niechęci do innych gatunków, a już szczególnie do tak pokracznych istot jak posiadający nibynóżki i coś głowo-podobnego Marsjan. Tutaj zrobię małą dygresję z pytaniem, czy istnieje już odpowiednie słowo do określenia niechęci między gatunkowej? Gatunkizm? Humanizm?

Wracając jednak do naszego właściwego tematu. Lorenzo nie ma jednak czasu myśleć nad polityką i Marsjanami, gdyż zwyczajnie nie ma, za co przeżyć kolejnego dnia. Na szczęście dla niego pewnego razu spotyka w barze Daka Broadbenta, na którym jego umiejętności odgrywania innych ludzi robią wrażenie.

Druga jest już jednak zdecydowanie bardziej ekspresyjna
Druga jest już jednak zdecydowanie bardziej ekspresyjna

Potrzebuje on kogoś, kto będzie mógł wcielić się w jednego z polityków. Lorenzo z chęcią by odmówił, ale brak pieniędzy sprawia, że nie jest w pozycji, w której mógłby to zrobić. Dlatego też zgadza się wcielić w… jak się okazuje nielubianego przez niego Bonforte’a. Dlaczego trzeba go zatrudnić do tej roli? Otóż przeciwnicy polityczni Bonforte’a porwali go przed wspomnianą uroczystością. Poprzez niedopuszczenie do tego, aby się ona odbyła (a jest to jednorazowa okazja), skutecznie skompromitują tego polityka. Straci on przez to poparcie ludzi i co ważniejsze: Marsjan.

Mamy też humorystyczną wersje.
Mamy też humorystyczną wersje.

Taki oto jest zrąb fabuły Dublera Roberta A. Heinleina. Powieść, napisana w pierwszej osobie, jako wspomnienia Lorenzo. Historia w niej przedstawiona opowiada o odpowiedzialności i poświęceniu. Jest to książka bardzo dobrze napisana – zresztą Heinlein dostał za nią swoją pierwszą w karierze Hugo – z ciekawymi pomysłami. O ile sam obraz Marsa i Marsjan jest z oczywistych powodów lekko zdezaktualizowany, to w żadnym stopniu to nie przeszkadza. Mamy ciekawy opis społeczeństwa opartego na bardzo odmiennych zasadach od naszego. Zresztą można wyraźnie stwierdzić, że Heinlein lubił Mars i Marsjan jako wątek w opowieści. Wystarczy wspomnieć o Stranger in a Strange Land, którego to Marsjanie mają pewne podobieństwa do tych, znanych nam z kart Dublera. Tutaj wypada dodać, że tego typu podobieństwa i sieć powiązań jest bardzo wyraźna w twórczości Heinleina. Nie chodzi tylko o powracające motywy, ale w o wiele większym stopniu “zapętlający” się świat jego tekstów. W latach 80-tych zaowocowało to powieścią The Number of the Beast, gdzie Heinlein niejako ogłosił, że w jego utworach mamy do czynienia ze światem, gdzie występuje wiele wymiarów. Różne teksty dzieją się w różnych wymiarach, co nie znaczy, że nie da się pomiędzy nimi przechodzić.

Cytując klasykę: The Horror! The Horror!, czyli Francuzi są zdolni.
Cytując klasykę: The Horror! The Horror!, czyli Francuzi są zdolni.

Omawiana tutaj książka jest ważna także i dlatego, że zaznacza pewien etap w karierze Heinleina. To właśnie pod koniec lat 50-tych, mając już uznaną renomę tak jako autor cyklu opowiadań Historii Przyszłości, jak też i serii powieści dla młodzieży, wracał on po dłuższej przerwie jako twórca literatury poważniejszej i skierowanej do starszego czytelnika. Zmiana ta wkrótce zaowocowała tak Starship Troopers, jak i wspominanym powyżej Stranger in a Strange Land. Na tle tych długaśnych i bardziej znanych powieści Dubler wygląda dosyć skromnie. Ta mająca grubo poniżej 200 stron książeczka jest jednak, w moim odczuciu, zdecydowanie lepszym wprowadzeniem do Heinleina, jego twórczości i wyraźnych u niego obsesji, niż szarpanie się na, mimo wszystko, dosyć specyficznego Strangera. Zaznaczmy jednak, że Dubler jest jednak powieścią przejściową i o ile ma wątki polityczne, czy społeczne, to brakuje w nim jednego z głównych motywów późniejszej twórczości Heinleina. Nie ma w nim praktycznie nic o seksie i seksualności.

ps, okładki jak zwykle za Muzeum (zarchiwizowanym).

Historia prawdziwa fantasycznie (Pamiętnik Jasnowidza)

Okładka mojej broszurki, ale pasująca do tematu.
Okładka mojej broszurki, ale pasująca do tematu.

Czasem przez przypadek można trafić na wyjątkową książkę. Gdzieś leżała na półce zapomniana, odziedziczona. Kiedyś ktoś w rodzinie przeczytał, zaśmiał się i przeczytał kilka zdań na głos. Potem z ciekawości człowiek sam sięgnął, choć tytuł dziwny, a autor kompletnie nieznany. Mamy w takich przypadkach przeważnie do czynienia z odkryciem czegoś dziwnego i bardzo nietypowego. Za powieść doskonale wpisującą się do takiego schematu muszę uznać Pamiętniki jasnowidza. Ich autorem był Józef Marcinkowski, który opublikował je używając swojego pseudonimu „artystycznego”: Akhara Jussuf Mustafa. Treść, ale też i opis książki wyraźnie jednak sprawia, że wbrew temu, co powyżej napisałem, trudno jest ją uznać za powieść. Oficjalnie jest to pamiętnik medium działającego w Warszawie, który karierę zaczął jeszcze przed wojną, a i który pozostał aktywny w „zawodzie” po zakończeniu działań wojennych. Książka została wydana w 1976 roku, jeszcze za życia autora. Już samo takie wprowadzenie sprawia, że możemy uznać Pamiętnik za niezwykle ciekawy i bardzo nietypowy zapis osobistej historii XX wieku.

Na opowieść składają się krótkie anegdoty, niemające więcej niż kilku stron. Nie są one w żaden sposób uporządkowany, stąd razem z autorem skaczemy po różnych latach. W tej gmatwaninie różnych wydarzeń ujawnia się niesamowicie zdolne pióro Marcinkowskiego. Poszczególne facecje są wciągające i interesujące. Razem tworzą obraz nie tyle świata, co dosyć niezwykłej osoby, której karierę i życie powoli się odkrywa z każdą kolejną stroną.

Marcinkowski pochodzić miał ze wschodniej małopolski, z rodziny mieszanej wyznaniowo. Zresztą różnica wiary pomiędzy matką i ojcem stanowi zaczyn jednej z pierwszych historii przezeń opisanych. Mianowicie jego ojciec zmarł, gdy Marcinkowski był jeszcze dzieckiem i pochowano go na cmentarzu zgodnym z jego wyznaniem. Z czasem jednak matka naszego bohatera zdecydowała, że tak się nie godzi i po kryjomu przeniosła jego ciało na cmentarz zgodny z jej wyznaniem. Niestety wkrótce zmieniła konfesje i znowu ciało męża musiało zmienić miejsce pochówku, aby pozostać aktualnym do jej wyznania. Absurdalna i niezwykle barwna historia doskonale wprowadza czytelnika do kolejnych przygód w szkole i podczas pierwszych lat samodzielnego życia, kiedy w Polsce szalał kryzys, aż po historie powojenne o groteskowym rozejściu się rzeczywistości propagandy z tym, co widać było na ulicy. Opowieści najczęściej dotyczą danej osoby i swoją konstrukcją trochę przypominają średniowieczne egzempla, gdzie mamy wyraźne wprowadzenie, główne wydarzenie, a potem w jakimś sensie umoralniające wytłumaczenie. Większość opowieści jest humorystyczna, acz nie wszystkie.

Marcinkowski sporą część wojny spędził w niemieckim obozie koncentracyjnym. Jest to zapis tragedii, ale też i dosyć niezwykły, a zarazem bardzo ciekawy zestaw uwag na temat moralności i odpowiedzialności kogoś, kto widzi przyszłość ludzi. Marcinkowski wie, kto i kiedy umrze i sam musi zdecydować, co zrobić z taką wiedzą w obozie.

Linie, linie, linie.
Linie, linie, linie.

W trakcie lektury tego pamiętnika może się oczywiście pojawić pytanie i należy je uznać za właściwe, czy Marcinkowski sam był autorem tych opowieści, czy też ktoś inny je spisywał? Czy jego rola może nie ograniczała się tylko do opowiedzenia historii, albo też kilku drobnych uwag, a resztę wymyślił tak zwany ghostwriter? Na tak postawione pytanie nie można dać jednoznacznej odpowiedzi, chyba, że udałoby się dotrzeć do odpowiednich dokumentów.

Kolejne pytanie, który musi się pojawić w kontekście już samego tytułu, odnosi się do kwestii wiarygodności wspomnień. Jak wiadomo ludzie pisząc o swojej przeszłości bardzo często ulegają własnym wyobrażeniom, czy też fantazjom. Stąd też wszelkie wspomnienia są pewną kreacją. Opisujemy swoją przeszłość, tak, aby pasowała do naszego teraźniejszego rozumienia rzeczywistości. To wszystko jest standardowym wręcz zestawem uwag i wątpliwości każdego, kto siada do lektury wszelakich wspomnień.

Co jednak począć z człowiekiem, który był medium, uważał się za medium i co więcej, we wspomnieniach podkreśla, że nie był oszustem? Zaznaczmy, że nie jest to jedyny taki przypadek, kiedy mamy postać historyczną, która pozostawia po sobie tego typu wspomnienia. Najbardziej spektakularnym jest chyba Daniel Dunglas Home, który w XIX wieku wyprawiał na seansach niesamowite rzeczy i nigdy nie został złapany na oszustwie. Po jego śmierci pojawiło się oczywiście kilka pseudo-odkryć jego oszustw, ale były one bardziej wątpliwe, niż najbardziej niezwykłe dokonanie Home’a. Tenże poza ciekawymi wspomnieniami napisał także bardzo fascynującą książkę o tym, jak wykrywać fałszywe medium. Trzeba przyznać, że taka twórczość raczej nie pasuje do typowego wyobrażenia ludzi o kimś, kto kontaktuje się z duchami.

Wracając jednak do naszego Mustafy, oczywiście musimy zadać pytanie, na ile poznajemy cokolwiek o życiu bohatera z powieści, która zawiera elementy z naszej perspektywy fantastyczne. No, bo, czy wierzymy w przepowiadanie przyszłości z czytania linii na dłoniach? Większość nas zgadza się chyba, że to nie jest zbyt poważne i racjonalne. Ktoś pewnie w związku z tym stwierdzi, że takie wspomnienia w takim układzie należałoby wyrzucić i o nich zapomnieć.

Pewnie tak uczyni porządny fachowy historyk XX wieku (dodając, że to w najlepszym wypadku jest „powieść autobiograficzna”, lecz wcale nie jestem pewien, czy dobrze uczyni. Wiem natomiast z całą pewnością, że osoba zainteresowana ciekawą literaturą popełni bardzo duży błąd rezygnując z lektury Pamiętnika jasnowidza. Dzięki nietypowej formule, a i bardzo dziwnym zagadnieniom, których dotyka cały utwór mamy wgląd w psychikę osoby, która widzi przyszłość, a która zarazem żyje w specyficznych czasach. Jest to opowieść barwna, napisana z werwą. Czasem lektura jest smutna, a czasem zabawna, ale zawsze zajmująca.