Category: czyli idąc na granicy flame wara

Kobieta do bicia, czyli superbohaterki

Ten film nigdy nie powstał.
Ten film nigdy nie powstał.

Tytuł dzisiejszego tekstu jest dosyć ironiczny i poniekąd dwuznaczny. Można go interpretować, jako zdanie o tym, że jest kobieta, którą się bije, ale też i być zdania, że chodzi o bicie przy użyciu tejże osobniczki płci żeńskiej. Ten dualizm znaczeniowy dobrze wprowadza nas do bardzo ciekawego przykładu drażniącej ignorancji panoszącej się po internecie. Jest taki bardzo popularny komiks, gdzie producent filmowy (domyślnie związany z wydawnictwem DC) tłumaczy, czemu nie może powstać film na podstawie przygód Wonder Woman. Podkreśla on pewne, znane wszystkim, problemy związane z bardzo specyficznym pochodzeniem tejże bohaterki. Jest to następnie kontrastowane z tym, że Thor, pochodzący z konkurencyjnej względem DC stajni Marvela, doczekał się własnego filmu. Po tym wszystkim internauta może krzyknąć o jakież to złe jest DC, gdzie kobiety tak źle się traktuje.

Pomijając kwestię tego, że żadnej postaci komiksowej nie życzę, aby trafiła do tak żenująco słabego filmu, jak to miało miejsce w przypadku Thora, chce zwrócić uwagę na jedną zasadniczą rzecz. Cały ten wywód świadczy nie tyle źle o DC, a o wiedzy autorów tego komiksu.

Prawdą jest, że Wonder Woman nie doczekała się wysoko budżetowego filmu Hollywoodzkiego, ale warto zadać pytanie, jacy do niedawna bohaterowie mogli się tym poszczycić? Superman, Batman (czyli obiektywnie znacznie bardziej znane na świecie postaci, niż Wonder Woman, której w czasach TM-Semic u nas nie wydawano poza numerami specjalnymi i gościnnymi wizytami!). Jednak, jeżeli spojrzymy na dokonania Marvela w tej dziedzinie, to mamy właściwie identyczną sytuację, gdzie jedynie Elektra doczekała się własnego filmu. Ktoś powie, że to i tak lepiej niż DC, gdzie powstał przerażający film o Kobiecie kot z Halle Berry w roli głównej.

Taka opinia jest prawdziwa, ale zarazem jest pięknym przykładem fałszu. Wystarczy bowiem sięgnąć trochę głębiej i okazuje się, że na ekranie kinowym w latach 80-tych pojawiła się pewna superbohaterka. Chodzi tutaj o Supergirl, z którą film był co prawda zmasakrowany przez krytykę filmową, a i nie zarobił zbyt dużo pieniędzy, ale liczy się sam fakt, że powstał. Czyli mamy sytuację, gdzie DC nim to było modne miało film o kobiecie super-bohaterce.

Lata 70-te miały pewien szykowny styl.
Lata 70-te miały pewien szykowny styl.

Na tym nie koniec, gdyż także i Wonder Woman miała dużo do powiedzenia poza komiksami. Przypadła jej rola gwiazdy telewizji, gdzie serial o jej przygodach był bardzo popularny. Cierpiał on na wszystkie wady seriali z lat 70-tych i dzisiaj z oczywistych powodów musi śmieszyć, ale warto pamiętać, że znowuż, DC niejako wyprzedziło popularne trendy.

Serial zniknął z anteny po trzech sezonach, ale w ten sposób nie skończyła się przygoda Wonder Woman z małym ekranem. Przez wiele lat podejmowane były kolejne próby stworzenia nowego serialu opowiadającego o jej przygodach. Udało się to dopiero w 2011 roku, ale stworzony pilot był na tyle nieudany, że nie zdecydowano się na nakręcenie całego sezonu. W ten sposób bohaterka zniknęła na jakiś czas z ekranu, acz wiadomo, że pojawi się w nowym Supermanie i jasnym jest, że docelowo doczeka się własnego filmu (podobnie jak i nowy Batman).

Oczywiście można narzekać, że jak na bardzo ważną bohaterkę, to jeden serial telewizyjny sprzed lat, to bardzo mało, ale świadczy to o zapominaniu o tym, jaką Wonder Woman ma pozycję. Filmy o superbohaterach zawsze były dosyć ryzykownym przedsięwzięciem, stąd też wybierano do nich najbardziej znanych bohaterów. Pomimo tego, wiele filmów nigdy nie powstało, a inne tworzono w męczarniach.

Który nie zawsze pasuje obecnie...
Który nie zawsze pasuje obecnie…

No ale skoro jesteśmy przy serialach, to wypada wspomnieć, że Wonder Woman nie była jedyną kobietą z komiksów o superbohaterach, która biegała po małym ekranie. W latach 90-tych stworzono także serial Birds of Prey opowiadający o grupie superbohaterek działających w Gotham. Nie był on wielkim sukcesem, ale znowuż, liczy się próba ekranizacji, a jej efekty są dla naszej dyskusji nieważne. Zresztą złośliwie można dodać, że i ostatni telewizyjny Superman, w wersji oryginalnej nazywał się Lois & Clark: The New Adventures of Superman. Oto kobieca bohaterka jest niejako ważniejsza od tego jednego z najbardziej znanych superbohaterów.

Jednakże dla sporej grupy internautów nie liczy się rzeczywistość, a ich własne fantazje. Tak Marvel, który nie może się poszczycić zbyt wieloma filmami o kobietach-superbohaterkach, jak też i serialami telewizyjnymi, staje się wzorem do naśladowania. Pomimo tego, że w całych Avengersach jedyną tak na prawdę postacią kobiecą jest Czarna wdowa, którą można określić mianem nieudanego eye-candy. Za prawdziwą bohaterkę ciężko ją uznać (bardziej na to miano zasługują wszystkie kobiety, z którymi romansował w filmach Bruce Wayne; wliczając to „europejki” z Batman Begins).

Po co jednak marnować czas na czytanie i poznawanie krytykowanego medium. Lepiej wpadać w szaleńcze okrzyki i pohukiwania. Ostatnio serialowa wersja komiksu Hellblazer, czyli Constantine, doczekała się swojej partii kontrowersji. Bardziej świadczą one nie o serialu, czy jego twórcach, a o tym, jak do wszelakich kwestii podchodzą internauci. Jeden z producentów powiedział w wywiadzie: “In those comic books, John Constantine aged in real time. Within this tome of three decades [of comics] there might have been one or two issues where he’s seen getting out of bed with a man. So [maybe] 20 years from now? But there are no immediate plans”. Od razu rzuciła się na niego grupa internetowych wojowników o sprawiedliwość krzycząc, że próbuje się ze znanego biseksualnego bohatera zrobić heteroseksualistę. Ten zarzut opiera się na dosyć zabawnym rozumieniu rzeczywistości. Nawet agresorzy przyznają, że ten wątek w biografii bohatera pojawił się w parę lat po jego pierwszej stronie komiksu. Nie wspominając o tym, że większość postaci, które w komiksie trafiały do jego łóżka było zdecydowanie kobietami, w porównaniu do bodajże jednego związku z mężczyzną (a i to dosyć kontrowersyjnego). Co więcej, żaden z atakujących nie postarał się choćby przeczytać, co mówi producent. Nie twierdzi on, ze Constantine jest heteroseksualistą w serialu. Stwierdza tylko, że na razie wątek ten nie będzie poruszany.

Podsumowując i upraszczając, ludzie powinni dać sobie na wstrzymanie. Napić się herbaty, czy piwa i zwyczajnie odprężyć zamiast rzucać radośnie kamieniami niczym w Żywocie Briana.

Sentymentalna łyżka dziegciu (Magia i Miecz; Secret Service)

Coś dziwnego się ostatnio dzieje na rynku prasy. Oto z martwych powstają dwa czasopisma, które kiedyś posiadały bardzo dużo czytelników, aby z czasem upaść i to nie zawsze w sposób przejrzysty. Dzięki zbiórce pieniędzy „Magia i Miecz”, czasopismo o grach RPG i nie tylko, uzyskało takie finansowanie, że ma zagwarantowane wydanie ośmiu numerów (biorąc pod uwagę, że ma to być kwartalnik, daje to dwa lata istnienia na rynku). Jest to ogromny sukces. Z drugiej strony, poza tego typu systemem zbierania funduszy, część redaktorów „Secret Service” postanowiła ożywić tytuł. Zapewniwszy sobie wydanie kilku numerów ogłosili oni zbiórkę pieniędzy na zwiększenie częstotliwości ukazywania się pisma, jak też i wielkości. Bardzo szybko pobili oni wszelkie rekordy polskich platform zbierania pieniędzy.

W momencie ogłoszenia powrotu obydwu czasopism posypały się radosne okrzyki i „facebookowe lajki”. Zarazem pojawiło się całe multum komentarzy i pytań, ale zaskakująco mało wątpliwości. Wydaje się, że mało, kto pamięta o tym, że obydwa te pisma swego czasu upadły. Co więcej, nie były to przypadki „Top Secret”, czy innych ofiar niefunkcjonującego rynku bankowo-prasowego. Zwyczajnie okazało się, że miały zbyt małą sprzedaż, aby utrzymać się na rynku. O ile w przypadku SSa można było mówić o konkurencji, która była na tyle silna, że doprowadziła do upadku przez pewien czas najlepiej sprzedającego się magazynu o grach komputerowych w Europie, to już MiM w praktyce nie posiadał rywali. Jego upadek wynikał w praktyce wyłącznie ze zmian związanych z rynkiem gier RPGie.

Okładka w sam raz na fantasy. Klasyka typowych okładek powieści o magicznych strojach kobiecych.
Okładka w sam raz na fantasy. Klasyka typowych okładek powieści o magicznych strojach kobiecych.

Przypomnijmy, że gorsza sprzedaż MiMa poniekąd łączyła się z upowszechnieniem internetu, w związku, z czym przestał on być dla czytelników oknem na świat. Co więcej, czytelnicy zwyczajnie przestali potrzebować pisma o grach w sytuacji, gdy właściwie porównywalne materiały mogli znaleźć bez większego problemu za darmo w sieci. Dodajmy też, że był to okres dosyć dużych przetasowań na rynku RPGów. Dotychczasowi potentaci zamykali podwoje, natomiast MiM, wydawany przez MAGa, niezbyt chętnym okiem patrzył na gry od innych wydawców. To był zresztą problem i innych czasopism o RPGach, gdyż były one w gruncie rzeczy sposobem na promocje danego wydawnictwa. Nie chodziło w nich o zajmowanie się rynkiem, a o zapewnianie sprzedaży własnych produktów. Prowadziło to do sytuacji, że w bardzo podzielonym światku RPGowców, gdzie każdy miał swój ulubiony system, pismo to nie miało sporej jego części niczego do zaoferowania.

Do końca swojej egzystencji MiM raczej nie zachwycał okładkami.
Do końca swojej egzystencji MiM raczej nie zachwycał okładkami.

MiM upadał długo, ale i tak, w momencie, gdy zaprzestano wydawania pisma, rynek był w o wiele lepszej sytuacji niż teraz. Nie tylko, jeżeli chodzi sprzedaż czasopism, ale też i o sytuacje samych gier RPG. Obecnie, w dużej mierze przez przejęcie dominującej roli przez sklepy internetowe, gry zniknęły z księgarskich półek. Równocześnie spadły nakłady, a spore grono graczy przerzuciło się na kupowanie oryginalnych wydań gier, których ceny przestały być zbyt wysokie na polską kieszeń. Lokalnie pisane RPGi natomiast, choć regularnie powstają nowe, to dalej jest to raczej pasja fanów.

Upadek SSa był mimo wszystko bardziej spektakularny. Pismo to zabiło wiele rzeczy. Jego śmierć była powolna, ale i tak wszystkich zaskoczyła. Tym bardziej, że po kilku latach słabszych właśnie zaczynało ono podnosić się z kolan. To się jednak nie udało. Konkurencja na rynku była zbyt silna, a i tak SS utrzymał się zaskakująco długo. Przy czym SS nie był sam, w pewnym momencie okazało się, że kurczący się rynek czasopism o grach komputerowych (z podobnych powodów, jak ten RPGowy) nie był wystarczająco duży, aby utrzymać tyle gazet. Żadna natomiast nie mogła się równać sile CD Action wspieranego przez potężnego inwestora z za naszej zachodniej granicy.

Secret Service powstał w wyniku ucieczki redakcji Top Secret do własnego wydawnictwa. Zarazem już od pierwszego numeru udało im się stworzyć wizualny schemat okładek, który przetrwał do samego końca pisma.
Secret Service powstał w wyniku ucieczki redakcji Top Secret do własnego wydawnictwa. Zarazem już od pierwszego numeru udało im się stworzyć wizualny schemat okładek, który przetrwał do samego końca pisma.

SSowi nie pomogła seria błędów w polityce pisma, takich jak utrzymywanie jako osobnego periodyku płyt CD (co bardzo wyraźnie podnosiło ogólną cenę pisma), jak też od pewnego momentu wyraźne spory wewnętrzne. Przebijały się one potem do czytelników, acz najbardziej spektakularnym był konflikt o nazwę. Jeden z założycieli pisma próbował przejąć prawa do tytułu, co skończyło się długotrwałym procesem sądowym. SSowi na pewno nie pomagały problemy z prawem autorskim (recenzje gier spisane z zagranicznych czasopism, czy też granie na piratach). Cała masa różnych tego typu kwestii doprowadziła w końcu do nagłego zamknięcia pisma. Ostatni numer był złożony, ale już nigdy nie wydrukowany.

Obydwa te czasopisma teraz wracają i automatycznie muszą pojawić się pytania odnośnie ich szans rynkowych. MiM ponownie będzie wydawany przez wydawnictwo robiące na rynku gier RPG, stąd jestem gotów się założyć, że zaraz po tym, jak minie początkowy entuzjazm pojawią się odpowiednie insynuujące komentarze. Poza tym dalej aktualna będzie kwestia słabości rynku gier RPG. Skoro w czasach o wiele lepszych do wydawania czasopism nie udało się MiMowi utrzymać, to czy można liczyć, że teraz będzie lepiej? Raczej nie.

Podobnie i sytuacja SSa będzie ciężka. Dalej zresztą nie wiadomo, jakie dokładnie będzie to czasopismo, poza tym, że będą w nim elementy sentymentalne w postaci recenzji retro-gier. Tego typu pisma utrzymują się na innych rynkach prasowych, więc teoretycznie jest dla niego miejsce i u nas. Warto jednak przypomnieć, jak inna próba grania na sentymencie graczy się kiedyś skończyła. Parę lat temu Axel Springer próbowało przywrócić na rynek „Top Secret” projekt padł po kilku numerach. Poza pewną nieudolnością wydawnictwa jednym z problemów był brak klimatu starego pisma. Redakcja była pełna weteranów (zaryzykowałbym stwierdzenie, że była to grupa nawet bardziej „weterańska”, aniżeli zapowiadana ekipa stojąca za SSem – acz część nazwisk jest wspólnych dla obu projektów), ale wpisani w biurokratyczną wizję Axelowej gazety, dla odbiorcy stracili swój urok. Były próby ratowania sytuacji, wtyczka została wyjęta, nim udało się „Top Secretowi” zaczepić na rynku.

SS miał blisko 100 numerów, MiM też całkiem sporo. Czy reinkarnacje obu pism dorównają im popularnością?
SS miał blisko 100 numerów, MiM też całkiem sporo. Czy reinkarnacje obu pism dorównają im popularnością?

Stąd też wcale nie jestem optymistą, jeżeli chodzi o obydwa rynkowe powroty. Będę się bardzo cieszyć w sytuacji, gdy zakończą się one sukcesem, ale sytuacja wcale nie jest dla nich aż tak optymistyczna. Walka o przetrwanie będzie ciężka. O ile przez pierwszych kilka numerów będzie działać sentyment, to on z czasem przeminie. Co więcej, rynek wcale nie wita nowych pism z otwartymi ramionami. Nawet znalezienie dogodnej niszy nie gwarantuje przetrwania. Oczywiście trzymam kciuki za obydwa projekty, ale zamiast szaleńczego optymizmu warto pamiętać, że czasopism raczej ubywa, niźli przybywa. Także i czytelników.

Geek-hate Porn

Raczej staram się nie pisać na tematy aktualne. Nie tylko, dlatego, że mają one to do siebie, że z oczywistych powodów szybko się dezaktualizują (jak inaczej by je nazywano, gdyby tak nie było), ale także, dlatego, iż niezbyt lubię samemu czytać setki podobnych tekstów na jeden wspólny temat. Zapewne w danym momencie bardzo ważny, ale nijak niemający znaczenia w dłuższej perspektywie czasu. Tak jak, mówiąc kolokwialnie, olałem sprawę molestowanie kostek, tak i inne tego typu rzeczy nie sprawiły, abym chciał podnieść klawiaturowe pióro i napisać moją opinię na ten temat. Tym bardziej, już trochę zapomniana afera z Kaja Malanowską i jej zabawnym zderzeniem z rzeczywistością (wymieszaną z podejrzeniami oszustwa ze strony wydawnictwa) nie pobudziła mnie na tyle, abym chciał skreślić kilka słów. Po co marnować czas, kiedy za rok nikt nie będzie wiedział, o co chodziło i dlaczego ludzie się tym czymś podniecali.

Czasem jednak uważam, że warto napisać na tematy ogólniejsze, choć to nie znaczy, że mniej ważne. Tematy w bardzo małym stopniu związane z główną tematyką strony. Jednym z nich jest kwestia popularności pewnych słów w internecie. Są pewne modne określenia, które atakują odbiorców z każdej strony i to bardzo często w dziwny sposób. Będę starał się zachować pewną dyscyplinę moich narzekań tetryka, stąd podejdziemy do zagadnienia po kolei.

Każdy z czytelników na pewno spotkał się przynajmniej raz z określeniem „każdemu jego porno”. Mamy także różne nisze używania tych słów w środowiskach fotografów, czy też osób kręcących się w pobliżu. Jest związku z tym bardzo wiele zdjęć na różnych serwisach fotograficznych oznaczonych jako: camera porn, food porn, a i zapewne inne podgatunki się znajdą. Przy czym nie chodzi o zdjęcia pornograficzne, gdzie model/ka trzyma aparat fotograficzny, czy też ma w swych ponętnych dłoniach świeżo upieczonego łososia. Nie wątpię, że istnieje tego typu nisza gatunkowa pornografii (zgodnie z zasadą 34), acz zdecydowanie użytkownicy tych terminów nie mają akurat tego na myśli.

Klasyczne Camera Porn. Wielu fotografów ma niegrzeczne myśli widząc ten aparat.
Klasyczne Camera Porn. Wielu fotografów ma niegrzeczne myśli widząc ten aparat.

Pod określeniami tymi kryją się fotografie pokazujące sprzęt fotograficzny, albo jedzenie. Nie mają one charakteru w żadnym stopniu erotycznego, ani seksualnego. Przynajmniej mam taką nadzieje. Koncepcja tego typu określenia ma jednak na celu pokazać, że ktoś bardzo interesuje się danym tematem. To jest jego główne zainteresowanie fotograficzne, przy czym ostatnio termin ten wychodzi z czysto kliszowego spojrzenia i dotyka też innych dziedzin życia. Stąd możemy mieć nawet ludzi mówiących o literature porn i to nie w rozumieniu tematu powieści, a zwyczajnie byciu zainteresowanym literaturą.

Natomiast hasło o „porno dla każdego” ma podkreślać różnorodność zainteresowań ludzi. Stąd też ma trochę inne umocowanie, ale znacznie większą skale rażenia. W gruncie rzeczy tym porno dla kogoś może być wtedy wszystko, od srebrnych łyżeczek, aż po powieści Henryk Sienkiewicza.

Pornograficzna lasagne, te warstwy, te zaogrąglenia nierówno układającego się ciasta w brytfance.
Pornograficzna lasagne, te warstwy, te zaogrąglenia nierówno układającego się ciasta w brytfance.

Tyle tylko, powstaje tutaj pytanie, gdzie w tym wszystkim owo porno? No, bo powiedzmy sobie wprost, słowo to ma jednak konkretne znaczenie. Chodzi o podniecenie i czasem (acz niekonieczne) akty seksualne. Okazuje się jednak, że nie ma go nigdzie. Pornografia stała się słowem, które znaczy wszystko i nic. Co więcej, straciło swoje przypisanie do pewnych sfer intymnych, czy też zastrzeżonych dla dorosłych. Nie wykluczam, że za parę lat znajdą się ludzie, którzy na określenie swoich zainteresowań wózkami dziecięcymi (związane choćby z ciążą) będą mówić o porno wózków dziecięcych. Natomiast dyskutując o tym, czy niemowlak powinien mieć pieluchy, czy nie, stwierdzą, że każdemu jego porno. Co gorsza, zapewne te osoby nie będą sobie kompletnie zdawały sprawy z tego, że tego typu określenia mogą mieć niebezpieczne z punktu widzenia prawa konotacje. Skoro w obecnych czasach wszystko może być porno.

Zabawne jest to zresztą, że akurat teraz żyjemy w czasach, gdzie szeroko rozumiana erotyka znika z wizualnej kultury popularnej. Jest bardzo silna w przestrzeni publicznej, ale jak patrzy się na kino, to bez większego ryzyka można powiedzieć, że „odwaga obyczajowa” jest w odwrocie.

Międzygatunkowe porno kawy i czekoladki o charakterze międzynarodowym.
Międzygatunkowe porno kawy i czekoladki o charakterze międzynarodowym.

Innym słowem zdobywającym sobie ostatnimi laty wielką popularność jest słowo hejt. Znajdziemy je na blogach, ale też i w gazetach, czy wypowiedziach telewizyjno-radiowych. Zarazem trudno tak do końca powiedzieć, co to słowo znaczy. Okazuje się, że dla wielu jego użytkowników obecnie każda krytyka kogoś, czy czegoś jest zwyczajnym hejtem. Słowo to, tak na wszelki wypadek przypomnę, pochodzi z angielskiego hate, czyli nienawiść. Stąd też z pewnym zaskoczeniem przyjmuje nie tylko popularność tego określenia, ale i jego wszechobecne i bezsensowne używanie. W internetowym żargonie w ramach hejtu mieszczą się na przykład rasistowskie napisy na ścianach budynków. Od tego określenia wzięła się nazwa jednej z akcji walczących z tymi napisami: Zamaluj hejt!. Od razu powiem, że jej infantylność i żałosność można porównać chyba tylko do Tęsknie za tobą Żydzie, acz raczej nie spotka się ona z tak uroczymi parodiami, że przypomnę: Tęsknię za tobą Jaćwingu. Widzimy więc, że hejtem jest realny problem agresji w przestrzeni publicznej wymieszany z chuligaństwem w postaci demolowania budynków. Nastawiamy się w takiej sytuacji, że oto mamy do czynienia ze słowem o bardzo dużej sile rażenia. Jednakże równocześnie odkrywamy, że hejtem jest także skrytykowanie czyjegoś bloga. Nie atak, nie agresja i nie stwierdzenie ad personam, że jakiś bloger jest nadętym bufonem o aparycji rozbitego budyniu, co można byłoby uznać za rzeczywiście akt nienawistny. Nie, hejtem jest stwierdzenie, że blog jest miałki. Hejtem było także wypominanie organizatorom ostatniego Polconu fatalnej organizacji konwentu.

Co zabawne, nikt nie broni stwierdzić, że jakaś krytyka jest nieusprawiedliwiona. Co więcej, zapewne bardzo często można dać dobre argumenty na swoją obronę, czy też pokazać, że sytuacja jest inna, niż twierdzi krytykant. Zamiast tego jednak rzuca się hasło „ty hejterze”, które ma zamknąć usta osobie krytykującej. Sprowadza to całą debatę do jakże pamiętnych czasem pokrzykiwań „komunisto” versus „faszysto”. Problemem jest jednak, że o ile kiedyś tego typu metoda dyskusji dominowała w polityce, tak teraz ludzie na tym poziomie debatują odnośnie wyższości ciasta marchewkowego, nad kokosanką.

Byłoby jednak uproszczeniem problemu stwierdzić, że taka inflacja słów to tylko problem Polski. Porno występuje wszędzie, zresztą moda na to określenie przyszła do nas z zewnątrz. Jest także i inny import językowy, który wzbudza u mnie pewną konsternacje. Chodzi mi tu o popularny termin geek (dla uproszczenie stosuje go synonimicznie do słowa nerd, choć obydwa te określenia mają wybitnie różne znaczenie). W pierwotnym kontekście, słowo to oznaczające dziwaka, było formą wyzwiska skierowaną względem ludzi lubiących rzeczy dalekie od głównego nurtu. Co więcej, podchodzące do tych spraw w sposób poważniejszy, niż wypada i angażujący, z punktu widzenia krytyków, zbyt wiele intelektu. Geekiem była osoba dyskutująca o filologicznych problemach języka Klingonów. Geekem był także człowiek próbujący na podstawie filmów ustalić rzeczywiste wymiary poszczególnych statków kosmicznych w Gwiezdnych wojnach. Z czasem, jak to często bywa, termin ten zaczął być używany do samoidentyfikacji przez te same osoby względem, których był on stosowany jako wyzwisko.

Wraz z dumnymi geekami, przyszła pora na ich zadomowienie się w przestrzeni publicznej. Różni aktorzy, celebryci i inne osoby często teraz podkreślają swoją geekowatość, tak, że właściwie można czasem dojść do wniosku, że z niszy geeki stały się masą. Jednakże szybko każdy człowiek zostanie sprowadzony do poziomu, kiedy zorientuje się, że owa masowość geekostwa nie wynika z tego, że nagle pojawiło się tak dużo osób mających takie zainteresowania i cechy charakteru. Źródłem popularności tego terminu jest to, że teraz z pełną powagą za geeka uważa się osoba zakładająca koszulkę z Dr Who, choć widziała może dwa odcinki serialu. Geekiem jest także osoba, która oglądała co prawda wszystkie odcinki, ale nigdy nie zastanawiała się nad szczegółami ewolucji Daleków. Podobnie jest i z innymi popularnymi obecnie seriami.

Skoro są wspominani Otherkini, to nie może zabraknąć smoka o nietypowej anatomii.
Skoro są wspominani Otherkini, to nie może zabraknąć smoka o nietypowej anatomii.

Nie chodzi mi tutaj o to, że ktoś potajemnie próbuje zdobyć sobie uznanie jako geek, choć nim nie jest. Chodzi mi o to, że gdzieś znikają określenia takie jak miłośnik, wielbiciel, czy trochę bardziej patologiczny fan. Wszystko to jest zastępowane słowem geek, gdzie ci właśnie nowi „geecy” patrzą z pogardą na ludzi, którzy spędzają godziny zastanawiając się nad początkami UNIT i dlaczego lata się nie zgadzają. Język staje się uboższy, a ludzie tak na prawdę znacznie mniej zainteresowani tematami, które są podnoszone. Obecny geek obejrzy odcinek serialu, polubi na portalu społecznościowym zabawny rysunek, z którym wydrukuje sobie koszulkę, a następnie zajrzy na tvtropes, żeby się dowiedzieć wszystkiego, co wydaje mu się, że powinien i na tym się skończą jego czynności geekowe. Co gorsza, jak się spojrzy trochę z dystansem na ową samoidentyfikacje, to reakcją będzie zdecydowana i ostra agresja. Akurat ten element problemu wzbudza u mnie szczególną wesołość, jakby to akceptacja innych czyniła z kogoś dziwaka i wyrzutka. Nagle słowo mające stygmatyzować stało się dla wielu osób tak potrzebne, że nie tylko chcą się czuć geekiem, to domagają się od wszystkich akceptacji tego. Najczęściej, z krótkim argumentem, że liczy się to, że tak siebie określam. Dokładnie tym samym, którego stosują osoby zaliczające się do grupy: Otherkin.

Na tym kończę moje zrzędzenie i narzekanie. Nie na ludzi, ani na ich wybory językowe, tylko na postępujące ubożenie języka. Cała gama różnych zachowań sprowadzana jest do kilku prostych określeń. Zarazem, kiedy ktoś chce dyskutować, to nic tylko hejtuje, hejter jeden przeklęty.

O dyskusji, czyli o tym, jak to dawniej w internecie się rozmawiało

W internecie zawsze ktoś ciebie obserwuje.
W internecie zawsze ktoś ciebie obserwuje.

Bardzo często od pewnego czasu pojawiają się komentarze i opinie, że internet nie jest miejscem na dyskusje. Jak ktoś chce na poważnie porozmawiać na jakiś temat, to na pewno nie w sieci, która jest zbiorowiskiem trolli i ludzi, którzy chcą się tylko wyżyć w pyskówce i kłótni. Można odnieść wrażenie, że celem egzystencji niektórych ludzi jest tylko wyżycie się na wrogu, jakim jest drugi człowiek żyjący na przeciwnym krańcu kraju. Internet tutaj służy ujawnieniu się wszystkich negatywnych cech danej osoby. Dzięki temu, że usiadła przed komputerem z miłej istoty o spojrzeniu pełnym intelektualnego dystansu, zamienia się w wulgarnego i agresywnego potwora. Stąd wiele osób patrzy z wyższością na tych, którzy udzielają się w dyskusjach w internecie.

 

Jest to zresztą spektakularny upadek medium, które przecież kiedyś było widziane jak narzędzie ludzi inteligentnych. Wyższe wykształcenie miało być wyznacznikiem tego, kto przebywa w światowej sieci. W ciągu kilku lat percepcja się całkowicie zmieniła i teraz już rzadko kiedy spotkamy się z taką pozytywna opinią na temat użytkowników internetu. Dlaczego nagle owi mili intelektualiści w okularach zostali przemienieni w dresiarzy piszących wulgaryzmy na ścianach bloków?

Dla każdego, kto był w internecie te parę lat temu oczywistym jest, że ten wyidealizowany obraz sieci nie ma nic wspólnego z prawdą. To nie tylko te tak zwane „dzieci neostrady” stanowiły problem. Od samego początku, już w czasach, kiedy w praktyce wszyscy polscy internauci łączyli się przez modemy telefoniczne na numer dany nam łaskawie przez TePse, Internet był pełen brutalności, agresji, chamstwa i innych negatywnych zachowań. Dziennikarze zwyczajnie dopiero od niedawna dowiedzieli się, jak obsługiwać komputery i odkryli, że ich wizja młodych = inteligentnych nie ma wiele wspólnego z prawdą.

Pomimo tego mojego dystansu i zdecydowanie ironicznego spojrzenia na odkrycie odnośnie tego, czym jest internet i kim są internauci, to zgadzam się, że obecnie ciężko jest prowadzić poważne rozmowy w sieci. Nie znaczy to jednak, że zawsze było tak źle, jak teraz, jeżeli chodzi o jakość dyskusji i debat. Parę lat temu internet rzeczywiście był miejscem, gdzie można było wymieniać się poglądami, a nawet kłócić na cywilizowanym poziomie. Wynikało to jednak nie z ludzi, a z technologii. Już widzę, jak niektórzy podnoszą brew ze zdziwienia. Technologia się rozwija, komputery są coraz lepsze, a internet wygodniejszy w korzystaniu. Cała banda ludzi od net usability i innych tego typu koszmarków skrzętnie poprawia nam nasze sieciowe otoczenie. Komentarze poprzez facebooka, czy inne tego typu systemu skutecznie obdzierają użytkowników z anonimowości, co wpływać ma na to, że będą lepiej dyskutować. W strachu oczywiście przed tym, że sąsiad dowie się, że mieszka drzwi w drzwi z trollem.

Prawda jest jednak taka, że zarazem ten postęp niszczy debatę, tak jak net usability sprawia, że korzystanie ze stron internetowych jest coraz mniej wygodne, bo są one tak idioto-odporne, że nadają się tylko dla idiotów. Technologia ma ogromny wpływ na rozmowę, tak jak i taki banał, jak format gazety wpływa na jakość wiadomości w niej przekazywanych. Używając anglosaskich określeń, jeszcze parę lat temu gazety dzieliły się na broadsheety i tabloidy. Różnica, poza treścią, polegała na tym, że te pierwsze – poważne i stateczne – miały większy format. Dawna „Rzeczpospolita” była tego typu gazetą. Tabloidy natomiast, to nie tylko seks, przemoc i skandale, ale także mniejszy – bardziej poręczny – rozmiar gazety. Jednakże owa różnica to nie tylko efekt założenia, że broadsheety czyta się w fotelu, a tabloid w autobusie. Różne formaty sprawiają, że inaczej na każdej stronie prezentują się wiadomości. Jedno zdjęcie, czy rysunek automatycznie dominuje stronę w tabloidzie. Nagle każdy kolejny temat to jedna strona. W broadsheetcie poszczególne wiadomości, czy artykuły nie dominują. Są równoważone przez inne teksty. Widać to doskonale, jak obok siebie położy się gazety w różnych formatach. Nawet poważny dziennik przekształca się w stereotypowy tabloid, jeżeli tylko ma taki sam format. Nie wynika to z błędów dziennikarzy, a z wpływu tego, że na stronie tytułowej musimy mieć jeden ostry materiał, który zwróci uwagę czytelnika. Kilka już się nie zmieści.

Co to wszystko ma wspólnego z internetem? Wbrew pozorom bardzo wiele. Nim nastała era portali społecznościowych ludzie także dyskutowali. Nie w komentarzach na stronach, bo tam nigdy nie można było oczekiwać jakiejkolwiek przyzwoitości. Przez wiele lat dla dorosłego internetu podstawowym miejscem wymiany poglądów były emailowe listy dyskusyjne. Było ich wiele i użytkownicy prowadzili zażarte spory odnośnie różnych tematów. Powstawały i umierały, ale ludzie zawsze garneli się do jakiejś rozmowy. Jednakże konieczność posiadania programu pocztowego, adresu email z automatu sprawiało, że dyskusje prowadzone były na wyższym poziomie. Napisanie listu było i będzie zawsze bardziej wymagające niż rzucenie komentarza na stronie, czy facebooku. Owa trudność i konieczność pokonania pewnej bariery sprawiały, że kiedy już człowiek siadał do odpowiadania drugiej osobie, że jest idiotą, to napisanie tego w trochę bardziej finezyjny sposób nie stanowiło problemu. Owa bariera nie wynikała z wieku, wykształcenia, czy innych obiektywnych rzeczy. Na liście mailowej spokojnie mógł dyskutować 12 latek z doktorem habilitowanym.

Owa konieczność męczenia się z systemem sprawiała, że powstawała pierwsza bariera, która usuwała większość osób nie zainteresowanych rozmową na poziomie. Jeżeli warunkiem dyskusji byłą chęć i ochota, to większość osób niezbyt nadających się do rozmowy z niej rezygnowała. Nowe systemy komentarzy w stylu disqusa, czy innych tego typu mechanizmów działają tylko połowicznie. Jeżeli już raz założy się konto, to można grasować na wszystkich dostępnych portalach i siać śmierć i zniszczenie. Automatyczne logowanie, które większość osób ma włączone, sprawia, że można się wyżywać niczym na typowym portalu.

Nie znaczy to, że nie trzeba było od czasu do czasu stosować metod policyjnych. Moderatorzy i administratorzy pilnowali, czy ktoś niepoważny nie zachowuje się niewłaściwie. Przeważnie wystarczyło jednak pilnować, czy ktoś umie odpowiadać na emaile, czy też pamięta, że jednozdaniowe maile są bezsensu. To drugie wynikało z problemów ze ściąganiem poczty. Nie ma nic gorszego niż mieć 100 listów pełnych jednozdaniowych uwag. Szczególnie, gdy płaci się za minutę połączenia. Była to dodatkowa bariera względem nic niewnoszących komentatorów, gdyż, aby się wypowiedzieć musieli coś zaproponować. Dzięki natomiast wymaganiu pewnych zasad odnośnie pisania listów można jeszcze dzisiaj rozpoznać, kto, kiedy zaczął przygodę z internetem. Jeżeli ktoś odpowiada wewnątrz maila, na poszczególne myśli, to mamy do czynienia z kimś, kto ma swój staż w sieci. Ci, którzy odpowiadają ponad treścią listu, to młodzież, dla której gmail, to podstawowy, czy też pierwszy adres pocztowy, jaki posiadają.

W pewnym momencie jednak mailowe listy dyskusyjne zaczęły popadać w kryzys. Każda grupa potrzebuje regularnej dostawy świeżej krwi, inaczej rozmowa zamiera. Stąd też, kiedy na podwórku Gwiezdno wojennym pojawiły się inne miejsca, gdzie można było porównać poszczególne myśliwce, tak i powoli czołowa lista dyskusyjna (sw-pl) popadała w coraz większy marazm. Trudno powiedzieć, czy forum podłączone pod Imperial City Online, czy też komentarze pod Bastionem sprawiły, że potencjalni nowi dyskutanci szli na łatwiznę i zatrzymywali się na poziomie jednego, czy drugiego forum.

Wraz z upadkiem sw-pl zniknęło miejsce, gdzie na poziomie można było dyskutować o Gwiezdnych wojnach. Podobnie było z innymi tematami i zagadnieniami. Wygoda, łatwość obsługi sprawiały, że znikała bariera wymuszająca od użytkownika, aby temu rzeczywiście chciało się prowadzić rozmowę. Wygrała cywilizacja komentarza i to nie dlatego, że ludzie stali się głupsi. Nie dlatego, że nagle stracili dobre maniery, a dlatego, że łatwiej jest im działać w sieci. Wygoda i postęp stały się egzekutorkami jakości. Dziennikarze i inne gadające głowy wypowiadające się w różnych mediach na ten temat, nie mają jednak pojęcia o tym, czym był internet. Wystarczy to niestety obecnie, do bycia specjalistą, który powie te słowa, że „sieć to nie miejsce na dyskusje”.