Robiąc porządki, która to czynność odpowiadała czasem za brak wpisów na stronie, odkryłem w zakamarkach komiksowej kolekcji niepozorną publikację jednego z najbardziej znanych polskich twórców działających w tym medium, czyli Śledzia. Znany z wielu różnych albumów i serii autor ten był mocno związany z wydawanym (a raczej tworzonym) w Bydgoszczy „Światem Gier Komputerowych”. Tam też regularnie ukazywały się różne jego komiksy. W dużej mierze, to dzięki pracy tam cały kraj usłyszał o Śledziu. Dodajmy, że miało to miejsce w czasach, gdy Polski komiks przeżywał kryzys, a już publikacji główno-nurtowych w praktyce nie było. Nie chcę tutaj jednak pisać o rynku komiksowym, a o pewnym małym albumie, czy też raczej zeszyciku. Publikacja, o której tutaj mowa, pochodząca z 2000 roku była dodatkiem do „ŚGK”.
Mowa o Matrix według Śledzia, czyli jak było naprawdę. Całość jest formatu trochę mniejszego niż A5, a wydane zostało na papierze znanym wszystkim czytelnikom prasy komputerowej. Druk na nim jest wyraźny i to pomimo tego, że nie należy on do najgrubszych. Komiks opowiada, jak sam tytuł zapowiada, fabułę Matrixa Wachowskich, acz w zmienionej, parodystycznej, formule. Głównym bohaterem jest Neon pracujący w lokalnej rzeźni, natomiast zamiast Morfeusza i Trinitry mamy Orfeusza i Trititi.
Komiks jest dosyć wierną parodią filmu, gdzie w oczywisty sposób pojawiają się znane wszystkim sceny. Wyrocznia tutaj na przykład pracuje w barze mlecznym, gdzie owe połamane łyżeczki, które widzieliśmy na ekranie, stanowią wyjątkowo duże utrudnienie w codziennym życiu bywalców lokalu. Mamy też w komiksie gumowe kurczaki, które często przewijały się w twórczości Śledzia.
Komiks jest relatywnie krótki, ma ledwie 28 stron i z tego też powodu nie uwzględnia wszystkich filmowych scen. Doskonale jednak służy jako parodia, przy czym bardziej od strony wizualnej, aniżeli tekstowej. Nie ma w nim za wiele zapadających w pamięć dialogów, czy żartów słownych. Koncepcyjnie i stylistycznie mamy tutaj do czynienia z pewną kontynuacją ZAZowo-Brooksowej konwencji parodii filmów. Jest ona skupiona i konkretna, bez niepotrzebnych odwołań do innych produkcji. Jeżeli chodzi o rysunki, to odpowiadają one ówczesnej kresce Śledzia. Czytelnicy „ŚGKa”, od razu rozpoznają rękę twórcy, nawet nie patrząc na okładkę.
Co ciekawe, nie jest to jedyna komiksowa polska parodia Matrixa, która została wydana na naszym skromnym rynku. Oto przenosimy się o cztery lata w przyszłość względem komiksu Śledzia. Mamy rok 2004 rok i wydawnictwo Mandragora przeżywa szczyt swojego rozwoju, który wkrótce miał się przerodzić w kryzys. W ramach swej działalności opublikowało ono mniej poważne komiksy spółki Adler i Piątkowski (o których seriożniejszych publikacjach już tutaj było w postaci tekstu o Status 7). Owym dziełem były dwie części przedruków z “Resetu” w postaci 48 stron i Drugie 48 stron. Dodajmy, że wydawnictwo zastosowało raczej marnej jakości klej w tych komiksach. Nie o tym jednak będzie, a o kontynuacji 48 stron. Mandragora, jak też i autorzy postanowili spróbować czegoś na naszym rynku niespotykanego. Chodzi o projekt „Prawie 48 stron”. Była to próba wprowadzenia na polski rynek prawie amerykańskiego systemu wydawania komiksów. W miarę często miały się pojawiać w kioskach kolejne zeszyty, wydawane w formacie B5. Ze względu na zwiększoną częstotliwość ukazywania się kolejnych komiksów zmieniła się objętość i zamiast „dawniej” tytułowych 48 stron, było właśnie owe prawie, czyli nieomalże amerykańskie 28 stron.
Właśnie w 2004 roku wydano album Maciek/Komix: Rewelacja. Fabularnie była to kontynuacja poprzednich zeszytów opowiadających o przygodach bohaterów całej serii 48 stron, czyli Górskiego i Butcha. Przez cały czas poszukują oni sensu komiksu nie mogąc go odnaleźć. W Maćku/Komixie uwaga skupiała się jednak nie na głównych bohaterach serii, a na dotąd pobocznych postaciach. Chodzi tutaj o Jerry’ego Collinsa i dziewczynę imieniem Maciek. To ona pełni w komiksie rolę Trinitry, a Jerry jest Neo.
Zaznaczmy jednak, że o ile Śledziu szedł wiernie filmowym scenariuszem, to Adler i Piątkowski traktują go raczej jak punkt wyjścia, stąd też mamy dosyć długą dygresję o Hellgoy’u i Lidze Polskich Niezwykłych Dżentelmenów. Pojawiają się także w dużych ilościach komentarze na marginesach. Dowcip jest tutaj bogatszy i różnorodniejszy, niż w Jak to było naprawdę. Adler bawi się także od czasu do czasu stylizacja rysunków na pracę innych autorów, co mu wychodzi całkiem zgrabnie.
Różnica pomiędzy obydwoma komiksami w rzeczy samej wychodzi z podejścia do parodii. O ile w przypadku zeszytu Śledzia jest to parodia konkretnego utworu, gdzie żarty podporządkowane są oryginalnej opowieści, tak Adler/Piątkowski mają zdecydowanie więcej swobody. Ich komiks bardziej przypomina filmowe UHF, czy inne filmowe „totalne” parodie. Pozwala to na umieszczanie w komiksie nie tylko aluzji do innych tekstów kultury, ale na wprowadzenie długich dygresji, które będą dotyczyć rzeczy niezwiązanych z główną ofiarą parodii. Takie podejście sprawia, że dowcip może być bardziej różnorodny, a i zdecydowanie lepiej zrozumiały dla kogoś, kto nie zna dobrze materiału wyjściowego. Stąd też po już 10 latach od premiery Maciek/Komix dalej śmieszy, natomiast Jak to było naprawdę już trochę mniej. Od czasu jego premiery mieliśmy kolejne części Matrixa i poza nielicznymi fanatykami film już mało kogo obchodzi w takim stopniu, aby interesujące było uśmiechanie się z żartów, które opierają się na fascynacji materiałem wyjściowym.
Nie oznacza to, że komiks Śledzia jest zły, ale raczej, że gorzej się zestarzał. Choć raczej należałoby powiedzieć, że to Matrix źle zniósł upływ czasu. Przypuszczam jednak, że dla większości czytelników tej strony upływ czasu nie ma znaczenia, bo dla „nas” Matrix był przecież w kinach ledwie wczoraj.
Robert Adler i Tobiasz Piątkowski znani są głównie z komiksowej serii 48 stron, która zdobyła im popularność w prasie o grach komputerowych. Humorystyczne i mocno absurdalne opowieści drukowane na łamach “Resetu” doskonale wpisywały się w popkulturowy charakter tego czasopisma, które wypączkowało z “Secret Service”. Choć z pozoru było to pismo o grach komputerowych, to jego charakter sięgał znacznie dalej i tak jak w poczciwym Ssie istniały działy poświęcone różnym nie-growym rozrywkom, tak “Reset” czasem z zewnątrz robił wrażenie pisma, gdzie te proporcje odwrócono.
W każdym razie obok radosnych i często nieprzyzwoitych zabaw z popkulturą w 48 stron Piątkowski i Adler mają na koncie także inną komiksową serię, którą zdecydowanie warto przypomnieć. Chodzi o Status 7, w ramach którego ukazały się dwa albumu, Breakoff i Overload. Choć niepozbawione humoru, były to jednak opowieści znacznie poważniejsze i co ważne, posiadające konkretną fabułę. Ich akcja toczy się w cyberpunkowej Polsce niedalekiej przyszłości. Przy czym, co warto zaznaczyć, jest to rzeczywistość mocno przetworzona przez popkulturowe klisze i na swój sposób wyraża ironiczną tęsknotę, czy też chęć, aby być równym zachodowi. Stąd Warszawa przyszłości z linią metra łączącą Bemowo z Chomiczówką jest bardziej podobne do Tokio Ghost in the Shell, niż do rzeczywistej metropolii. Widać to zresztą po pierwszym kadrze komiksu (obraz pastelami?), który kreską, jak i kolorami przywodzi na myśl choćby kolorowe strony z oryginalnej mangi Ghost in the Shell.
Są też odniesienia do innych tekstów kultury. Mamy czcionkę z Blade Runnera, czy też cyberprzestrzeń niczym z Johnny Mnemonica. Bardzo wiele z tych elementów jest porozrzucanych w tle, gdzie część z nich spokojnie może umknąć oku. Część zresztą przywodzi na myśl słynną monetę z Funky Kovala – czytelnik nie mógł dostrzec szczegółów rysunku, ale sam Polch doskonale wiedział, co tam jest. Przykładowo, w kinie Pacific poza filmem Górsky&Butch mamy także i trzy inne produkcje, lecz odczytać da się tytułu tylko Emmanuelle 2004 i Pulp Fiction 2.
Przy czym od razu zaznaczmy, że to jest element bardziej obecny w Breakoffie. Overload jest znacznie bardziej poważny pod tym względem i też mniej zabawowy. Znajdzie się w nim sporo nawiązań, ale już nie są one tak wszechobecne. Różnice pomiędzy dwoma albumami na tym się nie kończą. Trzeba dodać, że zmienia się także podejście do fabuły i jej konstrukcji. Pod pewnymi względami Breakoff to zabawa i próba podejścia do pewnej koncepcji. Overload jest już świadomym tworzeniem opowieści w znanym autorom środowisku. Dodatkową różnicą jest podejście do broni, Overload jest popisem fetyszu broni. O ile w Breakoffie mamy bardzo dużo rysunków roznegliżowanych kobiet, gdzieś tam obecnych w tle, co ma się wpisywać w wizję dekadenckiej przyszłości, tak kontynuacja jest zdecydowanie bardziej grzeczna w tym departamencie. Zamiast tego mamy bardzo wiele komentarzy odnośnie różnych narzędzi zagłady. Karabiny i inne takie są opisane, czasem humorystycznie, a czasem z wyraźnym uwielbieniem.
Choć formalnie mamy do czynienia z cyklem, to poza Warszawą przyszłości wspólne dla albumów jest obecność dwóch postaci. Hackera Switcha i najemniczki (złodziejki) Lany. W rzeczy samej jednak ich rola w kontynuacji jest znacznie ograniczona i pojawiają się oni ledwie na kilka kadrów.
Breakoff jest opowieścią o najemniku/bandycie Kennerze. Wszystko zaczyna się od tego, jak konkurencja podrzucając trupa ochipowanego przestępcy sprowadza kontrolę policji na jego najnowszy nielegalny biznes. Zmuszony do ucieczki, na dodatek utraciwszy wszystkie pieniądze z kont, musi na nowo budować swoją pozycje. W tym celu tworzy ekipę ze wspomnianymi Laną, Switchem oraz najemnikiem-żołnierzem Nikolaiem. Robią drobne szwindle i kanty do czasu, gdy w sposób dość brutalny kontaktuje się z nimi kolega Kennera z wojska. Oferuje im robotę polegającą na zdobyciu Psyloba, programu do zrzucania świadomości do sieci. Konstrukcyjnie opowieść jest dosyć prosta, kolejne strony prowadzą do zakończenia. Fabuła jest liniowa i właściwie cały czas trzymamy się Kennera i Switcha, jako głównych bohaterów. Nie znaczy to, że nie ma zaskoczeń, czy też nagłych zwrotów akcji. Są one obecne, zgodnie z wymogami gatunku.
Trochę inaczej do tematu autorzy podeszli w Overloadzie. Tam początek jest związany z szantażem wymierzonym w Warszawę, gdzie jeden hacker domaga się zapłaty okupu w zamian za to, że nie zdetonuje bomby logicznej w sieci. Aby ją dezaktywować należy użyć obrazu losowo wybranej siatkówki. Hacker ma jednak pecha, gdyż zostaje odstrzelone przez grupę lewicowych rebeliantów/terrorystów, którzy chcą żeby mimo wszystko owa bomba została zdetonowana. Równocześnie mamy pokazywane sceny z warszawskiej filii korporacji Pharmatec. Okazuje się, że dane dotyczące operacji tejże nie zgadzają się. Są wyraźne różnice pomiędzy tymi w Warszawie, a kopiami zrobionymi na potrzeby ćwiczeń w Brazylii.
Głównymi bohaterami opowieści są dwaj gliniarze: Górski, murzyn z wielodzietnej rodziny na Pradze Południe i Franc. Próbują oni rozwiązać zagadkę tajemniczego morderstwa i usunięcia siatkówek u jednego z mieszkańców Warszawy. Dokonane ono zostało przez wspomnianych terrorystów, którzy pomylili się zabijając mężczyznę, choć jak się potem okazało, powinni zabić jego syna. Rozpoczyna się krwawy pościg pełen przemocy i wybuchów.
Jak wspomniałem, pod względem scenariuszowym mamy do czynienia z o wiele bardziej poważnym podejściem do tematu w części drugiej. Także i rysunki są tam zdecydowanie bardziej dojrzałe. Można zauważyć, że Adler na etapie Breakoffa lubił umieszczać w tle różne grafiki, czy mangowe rysunki. W kontynuacji mamy tylko raz tak wprowadzone zdjęcie. Na przestrzeni tych dwóch albumów widać jednak pewne wyraźne wspólne elementy dla stylu tego rysownika. Kreska czasem postrzępiona, często świadomie niedokładna, gdzie widać inspirację mangą. To nie jest plastyczny Hard Boiled, tylko raczej coś robionego szybko i na czas. Tutaj nie ma miejsca na wielkie obrazy (wyjątkiem jest wspomniany kadr otwierający Breakoff), co nie znaczy, że kreska jest brzydka, czy byle jaka. Jest to zdecydowanie pewna konwencja, która w gruncie rzeczy pasuje bardzo dobrze do tematu.
Status 7 raczej na pewno miał mieć kolejne części. Te niestety jednak nie powstały. Podobnie jak i 48 stron komiks pozostaje porzucony przez autorów. Szkoda, acz taki jest często los różnych historii, a już na polskim rynku komiksowym, jest to stały jego element.
Jak ktoś chce przeczytać całość, to może i tutaj: link!
ps: Aż dziw, że nie powstał rpg na podstawie Status 7.
Często czytając o historii komiksów o przygodach Batmana można znaleźć informację odnośnie źródeł i inspiracji jego twórców w wymyśleniu akurat tego bohatera. Przedstawiane propozycje są dosyć różnorodne, a i z czasem, to znaczy wraz z kolejnymi opowieściami, bardzo się zmieniały. Nie chodzi tutaj nawet o spór o autorstwo Batmana, który był z wielu powodów nieprzyjemny. Zamiast tego warto zwrócić uwagę na, w gruncie rzeczy, drobiazg, jakim jest to, że Bob Kane, na starość odnajdywał coraz to kolejne wczesne szkice przedstawiające Batmana. Co prawda czasem bardzo mocno przypominały one późniejsze wersje tego bohatera, a nie wiele wspólnego miało z tym, jak wyglądał on w pierwszych numerach komiksu.
Jedno jednak jest pewne, o ile wiele inspiracji dla postaci Batmana jest pod wieloma względami wątpliwych, czy też niejasnych, to jedna postać na pewno zainspirowała autorów komiksu. Chodzi tutaj o niejakiego Lamonta Cranstona, szerzej znanego jako Cień (The Shadow). Czytając różnych domorosłych ekspertów można spotkać się z opinią, że chodzi tu o bohatera słuchowisk radiowych, który był niezwykle popularny w latach 30-tych i 40-tych XX wieku. Sformułowanie to, choć prawdziwe, jest zarazem fałszem i nieporozumieniem. Słusznie czytelnik zdziwi się czytając tak postawione zdanie. Wszystko jednak wynika z bardzo skomplikowanego sposobu, w jaki powstała postać Cienia.
Oto na początku lat 30-tych wydawnictwo Street and Smith postanowiło zareklamować swoje publikacje w radio. W tym celu wynajęto odpowiednią agencje reklamową, która przygotowała program radiowy, w ramach którego miano przedstawiać kolejne opowieści, które można było znaleźć w kioskach w jednym z czasopism tegoż wydawnictwa. O ile robienie antologii opowieści kryminalnych nie jest niczym specjalnym i mamy wiele tego typu przypadków, to warto zwrócić uwagę na pewną specyfikę wczesnego radia. Każdy program potrzebował kogoś, kto będzie zapowiadać słuchaczowi, z jaką audycją będzie miał do czynienia. To znaczy, czego będzie słuchać. W tym celu wymyślono postać tajemniczego narratora, który mrocznym głosem (!) będzie prowadzić opowieść. Po dłuższych poszukiwaniach wymyślono, że będzie się on nazywał Cień.
Street and Smith, jak wspomniałem, liczyło, że uda im się dzięki takiej reklamie sprzedać więcej numerów jednego z ich czasopism. Efekt był jednak odmienny. Słuchacze nie chcieli czytać opowiadań kryminalnych przedstawianych im przez Cienia. Chcieli czytać o nim samym. Stąd szukano magazynu Cienia, a nawet nie używano właściwego tytułu periodyku. Nic więc dziwnego, że Street and Smith postanowiło nie zasypywać gruszek w popiele. O ile program zaczęto nadawać w połowie 1930 roku, to już w 1931 pojawiła się pierwsza powieść o przygodach Cienia. Napisana przez Maxwell Grant (w rzeczywistości był to pseudonim Waltera B. Gibsona, który napisał 282 powieści, oraz kilku innych autorów, którzy w sumie napisali dalsze 43 utwory – wśród owych dodatkowych twórców były także i głośne nazwiska autorów pulpowych). Od tego moment raz, albo dwa razy w miesiącu czytelnicy udawali się do kiosków zakupić kolejny numer czasopisma „The Shadow Magazine”, gdzie mogli dowiedzieć się o kolejnych niezwykłych czynach i niebezpiecznych przygodach bohatera.
Cień wymyślony przez Gibsona był tajemniczym detektywem, który korzystał z siatki szpiegów, oraz własnego talentu do aktorstwa i makijażu. Zagadki bardzo często opierały się na przebieraniu się w różne stroje i oszukiwaniu przeciwników. Zawsze też Cień wykorzystywał pomoc rozlicznych osób, którym wcześniej pomógł. Musieli oni w ten sposób mu się odwdzięczyć i odpłacić za ratunek i wybawienie od niebezpieczeństwa. Był to dosyć mroczny bohater, bardzo tajemniczy. Cień był alter ego Lamonta Cranstona, które to imię jednak nie było jego prawdziwym, a jedynie najczęściej używanym. Zamiast tego mamy do czynienia z bohaterem, o którym nie wiele wiadomo. Dodajmy do tego, że kiedy nie podszywał się pod kogoś innego, a występował właśnie jako Cień, to nosił on czarny płaszcz i kapelusz. Aby dopełnić prezentacje Cienia, jako nie do końca pozytywnego bohatera, wspomnijmy, że na prawdę nazywał się Kent Allard. Prawdziwego Cranstona zaś zmusił do użyczenia mu jego tożsamości grożąc mu poważnymi konsekwencjami, jeżeli odmówi. Inaczej rzecz ujmując, zastraszył go dając do zrozumienia, że odmowa może skończyć się bardzo tragicznie dla niego. Na łamach powieści przeciwnikami Cienia bardzo często byli niezwykli i dziwni super-przestępcy. Często powracający kilkukrotnie w kolejnych częściach. Były tam elementy niechęci do komunistów (sam Allard był ochotnikiem Białych), tudzież i elementy „mistycznego wschodu”, czy inne typowe standardy literatury masowej tamtych czasów.
Nawet takie pobieżne przedstawienie pokazuje, że twórcy Batmana musieli mieć z tyłu głowy bohatera wymyślonego przez Gibsona. Oto zagadka została wyjaśniona. Ubierający się na czarno zwykły człowiek, który skutecznie walczy z szalonymi przestępcami. Co jednak z radiem, które zostało wspomniane na początku? Cień pozostawał narratorem historii przez kolejnych kilka lat. Dopiero w 1937 roku, po różnych perturbacjach i sporach pomiędzy wydawcą, a sponsorami programu radiowego, do odbiorników trafił nowy Cień. Zarazem bohater ten bardzo się różni od swojego powieściowego pierwowzoru.
Zacznijmy od początku, w radio naprawdę ma on na imię Lamont Cranston i jest bogatym, znudzonym kawalerem, który romansuje (a raczej utrzymuje regularne kontakty – prawdziwego romansu w opowieściach nie stwierdzono, choć uczucie niewątpliwie jest) z Margo Lane. Na tym nie koniec różnic, w rzeczywistości radiowej Cranston jest pilnym studentem nauk wschodu i doskonale zna się na hipnozie. Dzięki sile umysłu jest w stanie sprawić, że jest niewidoczny dla przeciwników. Jak widać mamy tutaj do czynienia z dramatyczną zmianą charakteru postaci. Oto zamiast detektywa korzystającego z różnych strojów, jak i sieci szpiegów, mamy niejako magika, który oszukuje bandytów. Także warto odnotować, że sam charakter opowieści był zdecydowanie bardziej bliski grozie, czy też zwykłemu horrorowi, aniżeli kryminałowi noir. Co prawda krew nie lała się strumieniami, ale była odpowiednia ilość makabry. Poza tą dwójką jedyną postacią pojawiającą się regularnie w programie radiowym był komisarz Weston, pełniący rolę bardzo podobną do Batmanowego Gordona. Z jednej strony korzysta on z pomocy Cienia przy rozwiązywaniu zagadek, ale zarazem traktuje go wręcz jako przestępcę. Zresztą w jednym z odcinków postanowił on zabawić się kosztem niewidzialnego bohatera i wysłał go do rozwiązania zagadki morderstwa woskowej figury. Jakże się zdziwił, gdy okazało się, że był to trup dziewczyny pokryty woskiem.
Przez pierwszy sezon głosem Cranstona był Orson Welles, acz nie wypowiadał on wszystkich kwestii tego bohatera. Cień posiadał charakterystyczny, lekko szaleńczy śmiech, którego Welles nie był w stanie oddać, stąd korzystano z nagrania głosu aktora, który grał Cienia, kiedy był on narratorem antologii. Dodajmy, że to z radia pochodzą dwa najbardziej znane one-linery Cienia: Who knows what evil lurks in the hearts of men? The Shadow knows! i The weed of crime bears bitter fruit. Crime does not pay… The Shadow knows! Program nadawano do końca 1954 roku, acz z ostatnich pięciu lat programu zachowały się tylko dwa odcinki. Z poprzednich lat istnieje znacznie więcej nagrań i choć jest dużo luk, to i tak, jak na warunki OTRów jest to całkiem niezły wynik.
Jakby jeszcze było mało komplikacji, to równolegle do serii książek i programów radiowych, na ekrany kin trafiły różne formy adaptacji przygód Cienia. Były to przeważnie nisko budżetowe kryminały, które czasem, gdyby nie tytuł, nijak nie dawały podstaw do wiązania ich z naszym tajemniczym bohaterem. Było ich jednak całkiem sporo i przypomina to, jak niewielki fragment ówczesnego kina dotarł do świadomości europejczyków.
Na tym jednak nie koniec, bo Cień działał także i w innym medium. Pojawiał się on na kartach komiksów, przy czym na początku były to adaptacje kolejnych powieści Gibsona. Pewnym nowym kolejnych inkarnacji rysunkowych było dodanie Cieniowi dwóch charakterystycznych pistoletów. W gruncie rzeczy komiksowa wersja Cienia była także sporym sukcesem. Oprócz pierwszej inkarnacji pojawił się on także w wersji wydawnictwa DC, gdzie nawet spotykał się z Batmanem, który wskazywał dosłownie Cienia, jako wielką inspirację dla jego działań. Potem było jeszcze Dark Horse w latach 90-tych, a obecnie nasz bohater bryluje w Dynamite Entertainment razem z całą kolekcją super bohaterów lat 30-tych i 40-tych, takich jak pierwsza kobieca super bohaterka tworzona przez kobietę (co widać i czuć w lekturze), czyli Miss Furry. Na marginesie twórcy Batmana ewidentnie się tą bohaterką inspirowali tworząc Kobietę Kot.
W 1994 roku Russell Mulcahy wyreżyserował nową filmową adaptację przygód Cienia. Film powstał ewidentnie na fali popularności Burtonowego Batmana. Jest on miejscami karkołomną próbą połączenia powieści i serialu radiowego w jednolitą całość. Ma także kilka elementów oryginalnych, jednym z nich jest znacznie bardziej krwawa początkowa kariera Cranstona. Okazuje się w filmie, że zaczynał on jako warlord w Chinach, handlujący narkotykami i zwyczajnie masowo mordującym ludzi. Pewnego razu został jednak porwany przez tajemniczego mistyka i jego ludzi. Tulku, bo tak ma on na imię, postanowił sprawić, że Cranston stanie się dobrym człowiekiem i grożąc mu śmiercią sprawia, że zmienia on swoje poglądu i przybiera rolę Cienia. Wróciwszy do Ameryki zaczyna walczyć ze złem, przy czym tak jak ma to miejsce w książkach, posiada on rozbudowaną siatkę szpiegów.
Film nie okazał się sukcesem, choć trzeba przyznać, że jest bardzo przyjemną produkcją z wieloma fajnymi scenami. Jest także to jeden z ostatnich dobrych filmów w karierze Mulcahy’ego i jeden z niewielu dobrych filmów, gdzie główną rolę gra Alec Bladwin (zaznaczmy, że chodzi tutaj o jeszcze chudego Baldwina). Pomimo tego kolejny film o przygodach Cienia jest od wielu lat w produkcji. Brakuje jednak scenariusza, który dawałby gwarancję sukcesu kasowego – podobna jest sytuacja i innego bohatera lat 30-tych, czyli Doc Savage’a).
Na koniec kilka uwag odnośnie dostępności Cienia. Wszystkie powieści, jak i sam bohater należą obecnie do wydawnictwa Condé Nast. Co pewien czas pojawiają się różne reprinty oryginalnych historii, ale wiele pozycji jest trudno dostępnych. Wiele starych filmów jest obecnie w domenie publicznej i można oglądać je choćby na archive.org. Z radiem jest pewien nietypowy problem. OTR generalnie należy do domeny publicznej, programy nie miały „copyrightu” i stąd nie można legalnie twierdzić, że obejmuje je prawo autorskie. Problemem w przypadku Cienia jest to, że akurat te programy miały zaznaczenie, że są oparte na „zacopyrightowanych” powieściach wydawnictwa Street and Smith. Stąd od pewnego czasu firma Radio Spirits, która kupiła prawa sprzedaży programów radiowych od Condé Nast ściga w internecie strony udostępniające OTRy z tym bohaterem. Legalność tych działań jest wątpliwa, tym bardziej, że Radio Spirits w dosyć problematyczny sposób przejmuje prawa autorskie do różnych innych programów, czasem żerując wręcz na pracy wielu wielbicieli starego radia, którzy tworzą uporządkowane kolekcje wszystkich odcinków danego serialu, aby potem nagle całą pracę przejęło Radio Spirits i zaczęło na niej zarabiać (jak miało to miejsce w przypadku programu Jacka Benny’ego). Niestety nikt nie jest gotowy walczyć z tą firmą ze względu na koszty dosyć skomplikowanego procesu. W każdym razie programu radiowego z Cieniem łatwo w internecie się nie znajdzie, ale na szczęście jest dostępny na torrentach. Jak wspomniałem, legalność tego programu jest dosyć skomplikowana. Osobiście uważam (w czym nie jestem sam), że Radio Spirits nie ma podstaw do twierdzenia, że jest w posiadaniu praw autorskich do tego OTRa.
Na tym kończymy przydługą opowieść o pewnym panu w czarnym płaszczu, któremu Bob Kane dorobił uszy nietoperza i zarobił miliony.
Zakończenie prac nadDiuną Alexandro Jodorowsky’ego było chyba jedną z najlepszych rzeczy, jakie spotkało kulturę. Zapewne część osób zakrzyczy z oburzeniem, że przez to straciliśmy okazję do obejrzenia wyjątkowego filmu, który mógłby być arcydziełem. W dużej mierze takie opinie wynikają jednak z braku wiedzy na temat tego, co Jodorowsky chciał zrobić z książką Herberta. Gdyby jednak uzasadnienie pierwszego zdania tego tekstu ograniczałoby się tylko do tego, to byłby to słaby argument. Prawda jest jednak taka, że dzięki temu, że Jodorowsky’emu udało się zebrać do pracy nad jego filmem grono utalentowanych artystów, powstała pewna grupa, którą mogli wykorzystać inni reżyserzy.
Ridley Scott niejako zapolował na nich przygotowując swój drugi film w karierze. Zresztą za jego scenariusz odpowiadała osoba, która miała robić efekty specjalne w Diunie. Najpierw Dan O’Bannon, potem choćby Giger, zaczęli pracować wraz ze Scottem tworząc jeden z ciekawszych filmów lat 70-tych. W ten sposób powstał niezwykle popularny Alien, a i w konsekwencji cała seria filmów. Było to możliwe, ponieważ O’Bannon nie miał, co robić, po zwolnieniu z pracy nad Diuną. W związku z tym wygrzebał scenariusz, nad którym pracował i potem udało mu się go dobrze sprzedać.
Jednakże nie tylko Alien zawdzięcza swoje powstanie nie-powstałemu filmowi Jodorowsky’ego. Już tutaj kiedyś pisałem o The Long Tomorrow, czyli komiksowi O’Bannona i Moebiusa. Był on efektem spotkania się obydwu twórców przy pracy nad Diuną, a jego lektura zainspirowała Scotta do pracy nad Blade Runnerem. Strona wizualna, ale też i pewne pomysły fabularne ściśle wiążą się z opowieścią o detektywie, która ukazała się na łamach „Metal Hurlant”. Mamy w związku z tym dwa filmy, które bezpośrednio zawdzięczają swoją egzystencję i wygląd Jodorowsky’emu i temu, że nie udało mu się zekranizować książki Herberta. Co jednak z samym reżyserem? Jak ta spektakularna porażka wpłynęła na jego dalszą karierę?
W Polsce wciąż większość osób słysząc nazwisko Jodorowsky’ego, jeżeli w ogóle będą wiedzieć, o kim mowa, to skojarzą go z twórcą filmów. Produkcje typu El Topo są popularne w pewnych kręgach i gwarantują mu uznanie. Prawda jest jednak taka, że jeżeli czymś Jodorowsky się zapiszę w książkach o historii kultury, to nie będą to jego pretensjonalne produkcje na taśmie filmowej. Dla niego także upadek Diuny okazał się swego rodzaju szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Jego film niewątpliwie okazałby się nie tylko katastrofą finansową, ale także w dużym stopniu ukazałby, jak bardzo oszukuje on swoich widzów wmawiając im, że obcują z wyjątkową sztuką.
Także i Jodorowsky zadzierzgnął nić przyjaźni podczas pracy nad adaptacją książki Herberta. Osobą, która miała największy wpływ na dalszą jego karierę był Moebius. Jodo, jak czasem skraca się jego nazwisko, już wcześniej pisał scenariusze komiksowe, więc dobrze znał to medium. Moebius wtedy był zaś jednym z tych wielkich nazwisk, które gwarantowały sukces i wysoką jakość albumów. Musiało jednak minąć parę lat od spotkania, aż obydwaj twórcy usiedli do wspólnej większej pracy. W 1981 roku ukazało się ich dzieło, które zmieniło wszystko.
Incal, bo o nim mowa, to historia rozpisana na 6 albumów, które powstawały w przeciągu 8 lat. Taki długi rozrzut czasowy sprawił, że o ile sama narracja jest w miarę jednolita, to podczas jej lektury widać ewolucję i zmiany w rysunkach Moebiusa. Świat wygląda inaczej na początku, a inaczej na końcu. Warto zresztą od razu zaznaczyć, że i sam komiks w kolejnych wydaniach podlegał pewnej ewolucji. W pewnym momencie zdecydowano – nie wiadomo, kto, ale wiele wskazuje, że sam Moebius był za tym – komiks został pokolorowany na nowo przy użyciu komputerów (przykładowe porównania tutaj). Trochę błędnie zmianę tą wiązano z drugim wydaniem komiksu w Ameryce, tym razem przygotowanym przez Hummanoids (oddział Europejskiego potentata wydawniczego). Wcześniejsza edycja była sygnowana przez Epic Comics, czyli „pod wydawnictwo” Marvela. Zresztą zmiany nie ograniczały się tylko do kolorów, ale także wprowadzono pewną cenzurę komiksu. Usunięto nagość i tego typu sprawy. W Polsce wydano niestety właśnie tę, zbastardyzowaną, wersję komiksu, uzasadniając to tym, że tylko na nią można było kupić licencję. Nie jest do cała prawda, gdyż można, relatywnie bez problemu kupić francuską edycję z normalnymi kolorami. Ostatnio także i Hummanoids, po paru latach problemów finansowych, wydał komiks w wersji bez komputerów i cenzury, a i w Wielkiej Brytanii wydawnictwo Self Made Hero przygotowało Incala w wersji, jaką należy czytać. Na marginesie dodam, że jest to chyba najtańsza edycja, choć minimalnie mniejsza niż klasyczne albumy.
Dlaczego tyle miejsca poświęcam tutaj na wydawałoby się marginalną sprawę kolorów? Otóż Incal jest komiksem, który powstał w pewnym ważnym momencie w karierze Moebiusa. Prezentuje on bardzo staranne rysunki, do których dochodzą tak zwane kolory gumy balonowej. Każdy, kto żuł Donaldy, ten wie, że były one bardzo wyraziście zabarwione. Stąd duża przyjemność podczas lektury polega na oglądaniu niezwykle szczegółowych i plastycznych rysunków Moebiusa. Wraz z komputerowym kolorowaniem z kart komiks znikają te rzeczy. Stają się one mało wyraziste i tracą urok. Nie jest to może poziom nieprzyjemności w czytaniu, jaki można było odczuć przy okazji The Dark Knight Strikes Again, gdzie mieliśmy do czynienia z najgorszym zastosowaniem painta w komiksie. Bliżej temu do raczej nieciekawie wyglądającego ostatniego Funky Kovala, gdzie kreska ginie w brzydkich kolorach.
O czym opowiada Incal? Jest to historia detektywa Johna DiFoola, który jest nieudacznikiem. Niedojdą, mało inteligentnym tchórzem korzystającym z usług homeo-dziwek (specjalnie konstruowanych robotów seksualnych). Do tego jest cyniczny i jego jedynym przyjacielem jest ptaszysko żyjące w Endomieście imieniem Deepo. Trudno u niego znaleźć jakąś pozytywną cechę, która poprawiłaby jego ocenę w oczach czytelników.
Tenże bohater pracuje we wspomnianym Endomieście, jest to struktura wewnątrz złotej planety, będąca wielkim tunelem, w którym to mieszkają ludzie. Społeczeństwo jest mocno hierarchiczne, także dosłownie. Bogatsi – arystokracja – mieszkają na poziomach wyższych, natomiast motłoch niższych. Na samym dole, tak dosłownie, jak i w przenośni, są mutanci. Nikt ich nie szanuje, wszyscy zaś gardzą. Wszędzie panuje podobna dekadencja, która na dole ograniczana jest tylko przez brak pieniędzy. W poszukiwaniu przyjemności ludzie niczym się nie przejmują. Zresztą panująca w mieście apatia jest wyraźna w tym, że całe rodziny w praktyce nic nie robią, tylko oglądają telewizję. Relacje są ze wszystkiego, w tym bardzo popularne i lubiane są relację z zamieszek. Widownia wtedy jest cała pochłonięta wydarzeniami na ekranie, do tego stopnia, że jeżeli walczący wkroczą do ich mieszkania, to i tak pozostanie ona przykuta do telewizora.
W tym oto mieście zaczyna się wielka przygoda i “droga bohatera” dla Johna DiFoola, który to podczas wykonywania jednego zlecenia – ochrony arystokratki, która postanowiła w ramach dekadencji poznać rozrywki niższych poziomów – napotkał dziwną istotę. Przypominającego humanoidalnego ptaka Berga. Rasa ta wzbudza przerażenie w galaktyce (choć nie do końca z niej pochodzi), gdyż celem jej egzystencji jest ciągła mutacja. W tym celu wybierają najlepszego wojownika, który płodzi razem z wielką matką (protokrólową) nową generację Bergów. Tenże napotkany przedstawiciel tego gatunku przekazuje Johnowi tajemniczy obiekt. Tytułowego Incala, który zaczyna wpływać na życie naszego bohatera.
Nie tylko, dlatego, że teraz tak Bergowie, jak i przedstawiciele bardzo wpływowego Kościoła Przemysłowych Świętych (zwani potocznie Techno-technosami) chcą odebrać mu Incala. Przedmiot ten ma dodatkowe znaczenie, gdyż jest nie tylko świadomy, ale także ma konkretną rolę w kształtowaniu wszechświata. Kto kontroluje Incala, ten włada całym światem. Jednakże sam Incal ma także własne cele i zadania. O tym, o powolnym poznawaniu tajemnicy tego przedmiotu opowiada cała seria. Sprawia to, że trudno pisać o fabule, gdyż od początkowej sekwencji, gdy widzimy DiFoola spadającego w przepaść wielkiego miasta-tunelu, aż po ostatnie strony widzimy bardzo konsekwentnie tworzoną opowieść.
W tle przewijają się różnorodne elementy niezwykłego świata wykreowanego przez Moebiusa i Jodorowsky’ego. Chociaż sam świat wydaje się mało składny, pozostaje ciekawy. Wina w tym w dużej mierze tego, że świat był dla autorów drugorzędny względem pisania ciekawej opowieści. Trzeba jednak przyznać, że z czasem udało się pewne rzeczy naprostować. Zresztą na bazie różnych pomysłów powstało potem – już bez Moebiusa – kilka serii osadzonych w świecie Incala, które zyskały kolektywną nazwę Jodoverse. Najbardziej znaną spośród nich są Metabaroni.
Chociaż komiks miejscami jest mocno filozoficzny, pełen dyskusji o istnieniu, zarazem posiada dużo humoru i dowcipu. Tak rysunkowego, jak i polegającego na dialogach. Duża w tym zasługa nieporadności DiFoola, ale także Deepo, który po kontakcie z Incalem zaczyna mówić, dodaje swoimi komentarzami i przygodami dużo uroku. Opowieść poza tym, że jest podzielona na 6 albumów, to i posiada podziały wewnątrz poszczególnych tomów. Każdy dzieli się na krótsze – posiadające własne tytuły – epizody.
Incal jest graficznym arcydziełem. Jednym z najpiękniejszych komiksów, przy czym niestety nie w wersji wydanej w Polsce. Pokazuje to zresztą rolę i znaczenie kolorów w komiksie, gdzie źle dobrana technika potrafi zniszczyć kreskę. Opowieść jest ciekawa i frapująca, na tyle, że można przejść nad trochę infantylnym miejscami filozofowaniem. Dzięki dobremu tempu prowadzenia historii strony szybko się przerzuca czekając finału tej początkowo kryminalnej, a potem sensacyjnej opowieści osadzonej w świecie dalekiej przyszłości.
ps: o znaczeniu Incala najlepiej mówi to, że Moebius i Jodo pojawiają się – jako bohaterowie tła – w jednym z komiksów do scenariuszy Felliniego (nie pamiętam, gdzie go położyłem, więc dokładnej sceny nie dam).
Franka Millera nawet w Polsce nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Autor między innymi Sin City jest uznawany za jednego z najważniejszych twórców amerykańskiego komiksu drugiej połowy XX wieku, zarazem jest on jednym z najbardziej kontrowersyjnych autorów. Wiele z jego komiksów wzbudzało burzliwe dyskusje, a i jego dosyć charakterystyczny styl prowadzenia opowieści sprawiał, że stał się on ofiarą wielu niewybrednych parodii i ataków. Część wynikała z polityki, w dużej mierze wynikającego ze zmiany poglądów przez Franka Millera odnośnie wizji świata. Jego krytyka ruchu Occupy Wall Street wzburzyła bardzo wiele osób, choć jak pokazał czas, miał on wiele racji w swoich zarzutach. Równocześnie wiele osób krytykuje pewne powtarzające się w jego twórczości motywy. Chodzi głównie o jego bardzo stereotypowe podejście do tworzenia bohaterów i bohaterek, a i według niektórych powtarzającą się mizoginię. Mimo wszystko większość krytyki skupia się na ostatnim okresie twórczości Millera, acz jak to często bywa z osobami krytykującymi, zakres ataków się poszerza i obecnie można przeczytać, że komiksy do niedawna uznawane za wybitne, są w rzeczywistości nic nie warte. Mówi to wiele o sposobie oceniania przez wiele osób tekstów kultury.
Hard Boiled, o którym planuje tutaj napisać parę słów, nie doczekał się takiej rewaluacji, przynajmniej na razie. Możliwe, że wynika to stąd, że choć jest to ważny komiks, to nie zdobył on takiej popularności, co Miasto Grzechu, czy też Millerowe Batmany. W każdym razie Hard Boiled jest efektem współpracy pomiędzy Millerem, który tym razem odpowiada tylko za scenariusz, a Geofem Darrowem, który zajął się ilustracjami. Darrow, choć jest uznanym autorem, nie jest raczej znany osobom nie zainteresowanym komiksami.
Omawiany tutaj komiks, na tle innych amerykańskich wydawnictw, wyróżnia się nietypowym, dużym formatem – tzn., europejskim. Bardzo szybko staje się jasne, dlaczego twórcy podjęli decyzję o tworzeniu komiksu w tym, a nie amerykańskim formacie. Takie rozwiązanie pozwala na o wiele bardziej szczegółowe rysunki i większą swobodę w komponowaniu plansz. Dostępna przestrzeń pozwala umieścić zdecydowanie więcej informacji, jak i szczegółów opowieści na jednej planszy. Zarazem, wszystko pozostaje wyraźne i nie ginie w zbyt małych kreskach.
Komiks dzieje się w niedalekiej przyszłości. Jest to świat z jednej strony daleko idącej degeneracji moralnej, a z drugiej rozwoju technologicznego. Trudno ocenić jak daleko jest on posunięty. W jakimś stopniu mamy do czynienia z cyberpunkową wizją, acz nie da się tego jednoznacznie ocenić. Trzeba też zaznaczyć, że jest to przyszłość z wieloma elementami zaczerpniętymi z lat 20 i 30-tych. Architektura budynków ze swoimi wyraźnymi inspiracjami Art Deco przywodzi na myśl FutureNoir. Natomiast samochodom bliżej do lat 50-tych i fascynacji długimi pojazdami. W tle mamy umieszczone przez autorów krzykliwe neony i reklamy, którym bliżej do współczesności, czy groteskowo-koszmarnej wizji przyszłości lat 80-tych. Także i stroje osób z tła, to typowe lata 80-te, czy też końcówka 70-tych, z kuriozalnym wyuzdaniem i wszechobecnym brudem, który łatwo można połączyć z tym, jak wyglądali groupies Sex Pistols.
Głównym bohaterem jest Nixon, robot działający na zlecenie korporacji Willeford Home Appliances. Jego właściciele wgrywają mu tożsamość, według której jest on poborcą podatkowym, albo też przedstawicielem innego stereotypowo nudnego zawodu. Za każdym razem, gdy wprowadzane są do niego dane, dostaje on inną tożsamość za wyjątkiem tego, że posiada on domek na przedmieściu, kochającą żonę, dwójkę dzieci i psa. Na zlecenie swoich właścicieli wykonuje on egzekucje ludzi, którzy mogą stanowić zagrożenie dla korporacji. Z czasem jego działalność staje się coraz bardziej ekstrawagancka i ekstremalna. Ginie coraz więcej ludzi. Co więcej okazuje się, że coś nie do końca działa w umyśle Nixona, gdyż zaczynają mu się mieszać wspomnienia. Mylą mu się imiona, które mu wgrano, jako jego. Pewnego razu dostaje zadanie odbicia porwanej dziewczynki. Porywaczem okazuje się inna maszyna Willeford, która im uciekła i zdobyła wolność.
Cały komiks to właściwie niekończąca się seria eksplozji i śmierci. Miasto równane jest z powierzchnią ziemi, a ludzie giną od przypadkowych strzałów. Wszystko starannie narysowane z każdym szczegółem uszkodzonego człowieka, bądź samochodu. Początkowo to właśnie rysunki Darrowa są tym, co jest interesujące w opowieści. Fabuła wydaje się trochę nieistniejącym bełkotem. Oglądamy kolejne kadry z fascynacją odnośnie każdego narysowanego szczegółu. Dopiero z czasem orientujemy się, że Hard Boiled, to nie tylko groteskowy popis rysownika, jak chociażby Czwarta siła Gimeneza. Za płaszczykiem tandetnej opowiastki kryje się bardzo pesymistyczna wizja zagubienia jednostki i braku kontroli nad własnym losem.
Hard Boiled jest opowieścią o tym, jak istota może być kontrolowana i sterowana właściwie dla zabawy innych. Jest to brutalna, pełna przemocy wersja Dnia świstaka, tyle że bez możliwości obudzenia się z koszmaru. Kiedy nawet Nixon się zbuntuje, to nigdy nie uda mu się zdobyć wolności. Między innymi, dlatego, że wpojone mu oprogramowanie jest na tyle silne, że nim zda sobie sprawę ze swojego losu, to zostanie on ponownie zaprogramowany.
Jest to też opowieść o znieczuleniu ludzi na przemoc. Kiedy Nixon w swojej pogoni za przeciwnikami morduje ludzi, to nikt nie na niego właściwie nie zwraca uwagi. Dopiero wtedy, gdy wchodzi do metra pozbawiony twarzy, to mieszkańcy miasta reagują przerażeniem. Do tego czasu jednak mordować cywili, policjantów i wszystko, co stanęło mu na drodze, a ci, którzy na niej nie stali właściwie zajmowali sie swoimi sprawami. Świat jest zły, a bohaterowie w swojej walce bez szans i tylko samochodów żal.