Category: polemiki

Kobieta do bicia, czyli superbohaterki

Ten film nigdy nie powstał.
Ten film nigdy nie powstał.

Tytuł dzisiejszego tekstu jest dosyć ironiczny i poniekąd dwuznaczny. Można go interpretować, jako zdanie o tym, że jest kobieta, którą się bije, ale też i być zdania, że chodzi o bicie przy użyciu tejże osobniczki płci żeńskiej. Ten dualizm znaczeniowy dobrze wprowadza nas do bardzo ciekawego przykładu drażniącej ignorancji panoszącej się po internecie. Jest taki bardzo popularny komiks, gdzie producent filmowy (domyślnie związany z wydawnictwem DC) tłumaczy, czemu nie może powstać film na podstawie przygód Wonder Woman. Podkreśla on pewne, znane wszystkim, problemy związane z bardzo specyficznym pochodzeniem tejże bohaterki. Jest to następnie kontrastowane z tym, że Thor, pochodzący z konkurencyjnej względem DC stajni Marvela, doczekał się własnego filmu. Po tym wszystkim internauta może krzyknąć o jakież to złe jest DC, gdzie kobiety tak źle się traktuje.

Pomijając kwestię tego, że żadnej postaci komiksowej nie życzę, aby trafiła do tak żenująco słabego filmu, jak to miało miejsce w przypadku Thora, chce zwrócić uwagę na jedną zasadniczą rzecz. Cały ten wywód świadczy nie tyle źle o DC, a o wiedzy autorów tego komiksu.

Prawdą jest, że Wonder Woman nie doczekała się wysoko budżetowego filmu Hollywoodzkiego, ale warto zadać pytanie, jacy do niedawna bohaterowie mogli się tym poszczycić? Superman, Batman (czyli obiektywnie znacznie bardziej znane na świecie postaci, niż Wonder Woman, której w czasach TM-Semic u nas nie wydawano poza numerami specjalnymi i gościnnymi wizytami!). Jednak, jeżeli spojrzymy na dokonania Marvela w tej dziedzinie, to mamy właściwie identyczną sytuację, gdzie jedynie Elektra doczekała się własnego filmu. Ktoś powie, że to i tak lepiej niż DC, gdzie powstał przerażający film o Kobiecie kot z Halle Berry w roli głównej.

Taka opinia jest prawdziwa, ale zarazem jest pięknym przykładem fałszu. Wystarczy bowiem sięgnąć trochę głębiej i okazuje się, że na ekranie kinowym w latach 80-tych pojawiła się pewna superbohaterka. Chodzi tutaj o Supergirl, z którą film był co prawda zmasakrowany przez krytykę filmową, a i nie zarobił zbyt dużo pieniędzy, ale liczy się sam fakt, że powstał. Czyli mamy sytuację, gdzie DC nim to było modne miało film o kobiecie super-bohaterce.

Lata 70-te miały pewien szykowny styl.
Lata 70-te miały pewien szykowny styl.

Na tym nie koniec, gdyż także i Wonder Woman miała dużo do powiedzenia poza komiksami. Przypadła jej rola gwiazdy telewizji, gdzie serial o jej przygodach był bardzo popularny. Cierpiał on na wszystkie wady seriali z lat 70-tych i dzisiaj z oczywistych powodów musi śmieszyć, ale warto pamiętać, że znowuż, DC niejako wyprzedziło popularne trendy.

Serial zniknął z anteny po trzech sezonach, ale w ten sposób nie skończyła się przygoda Wonder Woman z małym ekranem. Przez wiele lat podejmowane były kolejne próby stworzenia nowego serialu opowiadającego o jej przygodach. Udało się to dopiero w 2011 roku, ale stworzony pilot był na tyle nieudany, że nie zdecydowano się na nakręcenie całego sezonu. W ten sposób bohaterka zniknęła na jakiś czas z ekranu, acz wiadomo, że pojawi się w nowym Supermanie i jasnym jest, że docelowo doczeka się własnego filmu (podobnie jak i nowy Batman).

Oczywiście można narzekać, że jak na bardzo ważną bohaterkę, to jeden serial telewizyjny sprzed lat, to bardzo mało, ale świadczy to o zapominaniu o tym, jaką Wonder Woman ma pozycję. Filmy o superbohaterach zawsze były dosyć ryzykownym przedsięwzięciem, stąd też wybierano do nich najbardziej znanych bohaterów. Pomimo tego, wiele filmów nigdy nie powstało, a inne tworzono w męczarniach.

Który nie zawsze pasuje obecnie...
Który nie zawsze pasuje obecnie…

No ale skoro jesteśmy przy serialach, to wypada wspomnieć, że Wonder Woman nie była jedyną kobietą z komiksów o superbohaterach, która biegała po małym ekranie. W latach 90-tych stworzono także serial Birds of Prey opowiadający o grupie superbohaterek działających w Gotham. Nie był on wielkim sukcesem, ale znowuż, liczy się próba ekranizacji, a jej efekty są dla naszej dyskusji nieważne. Zresztą złośliwie można dodać, że i ostatni telewizyjny Superman, w wersji oryginalnej nazywał się Lois & Clark: The New Adventures of Superman. Oto kobieca bohaterka jest niejako ważniejsza od tego jednego z najbardziej znanych superbohaterów.

Jednakże dla sporej grupy internautów nie liczy się rzeczywistość, a ich własne fantazje. Tak Marvel, który nie może się poszczycić zbyt wieloma filmami o kobietach-superbohaterkach, jak też i serialami telewizyjnymi, staje się wzorem do naśladowania. Pomimo tego, że w całych Avengersach jedyną tak na prawdę postacią kobiecą jest Czarna wdowa, którą można określić mianem nieudanego eye-candy. Za prawdziwą bohaterkę ciężko ją uznać (bardziej na to miano zasługują wszystkie kobiety, z którymi romansował w filmach Bruce Wayne; wliczając to „europejki” z Batman Begins).

Po co jednak marnować czas na czytanie i poznawanie krytykowanego medium. Lepiej wpadać w szaleńcze okrzyki i pohukiwania. Ostatnio serialowa wersja komiksu Hellblazer, czyli Constantine, doczekała się swojej partii kontrowersji. Bardziej świadczą one nie o serialu, czy jego twórcach, a o tym, jak do wszelakich kwestii podchodzą internauci. Jeden z producentów powiedział w wywiadzie: “In those comic books, John Constantine aged in real time. Within this tome of three decades [of comics] there might have been one or two issues where he’s seen getting out of bed with a man. So [maybe] 20 years from now? But there are no immediate plans”. Od razu rzuciła się na niego grupa internetowych wojowników o sprawiedliwość krzycząc, że próbuje się ze znanego biseksualnego bohatera zrobić heteroseksualistę. Ten zarzut opiera się na dosyć zabawnym rozumieniu rzeczywistości. Nawet agresorzy przyznają, że ten wątek w biografii bohatera pojawił się w parę lat po jego pierwszej stronie komiksu. Nie wspominając o tym, że większość postaci, które w komiksie trafiały do jego łóżka było zdecydowanie kobietami, w porównaniu do bodajże jednego związku z mężczyzną (a i to dosyć kontrowersyjnego). Co więcej, żaden z atakujących nie postarał się choćby przeczytać, co mówi producent. Nie twierdzi on, ze Constantine jest heteroseksualistą w serialu. Stwierdza tylko, że na razie wątek ten nie będzie poruszany.

Podsumowując i upraszczając, ludzie powinni dać sobie na wstrzymanie. Napić się herbaty, czy piwa i zwyczajnie odprężyć zamiast rzucać radośnie kamieniami niczym w Żywocie Briana.

Craig, Daniel Craig (Bond, Bond, Bond)

Lufa czeka na cel.

Regularnie od pojawienia się informacji, że Daniel Craig zostanie nowym Bondem modnym wśród fanów filmów o Jamesie Bondzie stało się narzekanie na tego aktora. Co ważne i ciekawe większość zarzutów odnosi się do jego urody. Zwraca się uwagę, że jest on brzydki, że nie ma w sobie cech Pierce’a Brosnana, którego twarz była dosyć ułagodzona i na swój (z czasem pomarszczony) sposób chłopięca. Podkreśla się pokraczność Craiga, odstające uszy, a nawet to, że ma stosunkowo jasne włosy. Uważa się, że pod wieloma względami nie pasuje on do schematu, jaki został wypracowany w filmach, a do którego część widzów była bardzo przywiązana. Pojawiają się nawet zarzuty odnośnie gry aktorskiej Craiga, które są o tyle ciekawe, że poza Daltonem, jest to chyba jedyny aktor grający Bonda, który miał doświadczenie grania w poważniejszych produkcjach i był za to doceniony. Connery, który nie był może anonimowy w 1962 roku, to jednak dopiero po Bondzie wystąpił w swoich najbardziej wymagających rolach. Brosnan był aktorem serialowym (ze wszystkimi zaletami i wadami tego stanu rzeczy), a Moore to właściwie tylko Simon Templar (i może Beau Maverick, ale tylko w Stanach). Pomimo kolejnych sukcesów filmów o Bondzie z Craigiem zarzuty odnośnie wyboru aktora nie cichną, a są dalej podnoszone. Dalej z tymi samymi argumentami.

Podobnie i ostatnie trzy filmy mają na swój sposób złą prasę. Podkreśla się, że nie są jak „stare dobre Bondy”. Chodzi tak o humor, którego jakoby jest mniej, ale też i wskazuje się na o wiele mroczniejszy i bardziej posępny ton filmów. Tej swego rodzaju trylogii nie pomaga także i to, że Quantum of Solace było bardzo nieudanym filmem, gdzie reżyser za bardzo chciał odbić swoje piętno na produkcji. Poza tym, tu mała dygresja, aż trudno uwierzyć, że można nieświadomie aż tak bardzo zbrzydzić aktorkę do roli, w której miała ona być piękna i urodziwa. Twórcy Quantum… tego dokonali i zasługują na nagrodę imienia Charlize Theron w Monster.

Kurylenko przed Bondem.

 

Kurylenko po Bondzie

Wracając jednak do narzekań, ton oburzenia i okrzyki, że to nie jest już Bond słychać zewsząd. Im bardziej ich autor zainteresowany jest popkulturą, tym mocniejsze są negatywne opinie na temat nowych filmów. Co ciekawe, nawet, jeżeli ostatnia część – Skyfall – spotkała się w tym gronie z przychylnym przyjęciem, to i tak podkreślane jest, że nie jest to prawdziwy Bond. Można się zżymać czasem z poszczególnych krytyków, kiedy widzi się ich bezkrytyczny stosunek do rewitalizacji innych brytyjskich serii, gdzie zmiany w praktyce wywróciły cały charakter oryginału do góry nogami. Nie można jednak zaprzeczyć, że zarzut o sprzeniewierzeniu się tradycji jest dosyć powszechny.

Dobrze to widać chociażby po kuriozalnych artykułach różnych dziennikarzy na temat tego, że Bond się sprzedał. Zaczął bowiem reklamować Carlsberga. Zarzut ten, idiotyczny, świadczy najlepiej o całym poziomie dyskusji na temat nowych Bondów. Autorzy tych tekstów widocznie zapominają o ostentacji, z jaką Bond w W jej królewskiej służbie czyta Playboya, albo jak w filmach z Brosnanem popija wódkę tak, że logo producenta zajmuje więcej miejsca na ekranie, niż twarz aktora. Umieszczanie reklam produktów w filmach ma długą tradycję, w związku z tym robienie zarzutu tego typu wobec Bonda jest dosyć śmieszne.

Tutaj zresztą dodajmy, że utyskiwanie na tego typu praktyki pomija fakt, że książki Fleminga są dosyć specyficzne, jeżeli chodzi o marki produktów. To jest swego rodzaju snobistyczna proza, gdzie mniej więcej połowę opisów stanowią informacje o tym, co prawdziwy gentleman pije, albo pali. Nie chodzi tutaj tylko o bardzo specyficzne opowiadanie 007 w Nowym Jorku, gdzie mamy właściwie tylko informacje o dobrych restauracjach. Te elementy narracji, to jest cała otoczka przygód Bonda, a i zapewne jeden z powodów jego popularności. Przywodzi to na swój sposób wszystkie filmy i powieści o „wyższych sferach”, których odbiorca grzeje się w blasku, blichtrze i bogactwie dobrze sytuowanych lordów i dam. Fleming wprzągł tego typu wątki w powieść szpiegowską. Nie jest zresztą jedynym pisarzem, jeżeli chodzi o prowadzenie tego typu narracji. W gruncie rzeczy bardzo podobnie pisał Sergiusz Piasecki, choć realia, w których umieszczał akcje swoich powieści, są dalekie od francuskiej riwiery. Widać jednak wyraźnie pewne podobieństwo pomiędzy twórczością tych dwu pisarzy. Gdyby filmy z serii o Bondzie były wierniejsze książkom, to mielibyśmy do czynienia ze znacznie większą liczbą produktów, które należałoby wymienić w toku akcji. To jedno ujęcie telefonu Sony powinno się zmienić w długi wywód Bonda na temat różnych marek komórek z podkreśleniem, że taki to a taki model nie leży dobrze w marynarkach uszytych na Savile Road.

Skoro jednak jesteśmy przy wierności książkom, warto dostrzec, że zarzutu odnośnie zdrady Bonda ograniczają się tylko do filmów i to traktowanych dosyć wybiórczo. Można odnieść wrażenie, że ci krytycy nie oglądali mrocznej i posępnej Licencji na zabijanie, smutnego W tajnej służbie jej królewskiej mości, ale też i mocno osadzonego w szpiegowskich klimatach Dr No i wszystkich wczesnych Bondów z Connerym. Były one oczywiście znacznie lżejsze od książek, ale jednak nie da się ich sprowadzić do prostej formuły lekkich filmów akcji.

Warto tutaj odnotować, że Fleming, chociaż opisywał Bonda jako przystojnego mężczyznę, to zarazem dał mu urodę bardzo groźną. Jeżeli zajrzymy do Szpiega, który mnie kochał, która to powieść jest pisana z perspektywy znudzonej kanadyjki, to znajdziemy znamienny opis. Bohaterka książki trafia w niebezpieczeństwo, a dokładnie w ręce podrzędnych bandytów, którzy chcą spalić pewien przydrożny Motel, w którym akurat pracowała. Nagle słychać dzwonek do drzwi i chcąc nie chcąc bohaterka otwiera je. Zastaje na progu kolejnego bandytę. Dopiero, kiedy on się odezwie, okazuje się, iż mamy do czynienia z Bondem. Oto agent jej królewskiej mości w wydaniu Fleminga. Przystojny, ale doskonale nadający się tak na bohatera, jak i na bandytę najgorszego sortu.

Czy nowe Bondy odstają jakoś od literackiego oryginału? Nie bardzo. Także, jeżeli chodzi o dobór przeciwników. W powieściach nie walczył on tylko ze SPECTRE, czy z Smerszem. Byli tam także bardziej podrzędni wrogowie, w rodzaju handlarzy diamentów, czy zwykłe łotry, jak to miało miejsce we wspominanym Szpiegu… Bond w książkach jest raniony, torturowany w sposób, w jaki zdecydowano się pokazać na ekranie dopiero w Casino Royale. To nie są opowieści, gdzie bohater się uśmiecha, rzuca jedno zdanie, a główny zły wybucha wysadzony długopisem. Humorowi książek bliżej jest do żartów z radia w Skyfall, niż do dowcipnych uwag Brosnana.

Zresztą twórcy Bonda po raz kolejny próbują wrócić do książkowego oryginału. Wystarczy przypomnieć filmy z Daltonem, które tak właśnie zapowiadano. Po błazenadzie z Moorem producenci doszli do wniosku, że trzeba na nowo odkryć filmy. Efektem tego były znacznie poważniejsze Living Daylights i Licencja na zabijanie. Daniel Craig jest Bondem XXI wieku, ale zarazem jest najwierniejszym książkom odtwórcą tej roli. Także i filmy zachowują stosunkowo dużą wierność pomysłom Fleminga. Gadanie o zdradzie Bonda jest nie tylko śmieszne, ale i pomija, że nasz bohater, to nie tylko filmy, ale po pierwsze cała seria powieści napisana przez znudzonego Anglika.

Na koniec, skoro wszyscy lubią kreskówki:

 
 
 
 
 
 
 
 

Mrok Batmana

Każda historia ma swój koniec.
 

Christopher Nolan zakończył w tym roku swoją opowieść o Batmanie. Wokół filmu Mroczny Rycerz Powstaje było wiele złych emocji. Począwszy od samego początku produkcji, który był w cieniu śmierci Heatha Ledgera, skończywszy na premierze z szaleńcem w Denver. Trzeba przyznać, że rzadko mamy do czynienia z tak pechową serię filmów. Chodzi tutaj nie tylko o same tragedie, ale też o ich recepcje medialną. Można wskazać wyjątkowo kuriozalną okładkę Polityki i jeszcze bardziej niż ona kompromitujący tekst w środku. Można odnieść czasem podczas lektury recenzji, jak i słuchania rozmów, że sam film schodzi na drugi plan wobec tych wydarzeń. Zresztą, kiedy zostały już wydane oceny, to wypada stwierdzić, że widzowie bardzo szybko podzielili się na dwa obozy. Jeden krzyczący: „abominacja” i rzucający inne obelgi, oraz na drugi wychwalający film Nolana pod niebiosa. Nie będę nawet próbować pisać recenzji Mrocznego, gdyż patrząc na rozliczne opinie uważam to poniekąd za bezcelowe. Niech każdy sam wyrobi sobie zdanie, najlepiej po seansie w IMAXie. Zamiast rozpisywać się o wadach i zaletach, rozliczać i osądzać spróbuje opowiedzieć, o czym według mnie jest Nolanowa trylogia. Z tego też powodu będzie tutaj wiele spoilerów i jeżeli czytelnik dopiero planuje wyprawę do kina, to powinien zawiesić w tym miejscu lekturę i wrócić po seansie.

 

Nim przejdziemy do rzeczy cięższego kalibru, zacznijmy od drobiazgów. Nigdy nie dowiemy się, jak trzecia część Batmana wyglądałaby gdyby Ledger żył. Czy mielibyśmy na końcu pojedynek między Jokerem a Rycerzem? A może miałby on podobną rolę do spełnienia, jak Jonathan Crane? O ile był on jednym z głównych złych w pierwszej części, to w kolejnych pojawiał się już tylko epizodycznie, choć na swój sposób we wspaniałych scenach kluczowych do pewnego stopnia dla fabuły filmów. Mimo tych wątpliwości i pytań, jedno możemy raczej stwierdzić. Przynajmniej niektóre elementy opowieści wskazują na to, że chociaż część scenariusza i rozwiązań fabularnych zastosowanych w trzecim Batmanie było planowanych od samego początku. Chodzi tutaj o wątek Ra’s al Ghula. Grany przez Liama Neesona przywódca Ligi Cieni stanowi jedną z najważniejszych postaci całej serii. Nolan wybierając go jako głównego złego w pierwszym filmie poszedł zdecydowanie pod prąd tradycyjnemu wyobrażeniu o Batmanie i tym, od czego powinny zaczynać się opowieści o nim. Zresztą dla wielu był to jedynie wybieg ze strony reżysera, aby dopiero w drugiej części wprowadzić właściwego przeciwnika, czyli Jokera. Chociaż czas pokazał, że takowe podejście miało swoje racje, to już trzeci film pokazuje, że zamysł Nolana był inny.

Chodzi tutaj nie tylko o wybór Talii, jako głównej złej, ale także, jeżeli chodzi o konkretne nawiązania do poprzednich części. Widać, że historia od początku zmierzała do takiego, a nie innego końca. Kiedy młoda al Ghulica chce dokończyć dzieło ojca, okazuje się, że historia zatoczyła koło. Najpierw Ra’s al Ghul używał niezwykłego urządzenia, aby oczyścić świat poprzez anihilację miasta, potem córka podobnie arealnej machiny używa do dokonania aktu zniszczenia. Warto wskazać, że kiedy na ekranie pojawia się Neeson na chwilę (trzeba przyznać, że jest to już chyba motyw filmowy: jeżeli w pierwszej części trylogii postać przez niego grana ginie, to w trzeciej pojawi się jako duch), to okazuje się, że to on od początku był głównym złym całej trylogii. Jest on zarazem przeciwieństwem Batmana, jak i jego dopełnieniem. Obydwaj chcą zaprowadzić porządek na świecie, obydwaj wybierają rozwiązania siłowe i obydwu się to nie udaje. Przy czym w przypadku Tali mamy jeszcze dodatkowe podobieństwo: obydwojgiem kieruje zemsta za śmierć rodziców. Tyle, że jej zemsta jest zdecydowanie bardziej spektakularna.

Widać zresztą, że Nolanowy Batman jest tutaj bardzo pesymistyczny. Kiedy widzimy zakończenie Powstania, to okazuje się, że nic się nie zmieniło w Gotham. Ludzie nie stali się lepsi i kiedy nowu przyjdzie odpowiednia chwila ponownie staną się częścią zła filmowego świata. Na dodatek w pierwszej części ustawiono reflektor, aby wzywać Nietoperza, w trzeciej stawia się mu pomnik. Trochę na wyrost, bowiem to on sprowadzał na miasto kolejne zagłady. O ile jeszcze można uznać, go za niewinnego w przypadku działań Ra’s al Ghul, to już pojawienie się Jokera jest w jakimś stopniu jego sprawką. To wzór zamaskowanego superbohatera sprawił, że pojawił się w mieście super przestępca. W trzeciej części do tego zestawu dochodzi Talia, ale i Bane. Ona, jak wspomniałem, kieruje się zemstą (tutaj można zacytować Batmana Burtona, a konkretnie dialog na wieży kościelnej). Natomiast jego cele są niejasne. Niby w ostatnich scenach dowiadujemy się o tym, że jego planowe i bezwzględne niszczenie Gotham było wynikiem jego miłości do „ukochanej” Talii. Nawet widać łzy w jego oczach, kiedy córka Ra’s al Ghula opowiada o uczuciach. Zaraz jednak, gdy ona wyjdzie, to Bane wraca do swojej poprzedniej roli. Bezwzględnego terrorysty, który ma swoje własne plany. Można zaryzykować stwierdzenie, że jest on trochę typem bandyty z westernów, który szuka okazji żeby zabić tego najlepszego rewolwerowca na dzikim zachodzie.

Bane jest doskonałością zła. Bezwzględnego, zimnego i metodycznego.

Jego niejako jeszcze mroczniejszą stronę widać nie tylko w ostentacyjnym wręcz porzuceniu na śmierć domniemanej ukochanej, ale także w jego deklaracji, czym jest. Nie ogłasza on siebie odkupicielem, naprawiaczem świata niczym Ra’s al Ghul. Nie jest on też szaleńcem pokroju Jokera. Nie jest „czystym złem”. Bane jest zdrowy psychicznie, bezwzględny, stąd też bardziej realny i w gruncie rzeczy straszniejszy niż Joker. W przeciwieństwie do niego zamaskowany terrorysta nie nadaje się do prostego zaklasyfikowania. Wobec jego aktów przemocy jesteśmy bezradni. Co więcej stwierdza on w rozmowie z byłym zleceniodawcą, właśnie w odpowiedzi na hasło, że jest „czystym złem”, że jest rachunkiem wydanym dla Gotham. Właściwie jedynym jego celem jest zniszczenie, z którego czerpie ewidentną przyjemność. Aby osiągnąć spełnienie nie tylko łamie Batmana (fizycznie, jak i psychicznie), ale też chce to samo zrobić z całym miastem. Dając chwilę nadziei mieszkańcom zaraz odbierze im życie. Pokaże też, że ludzie są źli i nie zasługują na łaskę. Trudno jest bowiem dać ją tym, którzy mając taką możliwość nie oparli się ciemności. Na dodatek, kiedy Talia spłonie wraz z całym miastem, jego tam nie będzie wbrew jej prośbom i rozkazom. Zamiast tego wyruszy on na kolejną wojnę z ludźmi. Zapewne dla samej władzy na człowieczeństwem. Niczym Robespierre będzie wysyłać kolejnych ludzi na śmierć. Czynić tak będzie ku radości mieszkańców miasta, którzy nie zdają sobie sprawy z tego, co ich czeka. Wkrótce oni sami będą ofiarami jego działań. Zresztą podobieństwa do Rewolucji Francuskiej nie są tylko, w co po niektórych scenach. Mamy tutaj odniesienia i cytaty z Dickensa (można zaryzykować zdanie, że jest to ekranizacja, niebędąca ekranizacją), ale też i sam strój Bane’a, który ma odpowiednią stylizację

Wbrew pozorom jednak film, jak i zresztą cała trylogia, nie jest opowieścią o charyzmatycznym źle. Ono służy tak naprawdę podkreśleniu roli Bruce’a Wayne’a, jako człowieka. Nolanowy Batman zaczyna się od spektakularnego sukcesu tytułowego bohatera. Chociaż w ostatnich scenach filmu traci dziewczynę, spalono mu dom, to nie tylko ratuje miasto, ale też wydaje się, że niczego na dłuższą metę nie stracił. Rachel była do odzyskania, a sam pałac do odbudowania. Okazało się, że superbohater, jako forma zapewniania porządku w Gotham jest skuteczna. Co więcej nie ma za tym żadnych kosztów i ceny. Do pewnego stopnia jest on takim mroczniejszym Tony Starkiem. Zresztą podobnie jak Iron Man Wayne odkrywa, że swoim majątkiem pomaga on złu, lecz na szczęście na końcu okazuje się, że szlachetność wygrywa z tym, co brzydkie.

W drugiej części okazuje się jednak, że są pewne konsekwencje działalności Batmana. Niby pokonuje Jokera, ale czy on kiedykolwiek pojawiłby się w mieście bez działalności człowieka w stroju nietoperza? Co więcej, czy dla miasta nie byłoby lepiej, gdyby zamiast zamaskowanego mściciela bronił go odkryty prokurator? W sumie znacznie bardziej skuteczny. Marzenia o optymistycznym zakończeniu kończą się jednak tym, że Batman w dużej mierze poprzez swoje istnienie nie tylko doprowadza do śmierci Rachel, ale też przypieczętuje koniec Harvey’a Denta. Kiedy bierze on na siebie winę za jego śmierć, to automatycznie przestaje być bohaterem dla mieszkańców miasta. Dzięki temu poświęceniu udało się jemu i Gordonowi zachować mit dzielnego prokuratora. Na jego podstawie wprowadza się prawo, które usuwa przestępczość z ulic miasta. Gotham staje się bezpiecznym miejscem. Hurraoptymistyczny początek trzeciej części bezpośrednio wynika z wiary, że fałszywy mit wystarczy dla stworzenia lepszej przyszłości.

Nolan nie wierzy jednak w to, że da się utrzymać konstrukcję świata na kłamstwie. Koniec końców zło i dobro muszą zostać wyraźnie oznaczone. Skoro w takim razie cały sukces Gotham opiera się na nieprawdzie, to konsekwencje odkrycia tego stanu będą straszne. Batman i Gordon oszukiwali ludzi, że ich mityczny bohater był dobrym człowiekiem. Zamiast tego był on potworem, który wcześniej nie stanął po prostu przed odpowiednim wyzwaniem. Konsekwencje tego ponosił Gordon, gdy odeszła od niego żona, ale też, gdy musiał stanąć przed Blake’iem, aby wyjaśnić mu swoje intencje. Dla mieszkańców miasta był to jeden z elementów łamania ich charakteru. Potem przyszła pora na rabunki i grabieże. Potem procesy pokazowe. Upadli w końcu wysyłając swoich bohaterów na śmierć. Nowego wspaniałego porządku nie da się oprzeć na fałszywym micie.

Zresztą kłamstwo w tym filmie ma wiele oblicz. Jednym z nich jest także stosunek Wayne’a do Rachel. Chociaż wybrała ona innego, to on dalej łudził się, że to tylko chwilowe. Kiedy jednak zginęła w eksplozji Wayne nawet nie próbował się pogodzić z jej utratą. Zamiast tego stworzył dla siebie kłamstwo, że gdyby udało mu się ją uratować, to by do niego wróciła. Sam doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to nieprawda. Widać to szczególnie w trakcie kłótni z Alfredem, po której go zwolnił. Dla Wayne’a Rachel była wymówką, aby zamknąć się w swoim pokoju. Dzięki niej mógł się wycofać i udawać, że świat go nie obchodzi. Było to zachowanie człowieka szafującego swoim cierpieniem, po to, aby uzasadnić swoją depresję i wypalenie.

Tego wszystkiego jednak dowiedzieliśmy się dopiero w trzeciej części. To w niej właśnie poznajemy cenę, jaką płaci się za bycie superbohaterem. Dla Bruce’a Wayne’a była ona zbyt duża i nie chodzi tutaj właśnie o śmierć bliskich, a o utratę wiary w celowość działalności. Kiedy znowu założył strój Batmana, to nie po to, aby uratować miasto, czy też bronić niewinnych. On chciał po prostu zginąć w walce. Z tego, że to jest tak naprawdę samobójstwo Alfred sobie doskonale zdawał sprawę. Zresztą on też doskonale widział, że cała działalność zamaskowanego mściciela jest przeciw skuteczna. Stąd też stwierdza, że lepiej dla Gotham byłoby, gdyby dbał o nie Wayne. Ten jednak woli użalać się nad sobą i zmierzać do autodestrukcji. Widać to, gdy okazuje się, że jego słabość fizyczna jest tak naprawdę maską. Kiedy upada po tym, jak Kobieta kot wybija mu laskę, spowodowane jest to nie tym, że Wayne jest chory fizycznie. On pada na ziemie, bo zwyczajnie nie chce stać. Kiedy chwile potem tańczy z nią noga mu nie przeszkadza. Tak samo, jeżeli chodzi o wchodzenie przez okno do pokoju w szpitalu. Uszkodzona noga jest jedynie jedną z wielu wymówek, aby nie trzeba było mierzyć się ze światem i ponosić konsekwencji swojej działalności.

Dopiero porażka i strach przed śmiercią są w stanie sprawić, że będzie on mógł znowu uratować swoje miasto. Dopiero świadomość, że za nasze działania możemy ponieść konsekwencje, których się obawiamy, czyni z nas bohaterów. Batman powstaje nie dlatego, że przestał się bać śmierci, on powstaje dlatego, że przestał bać się żyć. Wcześniej pomógł mu wyjściu z dna studni ojciec, teraz już sam jeden musi dokonać tego – dorósł, ale i zarazem zakończył swoją drogę wojownika. Nie nadaje się już na bohatera, nie będzie mógł chronić Gotham permanentnie. Da mu jednak coś, co będzie znacznie silniejszą ochroną dla ludzi: nowy mit. W przeciwieństwie jednak do Denta, mit Batmana nie tylko jest prawdziwy, ale też jest bezpieczny. Mroczny rycerz rzeczywiście był bohaterem, natomiast jego słabości nigdy już nie wyjdą na jaw. Dopiero po swojej śmierci i spaleniu mostów może on spokojnie napić się kawy we Florencji. Jego misja została wykonana. Na wszelki wypadek pozostawił on po sobie następcę, Nightwinga. Ma on jednak jedną przewagę nad Batmanem: nie kieruje nim zemsta, więc może lepiej chronić miasto.

To nie jest Batman, ale na zdjęciu mamy Hardy’ego w jego najlepszej, życiowej wręcz roli. Ten uśmiech, ten wąs! Nie ma to jak zło.

Zapewne wprawny czytelnik dostrzeże, że film mi się spodobał. Nie jest bez wad, ale mi one nie przeszkadzają. Jak pisałem na wstępie nie mam zamiaru pisać recenzji, nie mogę się jednak powstrzymać przed dwiema uwagami. Wiele jest głosów w internecie, że Bane, jako zły, zawiódł. Padały opinie tak odnośnie samej postaci, jak i aktorstwa Toma Hardy’ego. To drugie według mnie wynika z nie zwracania uwagi na to, czym i jak gra Hardy. Tutaj nie ma mowy o pełnej mimice twarzy. Zamiast tego mamy grę całym ciałem. Przybiera on pozy, porusza się odpowiednio. Przypomina to trochę Charltona Hestona, wybitnego aktora, który mając mocno ograniczoną mimikę oddawał swoich bohaterów poprze chód i inne tego typu drobne rzeczy. Doskonale to widać w fascynującym Soylent Green, gdzie dosłownie na każdym kroku widać, jak wtapia się on w świat mrocznej i tragicznej przyszłości. Oczywistym jest, że w takim układzie Hardy i sam Bane na tle bardziej ekspresyjnych duetów aktorsko-przestępczych nie wygląda tak spektakularnie. Jest to jednak związane z tym, że mamy do czynienia z innym typem zła. Warto o tym pamiętać.

Druga rzecz, to gra Christiana Bale’a. Ma on zdecydowanie ogrom wrogów i niechętnych mu widzów. Można odnieść wrażenie, że tak jak niektórzy aktorzy mają fandomy, tak on ma antyfandom. Jednakowoż tak jak według mnie był on świetny w Equilibrium, czy American Psycho, tak i w przypadku Batmanów doskonale radzi sobie z raczej niewdzięczną rolą. Wydaje się, że bardzo mu szkodzi to, że wszyscy skupiają się na tym ile to on schudł do danej roli, albo przytył. W moim przekonaniu jego dosyć mocno wycofana gra, miejscami intencjonalnie sztuczna, doskonale wpisuje się w charakter postaci. Mianowicie nie mamy tutaj do czynienia z Balem grającym Wayne’a, a z Balem grającym grającego Wayne’a. Podobnie i w ostatniej części trylogii, gdy udaje, że jest gotów do walki z Banem, gdy stara się udowodnić Alfredowi, że sobie poradzi, to widać w tym konieczną fałszywość. Wbrew pozorom zagrania nieudanego kłamstwa jest całkiem trudne i za te i inne sceny Bale zasługuje na pochwały. Nie mógł on krzyczeć, ekspresyjnie wykrzywiać twarzy. Zamiast tego, podobnie jak Hardy, musiał ograniczać się do bardzo podstawowych środków wyrazu, aby oddać charakter mocno skonfliktowanej postaci.

W każdym razie drogi czytelniku, nie twierdze, że moje uwagi są jedyną możliwością ugryzienia całej trylogii Nolana. Są jednak pewną próbą zmierzenia się z materią trzech filmów, które mają w tle znacznie więcej niż się z pozoru wydaje.

 

Ps: pomijam tutaj wyjątkowo idiotyczne uwagi pojawiające się w „internecie i mediach”, że filmy Nolana są faszystowskie, albo, że są propagandą przeciw ruchowi Occupy Wall Street. Jeżeli sympatycy tego ostatniego tak odbierają trzecią część przygód Batmana, to nie tylko kompromitują swój ruch, ale także podważają poważnie jego słuszność. W związku tym się wobec nich tylko uśmiechnę się z politowaniem. Odnośnie faszyzmu zaś, mam wrażenie, że zarzut ten jest tak zgrany, że może tylko powodować wybuch śmiechu i pytania o to, czy autorzy tych oskarżeń wiedzą, czym była ta ideologia. Poza tym Mussolini, nawet młody i chudy, nigdy nie wyglądałby dobrze w stroju Batmana (choć czarne koszule skutecznie wypromował).

Ps2: brawo, brawo dla Nolana za wykorzystanie bardzo ogranego motywu wyrzucania odznaki. Trzeba mieć dużo odwagi by powtarzać gest za tyloma sławnymi filmami (w tym jednym także „faszystowskim”).

Ps3: do końca życia, jak będę słyszeć, jak ktoś komplementuje osobę zajmującą się ogniem/ogniskiem/grillem będę wpadać w niekontrolowane salwy śmiechu!