Category: Recenzje filmów

Inwazja z powtórki (Inwazja porywaczy ciał 1978)

Biegną, biegną, biegną po raz drugi
Biegną, biegną, biegną po raz drugi

W 1978 roku Inwazja ponownie zaatakowała. W 22 lata po premierze pierwszej ekranizacji powieści Finney’a widzowie mogli ponownie obejrzeć na ekranach atak obcych na Ziemię. Za reżyserię odpowiadał tym razem Philip Kaufman, a scenariusz napisał WD Richter, który później reżyserował wspaniałego Buckaroo Banzai. O ile w 1978 roku obydwa nazwiska nie wiele znaczyły, tak wkrótce Kaufman miał stać się jednym z bardziej renomowanych twórców kina, a to dzięki takim filmom jak The Right Stuff, czy scenariuszowi Poszukiwaczy zaginionej Arki. Zaznaczyć należy jednak od razu, że nie był też człowiekiem znikąd. Jeszcze przed Invasion nakręcił on kilka docenionych filmów, a także napisał scenariusz do głośnego westernu Clinta Eastwooda The Outlaw Josey Wales.

Nie jest jednak tutaj moim celem pisać o twórcach, a o samym filmie. Inwazja z 1978 roku jest jednym z pierwszych remake’ów, który przywodzi na myśl to, jak obecnie powstają tego typu produkcje. O ile do tego czasu twórcy kręcąc nowe wersje starych dzieł, próbowali dostarczać widzom filmy, które były samodzielne. Chodzi mi tutaj o taką sytuacje, że nie znajdziemy w nich wyraźnych odniesień do faktu, że mamy do czynienia z odgrzewanym kotletem. Teraz sytuacja ma się trochę inaczej. Można czasem mieć wrażenie, że obecnie owo podkreślenie, że nie jest to oryginalna fabuła, jest dla twórców najważniejsze. Stąd kinowa Drużyna A miała scenę z serialowymi aktorami przekazującymi niejako pałeczkę następnemu pokoleniu (z bliżej niezrozumiałych powodów umieszczona po napisach). Wynika to w dużej mierze ze zmiany charakteru remake’ów, które obecnie nie tyle mają korzystać z gotowej historii, a w większym stopniu z już ugruntowanej bazy odbiorców. Docelowo remake staje się taką niby kontynuacją, gdzie widz dostaje trochę tego samego, a trochę czegoś nowego. Zarazem często mamy wprowadzane daleko idące zmiany poddające w jakimś stopniu w wątpliwość celowość sprzedawania produktu jako remake’u zamiast wprost mówieniu o nowym filmie. Stąd też wydaje się słusznym odbierać je jako żerowanie na popularności poprzedników.

Kaufman kręcąc swoją wersję Inwazji, postąpił w dobrze nam znany obecnie sposób. Od razu jednak zaznaczmy, że w jego przypadku mamy raczej do czynienia z oddawaniem hołdu oryginałowi. Nie jest to bezsensowne podszywanie się, a raczej próba reinterpretacji materiału. Popularne ostatnio „re-imagining”, ale w tym przypadku ma to rzeczywiście miejsce. Z jednej strony mamy w jego produkcji historię znaną już z pierwszego filmu, z drugiej jednak wprowadził dużo zmian, które w dużym stopniu przesuwają akcenty opowieści. Najbardziej rzucającą się było przeniesienie, wbrew filmowemu oryginałowi (jak też i książce) akcji z małego miasteczka wprost do kolorowego San Francisco. Zmienił się także zawód głównego bohatera, który z lekarza stał się inspektorem sanitarnym pilnującym między innymi warunków, jakie panują w tamtejszych restauracjach. Elizabeth z dawnej przyjaciółki i rozwódki zmieniła się w koleżankę z pracy mającą chłopaka dentystę. Tego typu, czasem większych, a czasem mniejszych zmian jest więcej. Co ciekawe, niektóre robią wrażenie prób nawiązania do powieści (tutaj mam na myśli jedną ze spektakularnych scen akcji pod koniec filmu, która przywodzi na myśl finał książki Finney’a).

Dalej biegną!
Dalej biegną!

Nie tylko owe zmiany z zachowaniem tylko pewnych głównych elementów scenariusza sprawiają wrażenie „nowoczesności” remake’u. Kolejną jest obecność w filmie Kevina McCarthy’ego, który z głównego bohatera oryginału przeistacza się w epizodyczną postać zapowiadającą zagładę. U widza znającego film Siegela w oczywisty sposób wzbudza to uśmiech na twarzy. Nie tylko jednak McCarthy trafił na ekran, podobnież reżyser pierwszej wersji, sam Don Siegel, pojawił się na ekranie w epizodycznej roli taksówkarza.

W ten sposób film Kaufmana poza opowiadaniem swojej własnej historii dostarczył odbiorcy, a w szczególności świadomemu kinomanowi dodatkowe pole rozrywki. Możliwe, że między innymi dzięki temu podejściu, jak się wydaje w pełni nowatorskiemu wtedy, produkcja ta uznawana jest za jeden z najlepszych remake’ów w historii kina. Nie do końca zgadzam się z tym zdaniem, gdyż uważam, że w dużej mierze oryginał w o wiele lepszy sposób się zestarzał niż film Kaufamana.

Inwazja lat 70-tych, to film bardzo mocno osadzony w tamtej dekadzie, także jeżeli chodzi o dobór odtwórców głównych ról. Stąd w obsadzie mamy odgrywających główne postaci Donalda Sutherlanda i partnerującego mu młodzieńczego Jeffa Goldbluma. Nie są to typowi przystojniacy, zamiast tego mamy do czynienia z aktorami charakterystycznymi. W filmie grają także Leonard Nimoy, dla którego była to próba zerwania z dotychczasowymi rolami, oraz Brooke Adams.

Efekty specjalne w filmie są w pewnym stopniu odejściem od podejścia zastosowanego w oryginalnym filmie. W produkcji reżyserowanej przez Siegela ograniczono je możliwie maksymalnie. Stad nawet i dzisiaj nie rzuca się w oczy ich niedomagania, czy naiwność, która jest widoczna w innych spektakularnych produkcjach z tego okresu. Kaufman natomiast poszedł w kierunku pewnej przesady, czy też dosłowności w tej sprawie. W latach 70-tych niewątpliwie robiły one wrażenie, jednak dzisiaj w jakimś stopniu należy je uznać za średnie. Stad przynajmniej jedna scena, która miała robić wrażenie na widzu, traci owa moc.

Dobiegli!
Dobiegli!

Czy to oznacza, że film Kaufmana jest zły? Nie. Trzeba jednak dodać od razu, że obrazuje on przemiany w kinie. To w gruncie rzeczy jest kino „nowej przygody” w tym znaczeniu, w którym zaliczamy do niego Gwiezdne wojny, czy Indianę Jonesa. To jest retro-rozrywka, zrobiona przez ludzi zakochanych w produkcjach młodości i dzieciństwa. George Lucas chciał zrobić własną wersję Flasha Gordona, ale nie udało mu się uzyskać praw, dlatego też stworzył własnego bohatera i jego fascynujący świat. Kaufman natomiast miał okazję zrobić to, co Lucasowi nie było dane i nakręcił remake filmu ze swojej młodości. Powstał w ten sposób film m w jakimś stopniu nowego typu, wart niewątpliwie uwagi, ale taki, który nie odcisnął takiego piętna na kinie, jak produkcja Lucasa. Był on jednak mimo wszystko lepiej oceniony i jest zdecydowanie lepiej pamiętany niż kolejne adaptacje powieści Finney’a/wariacje na punkcie filmu Siegela, o których to będzie w następnym odcinku.

“Reżyserzy przyszłośći 1: Spierigowie” + “Targi Fantastyki”

Na chwilę przerywam pisanie o Inwazjach, do którego tematu niedługo wrócę, ale teraz proponuje pierwszą część przeglądu wartych uwagi reżyserów, którzy dopiero zaczynają karierę. Ostatnie lata pokazują (Duncan Jones, czy Rian Johnson), że jest całkiem spore grono dobrze zapowiadających się twórców kina. Pomiędzy wspomnianymi i innymi, którym studia już teraz całkiem chętnie dają nie tylko duże pieniądze, ale też i projekty związane z dużym ryzykiem, jest jeszcze kilku mniej znanych autorów. Takich, którzy, choć już pokazali przysłowiowy pazur, to jeszcze daleka przed nimi droga, aż zostaną szerzej docenieni.

Za takich reżyserów zdecydowanie należy uznać Michaela i Petera Spierigów. Pochodzący z Australii bliźniacy urodzeni w 1976 roku nie są amatorami. Mają w swoim dorobku trzy filmy, w których ich rola nie ograniczała się tylko do reżyserii. Sami napisali scenariusze do wszystkich swoich produkcji, dwa filmy wyprodukowali, we wszystkich odpowiadali za efekty specjalne, a w najnowszym dziele Peter napisał muzykę. Mamy w związku z tym do czynienia z twórcami w jakimś stopniu w pełni kontrolującymi przygotowywane przez siebie filmy.

Plakat jest bardziej epicko-postapo niz sam film.
Plakat jest bardziej epicko-postapo niz sam film.

Karierę zaczynali od kręcenia reklam i teledysków aż w 2003 roku na ekrany kin (głównie festiwalowych) trafił ich pierwszy pełnometrażowy film Undead (polski tytuł Zombie z Berkeley). Produkcja niskobudżetowa, nakręcona z funduszy zebranych przez Spierigów i ich rodzinę zdobyła sobie pewne uznanie. Jest to mały, prosty film o zombie. Oto na małe australijskie miasteczko spadają meteoryty zamieniające każdego, kto wejdzie w kontakt z nimi w krwiożerczych nieumarłych. Bohaterami jest zwyciężczyni lokalnego konkursu miss, tubylec – wędkarz, który już wcześniej miał kontakt z zombie, stąd też teraz posiada odpowiedni arsenał broni, aby z nimi walczyć, policjant frustrat i policjantka astmatyczka, której to pierwszy dzień w pracy, oraz para australijskich odpowiedników rednecków (ona w zaawansowanej ciąży).

Akcja filmu dzieje się w małym miasteczku i jego okolicach. Budżet był bardzo niewielki, stąd wiele efektów specjalnych wygląda raczej tandetnie. Film nie jest też odpowiednio doświetlony (do tego dodać należy niezbyt fortunny wybór filtrów), a aktorzy raczej nie są zbyt dobrzy. W niektórych sytuacjach to pasuje, w innych przeszkadza. Zarazem Spierigom udało się stworzyć lekki i radosny film, który ma odpowiednią ilość zaskakujących scen i motywów. Część jest klarownym nawiązaniem do klasyków gatunku z filmami Romero na czele, inne są własnym żartem.

Pewne powodzenie Undead sprawiło, że Spierigowie dostali prawdziwe pieniądze na kolejny film. Skoro za pierwszym razem na warsztat wzięli zombie, to teraz przyszła pora na wampiry, ale pewne elementy tych bardziej mózgo-lubiących nieumarłych się pojawiają. Oto doszło do rozprzestrzenienia się zarazy zamieniającej ludzi w wampiry. Powstało nowe społeczeństwo, gdzie światem rządzą krwiopijcy. Miasta zostały przebudowane, podobnie i budynki. Także przerobiono samochody tak, aby chroniły one właścicieli przed działaniem morderczego słońca. Na czele wampirzej społeczności znajduje się korporacja-bank, która zarządza całą dostępną krwią. W specjalnych bunkrach przetrzymywani są ludzie, z których systematycznie wytacza się krew. Jest jednak jeden problem… ludzi jest coraz mniej, a co za tym idzie i krwi zaczyna brakować. Wygłodzeni krwiopijcy zaczynają przeistaczać się w istoty o wiele bardziej przypominające nietoperze niż homo sapiens.

Bank krwi
Bank krwi

Główny bohater, wampir z problemami etycznymi (próbuje sił w weganizmie, tzn. piciu krwi zwierzęcej, ale nie jest ona odpowiednio życiodajna) jest naukowcem pracującym nad stworzeniem sztucznej krwi. Syntetyku, który nareszcie uwolni wampiry od ludzi, a tych ostatnich od trzymania w klatkach. Film nie kryje swoich związków z kinem klasy B. Kiedy trzeba, ciała eksplodują strugami krwi, źli są odpowiednio demoniczni, a całość zrobiona jest w pewnej konwencji niepoważnego horroru. Zarazem film nie obraża inteligencji widzów. Fabuła jest wewnętrznie spójna, a i po seansie można nawet zadać sobie pytania o różne wątki i kwestie poruszone w produkcji.

Zwraca uwagę także starannie stworzony świat. Chodzi tutaj o na przykład przemyślane samochody, którymi poruszają się wampiry, czy też o pełen ciekawostek bar z różnymi typami krwi. Poza wyraźną poprawą, jeżeli chodzi o kwestie techniczne, udało się także do Daybreakers zatrudnić znanych aktorów, główną rolę gra Ethan Hawke, głównym złym jest zaś Sam Neill, a całkiem ważną postać odgrywa Willem Dafoe.

Pomimo tego, że film nakręcono w 2007 roku, to czekał on aż do 2009 na premierę. Na kolejny film Spierigów przyszło nam czekać do 2014, kiedy to wypuszczono Predestination. Film oparty na uznanym opowiadaniu Roberta A. Heinleina opowiada o policjancie ścigającym w czasie terrorystę. Korzystając ze specjalnego urządzenia, skacze w przeszłość, łapiąc „temporalnych bandytów” (TimeCop!), a teraz ściga niebezpiecznego terrorystę. W otwierającej film scenie widzimy jego porażkę, gdy nie zdoławszy powstrzymać eksplozji, większość jego ciała zostaje poparzona. Na szczęście dla niego udaje mu się wrócić do bazy, po czym dostaje swoje ostatnie zadanie. Zamiast dalej polować na terrorystę, ma zająć się rekrutacją swojego następcę w służbie. Kandydat jest już wybrany.

Miejmy nadzieje, że przy następnym filmie, Spierigowie sami także zrobią plakat...
Miejmy nadzieje, że przy następnym filmie, Spierigowie sami także zrobią plakat…

Film bardzo starannie unika scen, czy sekwencji, które wymagałaby rozbudowanych efektów specjalnych. Widać, że twórcy doskonale potrafią przy minimalnych środkach pokazywać różne czasy, ale też i miejsca. Co więcej, w filmie pojawia się cała masa drobiazgów, czy wskazówek, o co w nim chodzi. Są to czasem rzeczy, których widz normalnie nie dostrzega, co tym bardziej się chwali, bo pokazuje przywiązanie do szczegółu u twórców. W roli głównego bohatera zatrudniono ponownie Ethana Hawke, ale tym razem cały film kradnie mu Sarah Snook. Świetnie poradziła sobie z wymagającą rolą i aż dziwne, że aż dotąd była tak mało znana!

Spierigowie są na początku kariery. Wciąż się uczą i zmieniają pewne rzeczy w podejściu, w sposobie pracy, a przy tym utrzymują przywiązanie do szczegółu w swoich filmach. Trudno powiedzieć, co przyniesie im przyszłość, zapowiadają na razie w wywiadach film o spadkobierczyni twórcy winchestera, która to opowieść brzmi co najmniej ciekawie!

Nowoczesne metody walki mieczem świetlnym
Nowoczesne metody walki mieczem świetlnym

Poza przeglądem dodam też, że w ostatni weekend, a dokładnie w sobotę 28 listopada w Warszawie miała miejsce pierwsze impreza pod tytułem Targi Fantastyczne. Organizatorzy są całkiem znani w fandomie fantastycznym, więc nie ma co ich tutaj przedstawiać. Sama impreza została umieszczona w budynku znajdującym się obok ronda Babka, czyli w miejscu zdecydowanie dobrze skomunikowanym z resztą Warszawy.

To nie jest curry, ktorego szukacie
To nie jest curry, ktorego szukacie

Jak to często w przypadku pierwszej imprezy były pewne niedociągnięcia (brak banera/dużego napisu informującego, że tak, w tym budynku są Targi), ale wszystko to raczej drobiazgi względem udanego przedsięwzięcia. Jak sama nazwa wskazuje, było to miejsce do wydawania pieniędzy i przypuszczam, że każdy, kto wszedł, mógł spokojnie wydać ciężko zarobione złotówki na książki (jacyś „bandyci” wykupili mi Księżniczkę Marsa od Solarisu!), stroje, biżuterie i inne takie tam. Stoiska były rozlokowane w miarę możliwości lokalowych. Był też program „nietargowy”, ale ze względu na ograniczenia czasowe nie widziałem ani urywka jego, więc nie będę oceniać.

Herezje! Wszedzie herezje!
Herezje! Wszedzie herezje!

Targi to dobra impreza, o dosyć specyficznym zabarwieniu (taki konwent bez prelekcji), który jak wszystko na to wskazuje, zagości na dłużej w kalendarzu imprez związanych z fantastyką. Szorstkość tego krótkiego tekstu wynika z udawanej obiektywności związanej z tym, że znam dobrze organizatorów 🙂

Na koniec garść zdjęć z Targów.

Na ekranie same podróbki (Inwazja porywaczy ciał)

Kiedy w 1956 na kinowe ekrany zawitała Inwazja porywaczy ciał, nikt nie mógł się spodziewać, że oto ma do czynienia z klasykiem kina. Film wyświetlano jako „double feature” z brytyjskim The Atomic Man, co już samo w sobie świadczyło, że nie miał być to w oczach studia przebój, czy też film w jakikolwiek sposób zapamiętany. Nie chodzi mi tutaj o to, że The Atomic Man jest złym filmem, ale nie posiadał on żadnych wyznaczników, że studio uważało, że może on zarobić dużo pieniędzy, czy nawet być zauważony. Horrory produkowano regularnie, zarabiały one swoje pieniądze, ale z punktu widzenia studiów się one nie liczyły (nie zbierały nagród i poza nielicznymi wyjątkami nie dawały odpowiednio dużego sukcesu kasowego), a krytycy patrzyli na nie z pewnym politowaniem i dystansem. Rzadko kiedy zatrudniano uznanych aktorów, czy wybierano docenianych reżyserów. Stąd też Inwazja, jeżeli już doczekała się recenzji, to raczej pokazywały one jej miejsce w szeregu z innymi podrzędnymi produkcjami, ledwie wyszczubiającymi nos ponad tak zwane poverty row (ultraniskobudżetowe filmy).

Orginalny plakat filmu zwraca uwagę pomysłową kompozycją
Orginalny plakat filmu zwraca uwagę pomysłową kompozycją

Zarobione w kinowych kasach 1,200000$ wobec budżetu rzędu ponad 400000$ było przyjemną sumą, ale jak zauważa Barry Keith Grant w swojej (niestety raczej średniej) książce o Inwazji, prawdziwym punktem przełomowym w popularności filmu było pokazanie go w telewizji w 1959. Jak jednak doszło do tego, że na kinowe ekrany zawitała adaptacja powieści Finney’a? Co więcej, że jej producentem nie był jakiś podrzędny producent a sam wielki Walter Wanger wielokrotnie nagradzana i uznana szycha Hollywoodu? Co prawda wtedy miał już za sobą lata świetności, ale nie można odmówić jego nazwisku pewnego znaczenia w ówczesnym przemyśle filmowym.

Tutaj unaocznia się siła periodyku, o czym wspominałem w poprzedniej części. Wanger czytał Collier’sa i tak trafił na książkę Finney’a, która na tyle go zainteresowała, że postanowił ją zekranizować. Na reżysera wybrał Dona Siegela, z którym już wcześniej pracował. Wybór był o tyle wygodny, że Siegel, choć już zdecydowanie nie anonimowy reżyser, to jednak nie była to jeszcze ówczesna pierwsza liga. Jego kariera nabrała rozpędu dopiero w latach 60-tych i została ukoronowana Brudnym Harrym z 1971 roku. W latach 50-tych Siegel kręcił dużo, był doceniany, ale nie wiele jego produkcji zostało zapamiętanych. Wyjątkiem okazał się właśnie Inwazja.

Trzeba też od razu powiedzieć, że w latach 50-tych fantastyka połączona z horrorem w jakimś sensie przeżywała renesans po latach wygnania do świata Eda Wooda. Film Siegela nie był pojedynczym przypadkiem, kilka lat przed nim na ekrany kin trafiło The Thing from Another World, czy też Dzień, w którym stanęła Ziemia. Obydwa zarobiły zdecydowanie więcej niż Inwazja, ale w gruncie rzeczy to właśnie ten film został najlepiej zapamiętany. The Thing w świadomości kinomanów zastąpił remake (druga adaptacja noweli Johna W. Campbella?) przygotowany przez Johna Carpentera. Inwazja pomimo że na podstawie powieści Finney’a powstały kolejne filmy pozostała produkcją uznaną i docenioną.

Pomysłową kompozycją, czyli czymś, czego zabrakło twórcom okładek DVD/VHS
Pomysłową kompozycją, czyli czymś, czego zabrakło twórcom okładek DVD/VHS

Kręcenie filmu nie obyło się bez problemów. Początkowo Wanger i Siegel zgadzali się co do fabuły i podejścia do opowieści. Stąd też razem zdecydowali, że będą unikać efektów specjalnych. Film miał być możliwie naturalistyczny, w tym znaczeniu, że nigdzie na ekranie nie miało być spektakularnych popisów wizualnych. Zamiast tego opowieść miała i była prowadzona w duchu filmu kryminalnego. Pomagało temu okrojenie fabuły książki i usunięcie wielu elementów kierujących opowieść ku fantastyce. Pozostało zamiast tego napięcie i podejrzliwość odnośnie do dziwnego zachowania ludzi.

Z czasem jednak doszło do pewnych sporów. W scenariuszu, według Siegela było dużo scen humorystycznych mających wyrównywać napięcie i dawać widzom wytchnienie. Producenci jednak uznali, że to im nie pasuje i nakazali wszystkie te wątki usunąć. Do tego w pewnym momencie uznali oni także, że zakończenie zaproponowane przez Siegela nie spełnia ich oczekiwań. Książka Finney’a ma happy end, w scenariuszu jednak go nie było. Zamiast tego główny bohater męski przegrywał na całej linii. Wanger i studio wymusili w związku z tym nakręcenie wstępu i zakończenia oraz dogranie narracji. Ta ostatnia pomagała wprowadzić do opowieści, natomiast dodane sceny wyraźnie odcinają się od właściwego filmu. Widać wyraźnie, że nakręcono je jakiś czas po skończeniu właściwej pracy. Jednak pomimo tego dodatku, zresztą niezgodnego z książką – wymyślone przez studio zakończenie nie ma z nią nic wspólnego – film zyskał sobie popularność i uznanie nie tylko wśród widzów (kiedy go odkryli w większej grupie), ale także po wielu latach wśród krytyków, tudzież i filmoznawców.

W dużej mierze wydaje się, że za popularnością w pewnych kręgach odpowiadały wspomniane w poprzednim tekście kwestie polityczne. Wielu autorów, wydaje się, kompletnie nie zdawało sobie sprawy z tego, że chodzi tutaj o ekranizację książki. Nie ma też tutaj mowy o tym, że film zmienia jej przesłanie, czy też główne wątki. Zmiany, poza zakończeniem, ograniczają się w dużej mierze do drobiazgów, zniknęły także niektóre sceny, które już w powieści wydawały się nie tylko zbędne, ale wręcz głupie. U Finney’a bohaterowie w pewnym momencie uciekają z miasta, aby potem do niego wrócić nie mając przekonujących powodów ku temu. Wszystko dlatego, że tak pisarz potrzebował dla fabuły.

Skąd w takim razie popularność filmu, skoro, jak wspominałem w recenzji książki, nie jest to nic przełomowego. Wydaje się, że stoi za tym decyzja z początku produkcji. W The Thing na ekranie mamy monstrum zrobione zgodnie z ówczesnymi możliwościami technologicznymi, a także z wizją tego, co wtedy uznawano za możliwe do pokazania bez skandalu obyczajowego. Wygląda ono źle i mało przekonująco, jeżeli już zapada w pamięci, to jako obiekt śmieszny. Inwazja nie ma takich momentów, czy scen. Sytuacje, gdy pojawiają się efekty specjalne, są nieliczne, a co więcej, zawsze wtedy są one zrobione w sposób mało inwazyjny. Chodzi o dziwny płyn wypływający z „nasion” obcych i podobne proste, ale efektywno-efektowne tricki.

Tak zwane lobby card, czyli rzecz, o której pamiętają pewnie starsi czytelnicy: zdjęcia do galerii w kinie mające zachęcić do kupienia biletów. Co ciekawe, zrobiono je w pełnym kolorze, choć film jest czarno-biały.
Tak zwane lobby card, czyli rzecz, o której pamiętają pewnie starsi czytelnicy: zdjęcia do galerii w kinie mające zachęcić do kupienia biletów. Co ciekawe, zrobiono je w pełnym kolorze, choć film jest czarno-biały.

Poczucie zagrożenia stają się tutaj głównym wyróżnikiem, czymś, co powoduje u widza strach. Niepewność i paranoja potęgowana przez czarno-białą taśmę filmową, na której twarze stają się wyraźniejsze, jest czymś, co dalej może odczuwać widz. Trzeba też docenić aktorów, którzy wpisują się umiejętnie w wyznaczone im role. Postaci są tutaj sztampowe, ale w tym wypadku jest to zaletą. Nie trzeba ich przedstawiać, a ich wzajemne interakcje wpisują się w to, czego oczekuje widz. Stają się przez to w jakimś sensie bardziej realistyczni.

Szybko też pojawiły się różne produkcje próbujące zdyskontować pomysły Finney’a i Siegela. Żadna jednak nie odniosła porównywalnego sukcesu. O tym, w jakim stopniu Inwazja odcisnęła piętno na kinie, przewrotnie świadczy zapewne żartobliwa w zamyśle, ale wyjątkowo głupia uwaga z America’s Film Legacy Daniela Eagana (s. 513), że fabuła połowa odcinków ze Strefy Mroku Roda Serlinga jest nieomalże kalką filmu Siegela. Każdy, kto widział, choć kilka odcinków tego klasycznego serialu wie, że jest to zarzut nie tylko nieuprawniony, ale wręcz idiotyczny. Film Siegela nie potrzebuje porównywań do innego arcydzieła szeroko rozumianej kinematografii, w przeciwieństwie do wielu uznanych produkcji jest on w stanie stać o własnych siłach i dalej szerzyć paranoje, bo coś jest nie tak z każdym dookoła ciebie.

Mad Max i jego Chłopiec z psem (inspiracje)

Hasło reklamowe, jak przyznaje tak Ellison, jak też i rezyser filmu, było dziwacznym pomysłem zdesperowanych ludzi od marketingu, którzy nie mieli żadnego pomysłu, jak zareklamować taki dziwny smutny film. Żadnego elementu "kinky" w nim nie ma.
Hasło reklamowe, jak przyznaje tak Ellison, jak też i rezyser filmu, było dziwacznym pomysłem zdesperowanych ludzi od marketingu, którzy nie mieli żadnego pomysłu, jak zareklamować taki dziwny smutny film. Żadnego elementu “kinky” w nim nie ma.

W miarę często można znaleźć wypowiedzi w Internecie sugerujące, czy też wprost stwierdzające, że George Miller, reżyser Mad Maxa zainspirował się, czy też wręcz kopiował w swoim najsłynniejszym dziele film, a zarazem i opowiadanie Chłopiec i jego pies. Autorem opowiadania jest znany i nie zawsze lubiany Harlan Ellison. Niechęć do Ellisona w dużej mierze wynika z jego dosyć nieobliczalnego charakteru. Ma on w zwyczaju mówić, to, co myśli, co zawsze jest zbrodnią. Na domiar złego ma problemy z zachowywaniem się odpowiednio w ramach kontaktów międzyludzkich. Stąd różne jego zachowania, czy też żarty kończą się wielkimi aferami. Drugim jednak powodem, dla którego wielu ludzi nie przepada za Ellisonem jest jego lekka ręka do procesów sądowych. Dość powiedzieć, że wbrew Jamesowi Cameronowi w napisach do Terminatora dodano uwagę, że filmy był inspirowany scenariuszem Ellisona do serialu Outer Limits (odcinek Soldier, a nie jak czasem błędnie się przywołuje Demon with a Glass Hand).

Nie jest to zresztą jedyny przypadek, kiedy rzucił się on z procesem na studio filmowe. Przynajmniej równie często rzuca on też oskarżenia, za którymi już jednak nie idą działania sądowe. Przykładem mogą być jego słowa skierowane pod adresem Cormaca McCarthy’ego, którego Droga miała być przetworzeniem wspominanego Chłopca i jego psa.

W przypadku Mad Maxa dodatkowym wzmocnieniem owego stwierdzenia o inspiracjach są słowa Ellisona, że sam Miller miał do niego zadzwonić i to powiedzieć. Prawdopodobnie to od Ellisona usłyszał o tym reżyser ekranizacji opowiadania L. Q. Jones. Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że w publicznych wypowiedziach sam Miller temu zaprzecza. Co więcej, co dobrze mówi o charakterze tej informacji, różne filmy z cyklu o Mad Maxie wskazuje się, jako te rzekomo oparte na Chłopcu. Stąd wypada na początku opowiedzieć co nieco o opowiadaniu, o którym tutaj mowa.

Ehhh Francja.
Ehhh Francja.

Mamy tutaj opowieść o chłopcu imieniem Vic (Vincent), który żyje w świecie post-apokaliptycznym. Miasta zostały w dużej mierze zniszczone przez eksplozje bomb jądrowych. Ludzkość jednak przetrwała, ale nie we wspaniałej formie. Część osób, najczęściej szeroko rozumianych konserwatywnych fundamentalistów, skryła się w podziemnych bunkrach. Na powierzchni grasują natomiast gangi, które niby odtwarzają cywilizację, ale jest to raczej jej namiastka. Niby bowiem mamy grupy opiekujące się w jednym z miast elektrownią, ale jest to raczej podtrzymywanie resztek funkcjonowania świata, aniżeli coś więcej. Większość powierzchni planety jest pustynią z przerwami na samotne osiedla ludzkie.

Świat, w jakim przyszło żyć Vicowi nie należy do miłych. Większość populacji to samotni mężczyźni, stąd też losy kobiet nie są najlepsze. Stwierdzić, że dochodzi do przemocy seksualnej, to daleko idące uproszczenie i złagodzenie tak wymowy opowiadania, jak też i świata przedstawionego. Dość powiedzieć, że opowieść Ellisona należy do bardzo rzadkiej grupy tekstów, w których główny bohater – któremu czytelnik odruchowo chce kibicować – nie należy do kategorii dobrych ludzi. Wraz ze swoim psem poza szukaniem jedzenia głównie zajmuje się szukaniem kobiet, które gwałci (i nie ma tu mowy o szukaniu eufemizmów, także jeżeli chodzi o słowa samego bohatera).

Ehhh Ameryka lat 70-tych. Już wtedy modne były głowo-plakaty.
Ehhh Ameryka lat 70-tych. Już wtedy modne były głowo-plakaty.

Vicowi towarzyszy w tym świecie jedynie pies Blood. Nie jest to jednak zwykły czworonóg. Na kilka lat przed wojną, która zniszczyła cywilizację, udało się ludziom wyhodować grupę ras psów obdarzonych nie tylko inteligencją, ale także zdolnościami telepatycznymi. Stąd też Blood rozmawia z Viciem i służy mu pomocą w znajdywaniu kobiet, ale także jest jego opiekunem. Nauczył go czytać i stara się go wyedukować w odniesieniu do historii świata – niektórzy zresztą wskazują, że pod wieloma względami Blood jest alter ego autora[1]. W zamian Vic zapewnia Bloodowi pożywienie. Psy bowiem po uzyskaniu telepatii straciły zdolność polowania.

Ich partnerstwo funkcjonuje całkiem sprawnie aż do momentu, gdy na swojej drodze Vic spotka dziewczynę Quillę June. Zadurzy się w niej, a być może i zakocha. Gdy ta od niego ucieknie (po kilku stosunkach płciowych – z których tylko pierwszy był gwałtem pod fizyczną presją – co ma znaczenie tak dla opowieści, jak też i reakcji Vica) ten uda się za nią w pościg ku jednemu z podziemnych miast. Tam czeka go zetknięcie z duszną i nieprzyjemną cywilizacją.

Ekranizacja Chłopca trafiła na ekrany w 1975. Film stosunkowo szybko zyskał status kultowego. Do roli Vica zatrudniono Dona Johnsona, który choć miał już wtedy pod 30 lat, to wyglądał na nastolatka. W rolę Blooda wcielił się weteran seriali Tiger. Trzeba przyznać, że interakcja pomiędzy psem, a Johnsonem to przykład jednego z lepszych duetów aktorskich. Bez problemu można uwierzyć, że Blood nie tylko myśli, ale i posiada cyniczno-złośliwy charakter. Jones, który przygotował scenariusz, utrzymał go zaskakująco wręcz wiernym tekstowi Ellisona. Są w nim pewne zmiany, z czego jedna najważniejsza wzbudziła zresztą potworne kontrowersje. Dość powiedzieć, że znana feministyczna krytyczka S-F Joanna Russ wprost przyrównała film (i do pewnego stopnia opowiadanie) do Triumfu Woli Leni Rieffenstahl. Ze względu na nad wyraz „spoilerową” naturę tych uwag odniosę się do nich na końcu odpowiednio to oznaczając.

Czy można w związku z przedstawionym powyżej zarysem fabuły, jak też i opisem świata mówić o inspiracji Millera Chłopcem? W gruncie rzeczy jedynym podobieństwem jest pustynia. Nawet i pies, który towarzyszy Maxowi w Roadwarriorze jest zdecydowanie inną postacią. Jeżeli jakiś cykl grzeszy mocną inspiracją Ellisonem, to pierwsze gry z serii Fallout, gdzie były zresztą wprost odniesienia do postaci Blooda. Na szczęście dla twórców Ellison słynie z pogardy względem tego medium, więc może nawet o tym nie wiedzieć.

Gdzie w związku z tym szukać inspiracji Millera? Jeżeli poczyta się jego wypowiedzi, to szybko znajdzie się jego uwagi, że duży wpływ na powstanie filmu miała jego praca w pogotowiu ratunkowym. Widział wtedy wiele ofiar wypadków samochodowych. Stąd w jakimś stopniu pomysł na film oparty na pościgach samochodowych. Z tym się wiąże sytuacja kina w Australii.

Australia słynie z restrykcyjnej i mocno kuriozalnej cenzury. Obecnie ogranicza się ona głównie do gier komputerowych, ale podobnie ostra była kiedyś względem kina. Odpowiednie regulacje zostały jednak zmienione w latach 70-tych i z miejsca powstał gatunek Ozploatation. Filmy nagle stały się brutalne i pełne (jak na ówczesne standardy purytańskiego kraju) seksu.

Gang filmowy, to Gravediggers, jego członkowie mają kolczyki z truposzkami.
Gang filmowy, to Gravediggers, jego członkowie mają kolczyki z truposzkami.

Spośród kilku produkcji, które wtedy trafiły do kin na wyróżnienie zasługuje Stone w wielu miejscach wskazywany jako inspiracja dla Mad Maxa. Także i na plakatach i opakowaniach reedycji filmu, gdzie znalazło się hasło „Przed Mad Maxem i Roadwarriorem był Stone”. Film Sandy’ego Harbutta był wielkim przebojem. Wpisywał się w popularny gatunek opowieści o motocyklistach, o ile jednak takie produkcje jak Easy Rider były w gruncie rzeczy skupione na osobach, tak Stone był filmem akcji z elementami filozofii motocyklistów. W tej produkcji zwraca uwagę nie tylko Hugh Keays-Byrne w roli Toada, który u Millera zagrał Toecuttera. Ważny jest pewien nastrój braku wiary w społeczeństwo. Zamiast prawa funkcjonują gangi i to one mają lepszy kontakt ze zwykłymi ludźmi chroniąc ich przed większymi zagrożeniami.

Sprawiedliwość rozumiana jako działanie sądów i państwa przestaje funkcjonować. Nastał czas siły i prawa, które gwarantują buntownicy przeciwko społeczeństwu. W jakimś stopniu charakter filmu przypomina takie produkcje jak Życzenie śmierci. Lata 70-te na całym świecie były okresem utraty wiary w państwo, mówiono o dramatycznym wzroście przestępczości. To jest też okres dramatycznego poszukiwania bohatera, który da nadzieje na porządek. Stąd niezwykła popularność filmów o Brudnym Harrym, który ze swoim magnum stał się szybko herosem dającym nadzieje na sprawiedliwość.

W takim społecznym nastroju powstawał film Millera. Widać w fabule wyraźne odwołania z jednej strony do upadku społeczeństwa, jak też i – zresztą deklarowaną przez przełożonego Maxa – potrzebę bohatera, który może uratować świat. Takiego człowieka, który pokaże, że może być lepiej.

Sam świat filmu jest daleki od post-apokaliptycznej otoczki. Zresztą osadzenie go w przyszłości wynikało z kwestii budżetowych. Było bowiem taniej nakręcić go jako historie dziejącej się gdzieś za rok, gdyż można było wtedy zrezygnować z wielu kostiumów, jak też i scenografii (takich jak funkcjonujący posterunek policji). Stąd też Mad Max jest filmem, któremu bliżej choćby do Wojowników Waltera Hilla niż do Chłopca.

Film Millera okazał się dużym sukcesem, w dużej mierze dzięki temu, że fabularnie mamy do czynienia z bardzo konsekwentnym zaprzeczeniem oczekiwań widzów. Koniec jest daleki od happy endu. Strata Maxa nie sprawia, że staje się on silniejszym bohaterem. Wręcz przeciwnie, ostatecznie zostaje przypieczętowane, że świat nie ma już bohatera, który go uratuje.

Druga część filmowych przygód Mad Maxa jest bardzo wyraźnie innym filmem. Scenariusz inspirowany koncepcją drogi bohatera Campbella oraz świat po nuklearnej zagładzie wprowadzają widzów do innej rzeczywistości. Tutaj już nie ma cywilizacji, społeczeństwa, zamiast tego mamy grupy ludzi walczących o przeżycie. W tym świecie Max jest bohaterem wyjętym żywcem z westernowej mitologii i takim pozostanie w kolejnych częściach cyklu. Przywodzi na myśl choćby głównego bohatera Eastwoodowego Mściciela, czy też późniejszego Niesamowitego jeźdźca.

W tym względzie jedynym realnym podobieństwem filmu Millera do Chłopca jest sama koncepcja post-apokalipsy. Jest to jednak relatywnie słaby punkt odniesienia, gdyż wynika z pominięcia tego, że całe lata 70-te to czas poszukiwań wiarygodnej opowieści o końcu cywilizacji. Brak wiary w społeczeństwo nakłada się tutaj na ewidentne zmęczenie Zimną wojną, która wreszcie wybuchła w fikcyjnych opowieściach. Wiele z tych produkcji jest niestety trudno dostępnych, czy wręcz wprost nigdy nie została wydana.

Z pana w średnim wieku, który w filmie lata bez koszuli wychodzi stary szwed... brzmi jak materiał na nowy horror Cronenberga.
Z pana w średnim wieku, który w filmie lata bez koszuli wychodzi stary szwed… brzmi jak materiał na nowy horror Cronenberga.

Tutaj wspomnę tylko o Ultimate Warrior Roberta Clouse, który zdobył zasłużone uznanie reżyserując Wejście smoka. W tej jego produkcji główną rolę Carsona gra Yul Brynner, dla którego był to jeden z ostatnich występów na dużym ekranie. Jego bohater, to samotny wojownik, który trafił do miasta, gdzie oferuje swoje usługi. Chce z nich skorzystać Baron (Max von Sydow). Przewodzi on małemu osiedlu ludzi i potrzebuje ochrony przed gangiem Carrot (William Smith). Bohater Brynnera jest silny, bezwzględny i jest doskonałym wojownikiem. W dużej mierze jeżeli ktoś mówi o inspiracjach Roadwarriora Chłopcem, to aż dziwne, że nie wspomina o Ultimate Warrior. Uzasadnienie jest jednak dosyć proste, Ultimate Warrior nie było wielkim sukcesem, a Chłopiec zdobył Nebulę jako opowiadanie i Hugo jako film.

George Miller kręcąc pierwsze dwie części Mad Maxa nie inspirował się opowiadaniem Ellisona. Trudno w tym przypadku mówić o jakiejś konkretnej inspiracji. Mamy raczej do czynienia z oddaniem ducha epoki, gdzie z jednej strony upadała cywilizacja, a z drugiej wszyscy czekali na atomową bombę, która ich wyzwoli z resztek społeczeństwa.

[1] Patrz choćby: E. Weil, G.K. Wolfe, Harlan Ellison: the edge of forever, Columbus 2002, s. 150

Obiektywnie rzecz ujmując, patrząc na plakat, co by kultura popularna zrobiła bez takiego jednego koszmarnego okresu w historii...
Obiektywnie rzecz ujmując, patrząc na plakat, co by kultura popularna zrobiła bez takiego jednego koszmarnego okresu w historii…

Chłopiec i spoiler (aby przeczytać zaznacz):

Film Jonesa wzbudził kontrowersje zakończeniem. Podobnie jak i opowiadanie historia kończy się tym, że Vic zabija dziewczynę, aby uratować Blooda. Karmi swojego psa jej ciałem, acz sam nie dotyka ani kawałka. Film dodaje tutaj jednak na koniec posępny żart, gdy Blood stwierdza: „Powiem, że na pewno miała doskonałą umiejętność oceniania, Albercie, acz nie do końca dobry smak” („Well, I’d certainly say she had marvelous judgment, Albert, if not particularly good taste”). Sam Ellison był wściekły na tę zmianę i była to jedyna rzecz, którą chciał zmienić. Uważał, że Blood nigdy nie powiedziałby czegoś tak niskiego. Z drugiej strony jak sam w jednym z wywiadów przyznał, stwierdzenie to było czarnym humorem próbującym skomentować coś, co trudno komentować. Swego rodzaju ratunkiem dla psychiki.

Russ i wiele innych osób tak tego jednak nie odebrała. Dla niej cała scena, jak też i pojawiające się wcześniej odniesienia do gwałtu miały świadczyć źle tak o autorze opowiadania, jak też i twórcach filmu. Wydaje się, że gdzieś po drodze jednak zginęło rozróżnienie pomiędzy twórcą, a jego bohaterem, jak też i wymyślonym przez niego światem. Brutalna post-apokaliptyczna rzeczywistość nie daje miejsca na łagodne i łaskawe spojrzenie na życie. Ów pesymizm Ellisona był jednak pomijany przez krytycznie nastawione doń osoby.

Żart filmowego Blooda mieści się w konwencji znanej choćby widzom M*A*S*Ha. O ile w krótkim opowiadaniu tego typu komentarze są zbędne, tak w filmie pomagają przetrwać tragiczne zakończenie. Sam fakt zabicia biednej (acz w filmie nie jest ona aż tak niewinna, jak w opowiadaniu) dziewczyny pokazuje tragizm i beznadzieje sytuacji. Bez Blooda żadne z nich by nie przeżyło… zamiast mówić o mizoginii w tym wypadku trzeba raczej pomyśleć o tym, że świat i życie nie zawsze należy do najprzyjemniejszych. Szczególnie, jeżeli bohaterami opowieści nie są dobrzy ludzie i dobre psy.

Poza światem VHS (Beyond the Black Rainbow)

Pisałem jakiś czas temu o tym, że wielkim problemem współczesnego kina akcji jest brak odpowiednich reżyserów. Takich, którzy są w stanie umiejętnie pokazać konflikt między dobrem i złem. Polega to nie, jak sądzi wielu obecnie tworzących reżyserów, na machaniu kamerą, czy też na tworzeniu w komputerze wojownika, bo aktor nie potrafi odpowiednio kopać. Cały problem leży w takim pokazaniu walki, że odbieramy ją w odpowiedni sposób. Czasem może być śmieszna, a czasem i straszna. Dochodzi do tego także taki sposób kręcenia filmu, gdzie nie znika sprzed oczu widza fabuła.

Sensonauci, czyli majestatyczne maszyny stworzone przez dzieci kwiaty
Sensonauci, czyli majestatyczne maszyny stworzone przez dzieci kwiaty

Jednym z wielu twórców wiązanych z największymi przebojami lat80-tych był George P. Cosmatos, człowiek, który stał za kamerą takich przebojów, jak Rambo II, Cobra, a także Ucieczka na Atenę, czy Skrzyżowanie Cassandra. Miał on także swój udział w bardzo fajnym Lewiatanie. Jednym z jego ostatnich filmów był Tombstone z 1993 roku. Po tym, jak w 2005 roku Cosmatos umarł pojawiły się głosy, że w rzeczywistości nie był on reżyserem przynajmniej części swoich filmów. Mówił o tym Kurt Russell, gwiazda Tombstone. W wywiadach powiedział, że Sylvester Stallone polecił mu właśnie Cosmatosa, jako człowieka, którego można było dać studio, jako reżysera. W rzeczywistości to sama gwiazda miała przejąć kontrolę nad filmem.

Nie wiem, co w rzeczywistości działo się na planie Tombstone, wiem jednak, że film ten ma duże znaczenie dla tematu dzisiejszego tekstu. George P. Cosmatos ma syna, Panosa Cosmatosa. Często jest tak, że dzieci filmowców wychowywane są w dosyć surowy sposób i tak było w przypadku Panosa. Jego rodzice zakazywali mu oglądania wielu filmów, co biorąc pod uwagę, co się działo w latach 80-tych wraz z rewolucją VHS, musiało być dla w owym czasie dzieciaka, strasznym przeżyciem. Nic dziwnego, że popadł on w uwielbienie dla filmów tamtego czasu. Horrorów, krwawych opowieści, które powstawały za grosze i zarabiały na żądnych wrażeń widzach.

Nasza bohaterka przez większośc filmu jest pod wpływem środków farmakologicznych, które mają sprawić, że nie będzie ona w stanie używać swoich mocy.
Nasza bohaterka przez większośc filmu jest pod wpływem środków farmakologicznych, które mają sprawić, że nie będzie ona w stanie używać swoich mocy.

Pod koniec lat 2010-nych Panos otrzymał tantiemy za Tombstone i postanowił je dobrze spożytkować. Nakręcił mianowicie film utrzymany w duchu produkcji właśnie tamtej dekady. Mroczny horror dostał odpowiednio tajemniczy tytuł: Beyond the Black Rainbow. Panos nie tylko umieścił jego akcję w 1983 roku, ale także pod względem technologicznym pozostał wierny temu czasowi. Film powstał na taśmie filmowej i bardzo umiejętnie operator Norm Li korzysta z tego. Dzięki temu wizualnie film wyraźnie jest osadzony w zadeklarowanej stylistyce i czasie. Do tego magnetyzująca muzyka i czego chcieć więcej?

Beyond the Black Rainbow opowiada o dziewczynie imieniem Elena. Jest ona przetrzymywana w Instytucie Arboria. Owa instytucja, to pozostałość marzeń dzieci kwiatów, w latach 60-tych doktor Mercurio Arboria wraz z grupą towarzyszy założył ośrodek badawczy, który miał na celu poznanie człowieka między innymi przy użyciu środków psychotropowych. Jego głównym pomocnikiem i wykonawcą działań jest Barry Nyle, który zajmuje się eksperymentami naukowymi na Elenie. Prowokuje ją do reakcji, gdyż jak szybko widz się dowiaduje, posiada ona zdolności telepatyczne (zakres ich nie jest dookreślony). Barry ma jednak pewne tajemnice i będzie ich bronić choćby miał zabić wszystkich ludzi. Jego relacje z Eleną także nie są do końca określone. Czyżby wiązało go z nią coś więcej niż badacza i obiekt badań?

Beyond the Black Rainbow to film bardzo specyficzny.

wersjsa a)

Jak widać po tym ujęciu, Barry to miły człowiek. Pełen dobroci i przyjaźni, co doskonale widać, dzięki pracy operatora.
Jak widać po tym ujęciu, Barry to miły człowiek. Pełen dobroci i przyjaźni, co doskonale widać, dzięki pracy operatora.

Mamy do czynienia z wciągającą historią na granicy snu i jawy. Powolne ruchy kamery, ujęcia tajemniczych obiektów połączone z rockowo progresywną muzyką przywodzącą na myśl choćby ścieżkę dźwiękową do Inferno Dario Argento sprawia, że ciężko jest się oderwać od filmu. Mamy do czynienia z niezwykle wciągającą opowieścią stylistycznie lokującą się gdzieś pomiędzy Suspirią, a twórczością takich pisarzy jak Lovecraft. Szczególnie to pierwsze skojarzenie jest wyraźnie widoczne. Podobnie jak w tamtym przeboju Argento, tak i w filmie Cosmatosa mamy wyraźne podkreślenie kolorów i świateł, jako wyznaczników nastroju, ale też i charakteru opowieści. Wiele ujęć opiera się wprost tylko na dominacji czerwieni, która pochłania wszystko. Podobnie też mamy charakterystyczną świecącą piramidę (acz może ona też być wskazówką ku Incalowi).

Fabuła jest pokręcona i bardzo wielu rzeczy nie wiadomo. W pewnym sensie można powiedzieć, że Cosmatos specjalnie wzbudza u widzów konfuzję, którą najlepiej pokazuje wizualna strona wspomnień z lat 60-tych. Widzimy w nich ledwie kontury postaci, czasem nawet tylko oczy. Wiele scen dopiero po seansie nabiera znaczenia. Beyond the Black Rainbow nie jest łatwą w odbiorze produkcją. Wręcz przeciwnie, jest trudną i w wielu miejscach nieprzyjemną. Na pewno jest to jeden z ciekawszych i ważniejszych filmów ostatnich lat i tylko szkoda, że tak mało kin puszcza filmy z taśmy, stąd pozostają nam tylko smutne cyfrowe kopie.

wersja b)

Ehhh, duży ekran i odpowiedni projektor mieć!
Ehhh, duży ekran i odpowiedni projektor mieć!

Beyond the Black Rainbow jest przykładem pretensjonalnej produkcji, które ostatnio są bardzo modne. Świetnym przykładem przerostu formy nad treścią. Wielu reżyserów ostatnimi laty nie ma nic do powiedzenia widzom zamiast tego tworzą piękne wizualnie wydmuszki, gdzie poprzez sztuczne udziwnianie fabuły robi się mętlik w głowie widzom, co ma niby pokazywać, z jakim to oryginalnym i niezwykłym dziełem widz ma do czynienia. Chodzi o oszukiwanie odbiorcy, który jak mu się powie, że ogląda artystyczny film, to nagle zapomni o wszystkich z nim problemach i na wszelkie pytania będzie udawać, że produkcja jest ambitna, bo nie wypada powiedzieć, że jest pusta. W takich to czasach żyjemy.

Oglądając produkcje Cosmatosa widza czeka spotkanie z właśnie taką wydmuszką. Zamiast akcji i fabuły otrzymujemy długie ujęcia. Mają one sprawić, że widz uzna, że ma tutaj myśleć, a w rzeczywistości donikąd nie prowadzą.

Jaka jest prawda? Czy wersja a, czy też może i b jest tą słuszną i prawdziwą? W gruncie rzeczy zależy to od widza. Jedni będą krzyczeć o wielkości tego filmu i mi osobiście bliżej ku temu zdaniu. Jednak już w trakcie seansu dostrzegałem, że zdanie odmienne, skrajnie krytyczne, nie może być tak sobie odrzucone. To jest po prostu film bardzo specyficzny i warto jego recenzje zakończyć zdaniem, które kończy zresztą też i Beyond the Black Rainbow: „Nie ważne gdzie jesteś, tam jesteś” (No matter where you go, there you are.jak stwierdził wielki B. Banzai)