Category: radio

Słowem w obraz, czyli MST3K i Para-męt Pikczers

Ekran potrzebuje dwóch rzeczy - projektora i widza.
Ekran potrzebuje dwóch rzeczy – projektora i widza.

W polskiej telewizji przez lata sztandarowym programem były Perły z lamusa, prowadzone przez Zygmunta Kałużyńskiego, znanego z dużej swobody w opowiadaniu historii (które nie zawsze utrzymywały zgodność z rzeczywistością, faktami i innymi tego typu rzeczami – uczciwość w opowiadaniu historii jest chyba problemem rodzinny Kałużyńskich, patrz tu i tu) i Tomasza Raczka, jako pokornego ucznia. Dwaj panowie rozmawiali sobie w niedzielne poranki o kolejnych wybitnych produkcjach zapraszając na seans widzów już odpowiednio przygotowanych do uznania nadchodzącego filmu, za wybitny. Wypada zaznaczyć, że nie tylko u nas w telewizji rozmawiano o kinie. Robiono to jednak w trochę inny sposób.

Dla sporego grona telewidzów za oceanem jedną z najważniejszych produkcji amerykańskiej telewizji lat 90-tych było Mystery Science Theatre 3000, skrótowo nazywane MST3K. Pomysł za tym czymś nie był nowy. Oto puszczamy złe i bardzo złe filmy z odpowiednim komentarzem. Nie chodzi tutaj o dogrywanie nowych ścieżek dialogowych, jak to robiono choćby w latach 60-tych, a zwykłe komentowanie opowieści. Grupa osób siedzi w kinie i dopowiada dialogi naśmiewając się z fabuły. Rzecz częsta w kinie, bądź też podczas grupowego oglądania jakiejś produkcji na telewizorze. Wtedy bardzo często ktoś rzuci uwagę, czy żart odnośnie filmu, czasem sprawiając, że dalszy seans jest, jeżeli nie niemożliwy, to znacząco utrudniony.

Stąd też nie było niczym dziwnym, że w końcu ktoś postanowił wykorzystać ten koncept i zrobić z tego właściwą produkcję. Zaznaczę tutaj, że MST3K nie było pierwsze, ale jako jedyne odniosło prawdziwy sukces objawiający się tym, że przez tyle lat było obecne w telewizji. W przypadku Pereł widzowie oglądali klasykę kina. Jednak ci, którzy trafili na MST3K mieli przed sobą bardzo szczególny seans. Twórcy tej drugiej produkcji wybierali na, że tak powiem, ofiary, filmy o dosyć specyficznej ocenie. Były to nisko budżetowe, bardzo często słusznie zapomniane produkcje już nie tyle klasy B, co czasem i Z. Część z nich była tak zła, że aż wstyd było ich nie przypomnieć szerokiemu gronu widzów. Na czele z potencjalnie najgorszym filmem w historii kina z USA (acz i tak lepszego niż większość dorobku Polskiej szkoły), czyli Manos the Hands of Fate. Poza tym na widzów czekały horrory robione za grosze i filmy akcji bez akcji. Cały koszmarny przekrój kina złego, ale nie w duchu Tromy, czy innych specjalnie złych produkcji. Celem były filmy, które miały być w założeniu dobre, ale po drodze wszystko nie wyszło.

Zarazem twórcy MST3K byli świadomi, że samo naśmiewanie się z czyjegoś nieszczęścia nie da im sukcesu. Z tego też powodu stworzyli pewną fabułę łączącą kolejne odcinki. Oto w niedalekiej przyszłości szalony naukowiec postanawia przeprowadzić eksperymenty naukowe na człowieku. Wysyła mu bardzo złe filmy i bada stan jego psychiki. Człowiek ten (Joel) dla towarzystwa ma trzy roboty, Crow T. Robot, Tom Servo i Gypsy. Razem z pierwszymi dwoma człowiek regularnie zasiada oglądać kolejne produkcje (ich sylwetki widoczne są na ekranie). Pomiędzy kolejnymi fragmentami filmów oglądamy rozmowy, czy też skecze z udziałem poszczególnych bohaterów.

W kolejnych sezonach zmieniały się postaci (po jednym bardzo złym filmie Joel’owi udało się uciec, ale na jego miejsce ofiarą eksperymentów stał się niejaki Mike. W trakcie trwania serialu, czyli 10 sezonów, było jeszcze wiele innych zmian. Stałym elementem pozostała jednak koncepcja naśmiewania się z filmów i ich błędów.

Jak wspominałem, pomysł nie był nowy i nawet na naszym podwórku mieliśmy podobny program. W ramach radiowego cyklu/programu 60 minut na godzinę Andrzej Zaorski do spółki z Marianem Kociniakiem prowadził Para-męt pikczers, czyli kulisy srebrnego ekranu. Była to seria skeczy zaczynająca się od dialogu:

– Fajny film wczoraj widziałem…

– Momenty były?

Cały pomysł opierał się na rozmowie dwóch osób o filmie. Andrzej Zaorski opowiadał koledze wspomniany fajny film, natomiast ten drugi dorzucał swoje komentarze. Humor tutaj opierał się na zderzaniu właśnie tej opowieści na temat filmu, lecz prowadzonej w sposób nie do końca przejrzysty, z uwagami i komentarzami drugiej osoby. Dowcip i żart wynikał tutaj z mieszania wątków i fabuły. Żart mógł dotyczyć imion bohaterów filmu, które źle usłyszał drugi dyskutant, albo też i samego tytułu (Planeta małp jest tutaj świetnym przykładem wymyślonych problemów bohaterów).

Parament Pikczers istniało nie tylko w formie radiowej. Przynajmniej jedna opowieść została przerobiona do wersji pełnometrażowej pod postacią kasety magnetofonowej. Chodziło tutaj o niezwykle popularny swego czasu australijski serial Powrót do Edenu. Nie trudno zrozumieć, czemu akurat ta produkcja trafiła na warsztat Zaorskiego. Oto mamy Dynastię w wersji bardziej absurdalnej, gdzie bohaterka cudem unika śmierci po tym, jak jej mąż wrzuca ją do rzeki pełnej aligatorów. Ze zmienioną twarzą zrobioną przez lokalnego chirurga plastycznego (a konkretnie byłego chirurga, a teraz pijaczka żyjącego w brudnej chacie) wraca się zemścić. Serial był na tyle niezwykły, że choć kręcony na poważnie bardzo szybko zyskał sobie popularność jako niezamierzona parodia telenowel o bogatych ludziach.

Poczucie humoru twórców Parament Pikczers nie zawsze jest wysokich lotów, ale, co warto zaznaczyć, najczęściej jest skierowane względem samych siebie. Nie chodzi o wyśmiewanie się z filmów, a o naśmiewanie się z opowieści na ich temat. Stąd też hasła o tym, czy aktorka „miała czym oddychać” nie odwołują się do niej, a do mentalności tytułowej „pary mętów”.

Niestety, jak wiele tego typu programów radiowych, w jakimś sensie Parament Pikczers zostało zapomniane. Tytuł kojarzą nieliczni, a szkoda, bo jest to świetny przykład umiejętnego parodiowania kina. Pełen humoru i dobrze trafionych szpil w filmową konwencję, ale także w sposób opowiadania o kinie.

Tak jak MST3K, tak i Parament Pikczers, to pod wieloma względami unikatowy przykład, jak należy podchodzić do tekstów kultury. Z humorem i złośliwymi żartami.

ps: a tak ogólnie, to zapraszam do Kota Nakrecacza.

Komedia dłuższa niż wszystko inne (Fibber McGee & Molly, czyli OTR w praktyce komediowej)

Pisząc o tak zwanych OTRach wspomniałem o serialu radiowym pod tytułem Fibber McGee and Molly. Teraz chciałbym przybliżyć tę produkcje, bo jest to niezwykle ciekawy przykład udanego sitcomu. Kiedy czasem mówi się o telewizyjnych komediach, które nie mają końca, to podnoszone jest hasło o wypaleniu tematu. Trudno nie przyznać racji tego typu stwierdzeniom patrząc na dalsze sezony M*A*S*Ha, który trwał znacznie dłużej niż sama wojna w Korei. Podobnie i Allo! Allo!, który miał o kilka sezonów więcej niż trwał udział Francji w Drugiej wojence światowej. Nie wspominając już o całej masie innych seriali, które po dwóch, czy trzech sezonach nie nadawały się do oglądania. Trudno bowiem utrzymać jakość produkcji, kiedy trwa ona tak długo. W pewnym momencie muszą się skończyć pomysły. Trochę inaczej sytuacja wygląda w przypadku programów komediowych opartych na jednym komiku. Stąd Benny Hill, czy Dean Martin mogli opowiadać dowcipy i odgrywać skecze przez wiele lat, gdyż można było w nich dużo zmieniać. Jedynym wspólnym elementem był humor i aktor, a nie bohaterowie, którzy ograniczali dostępne środki. Nawet jednak wtedy, albo były to bardzo krótkie sezony, czy wręcz programy specjalne, albo też w pewnym momencie aktor miał dość i rezygnował z kontynuowania przygody. Stąd też, kiedy jest mowa o 10 sezonach jakiegoś serialu, to widz może ze zrozumiałych względów wątpić, czy jest sens go oglądać. Przecież dobre będzie tylko kilka pierwszych sezonów, a reszta w najlepszym wypadku nadawać będzie się do oglądania. Jak jednak ocenić serial komediowy, który był nadawany od 1935 roku aż do 1959? Przez 24 lata śmieszył słuchaczy, którzy w gruncie rzeczy dorastali wraz z bohaterami produkcji. To jest właśnie przypadek Fibber McGee and Molly.

 
 
Karykatura z 1947
Karykatura z 1947

Może zacznijmy od początku, czyli jak powstał ten swego rodzaju fenomen radiowy. W główne role wcielało się prawdziwe małżeństwo James Jordan i Marian Driscoll. Od młodości chcieli oni być gwiazdami showbuisnessu, stąd rodzice Marian bardzo niechętnie widzieli ich małżeństwo. Zresztą zgodzili się na nie dopiero, gdy James po kolejnej porażce, jako śpiewak, zatrudnił się na poczcie. Liczyli, że wreszcie się ustatkuje i nie będzie ciągnąć ich córki w jakieś miraże sławy. Niestety, albo na szczęście, powołanie do wojska w ostatnich miesiącach pierwszej wojny światowej sprawiło, że ponownie zainteresował się śpiewaniem. Nie walczył na froncie, a zamiast tego śpiewał dla żołnierzy. Po zwolnieniu z wojska kontynuował karierę razem z żoną. Wspólnie występowali z przerwami na czas dwóch ciąż Marian, kiedy to James był solistą. W końcu jednak musieli się poddać, gdyż nie byli w stanie utrzymać rodziny tylko ze śpiewania.

Powrócili do miasta rodzinnego, o wdzięcznej nazwie Peoria w stanie Illinois, gdzie tylko co pewien czas odzywała się ich artystyczna dusza i gnała do vaudevillu. Wszystko wskazywało na to, że już do końca życia będą niespełnionymi artystami. Przełom w ich karierze nastąpił dosyć niespodziewanie. W 1924 roku byli w Chicago podczas kolejnej próby zostania gwiazdami estrady. Usłyszawszy wtedy w radio śpiewaków Jim założył się ze swoim bratem, że on i jego żona byliby lepsi niż to, co było słychać. Zakład został przyjęty, Jordanowie poszli do jednej ze stacji radiowych, zaśpiewali i po programie dostali ofertę stałego kontraktu. Historia niczym z filmu, acz jak widać, czasem rzeczywiście tego typu rzeczy mają miejsce. Stopniowo kariera Jordanów się rozwijała i w końcu dostali własny program pod tytułem Smackout, z którego zachował się bodaj jeden odcinek. W tamtym czasie Jordanowie nie tylko śpiewali, ale także opowiadali dowcipy i odgrywali różne skecze. W nim to Jordan wcielał się w sklepikarza, który miał różne problemy z prowadzeniem biznesu. Te lata, były także czasem, kiedy Jordanowie poznali Donalda Quinna. Jak się okazało potem bardzo ważną postać dla ich kariery. Był to scenarzysta, który, co rzadkie w tamtych czasach, zdobył sobie tak duże uznanie Jordanów, że stał się de facto równie dobrze opłacany, co oni.

Pewnego dnia jedna ze współwłaścicielek S. C. Johnson zaproponowała kierownictwu, aby zatrudnić Jordanów do reklamowania produktu Johnson’s Wax (Glo-Coat – wosk do polerowania linoleum). Dosyć szybko zapadła decyzja, aby złożyć im propozycję, która szybko została przyjęta. Wraz z kontraktem zmieniło się wiele, po pierwsze nazwa, która teraz brzmiała The Johnson Wax Program. Bohaterami było małżeństwo Fibber i Molly McGee. Początkowo podróżowali po Ameryce samochodem nie mogąc sobie znaleźć miejsca, a potem wygrali w losowaniu dom w nowo wybudowanej dzielnicy miasta Wistful Vista.

Nigdy w serialu nie pojawiały się problemy z pieniędzmi, czy pracą. Wszystko było zawieszone w jakimś fantastycznym świecie bez prawdziwych zmartwień. Zamiast tego były dziwne pomysły Fibbera. Był on typem niezbyt przystającego do świata bohatera, który cały czas ma wielkie plany i szalone pomysły. Cierpi na megalomanie i do tego ma w zwyczaju opowiadać różne, całkowicie nierealne, historie. Jest on też typem majsterkowicza, który zawsze wszystko naprawia, wszystko musi otworzyć i sprawdzić. Niczego nie zostawi swojemu losowi, czym sprowadza na całą okolice problemy. A to spali radio, innym razem popsuje odkurzacz. Co więcej, nie ma granic w jego działaniach i gdy w okolicy odbywają się ćwiczenia wojskowe, to idzie do dowództwa i przedstawia się, jako geniusz militarny. Przez cały serial, regularnie, próbuje on zdobyć wielki majątek. Wymyśla niesamowite wynalazki, które nijak nie mają szans się sprzedać.

Molly natomiast jest siłą spokoju i pewności siebie. To jej rozsądek ratuje na końcu sytuacje. Cały czas zdaje sobie sprawę z tego, że jej małżonek jest zagrożeniem dla otoczenia, ale stoi przy nim wiernie. Chociaż to ona potem musi sprzątać mieszkanie (z bardzo racjonalnych powodów nie może pozwolić, aby Fibber to robił; po jego porządkach dom nadaje się do remontu). Przy czym Molly nie występowała we wszystkich odcinkach. Niestety pani Jordan cierpiała na chorobę alkoholową i przez całe życia męczyła się z tym problemem.

Poza małżeństwem McGee miasto zaludniało wiele różnych osób i osobowości. Podstawowym i najważniejszym bohaterem drugoplanowym był Harlow Wilcox, czyli przedstawiciel firmy Johnson’s Wax. Odpowiadał on za reklamę produktu, która była wpisana w scenariusz odcinka. Najczęściej przychodził on do McGee i sprowadzał każdą rozmowę na temat wosku. Od pewnego momentu McGee i Molly sami zaczęli zwracać na to uwagę zwracając się do widowni, czy też czasem nawet narzekając, że mają już dość tej reklamy. No, bo ile można słuchać, że to taki świetny produkt jest.

Poza tym w programie przewijały się postaci Tini, czyli małej drażniącej się dziewczynki, która zawsze pokonywała w dyskusjach Fibbera (grana przy okazji przez Molly). Tudzież pani Carstairs, majętna kobieta mieszkająca w Wistful Vista, która, choć teraz jest wyjątkową snobką, kiedyś trudniła się różnymi pracami, jak praca w cyrku, aby się utrzymać. Jest też znany złodziej i oszust Horatio K. Boomer, który ma tak wypchane kieszenie, że znajdzie w nich wszystko, poza tym, czego szuka. Jest lokalny Staruszek, który wiedzie nadzwyczaj aktywne życie, burmistrz miasta imieniem LaTrivia, czy też Throckmorton P. Gildersleeve (P, to skrót od Philharmonic), który był jednym z najpopularniejszych bohaterów. Był on sąsiadem McGee i charakteryzował się mocno ambiwalentnymi relacjami z Fibberem. Z jednej strony główny wróg, a z drugiej najlepszy przyjaciel. Ich kłótnie zawsze gwarantowały, że znajdzie się temat do odcinka. Przy czym Gildersleeve był na tyle popularny, że wkrótce doczekał się własnego, równie żywotnego, programu i wyemigrował z Wistful Vista.

Promocyjne zdjęcie z szafą i rzeczami z niej. Patrząc po różnych szafkach doskonale rozumiem idee, acz wątpie, aby w domu mógł słyszeć widownie...
Promocyjne zdjęcie z szafą i rzeczami z niej. Patrząc po różnych szafkach doskonale rozumiem idee, acz wątpie, aby w domu mógł słyszeć widownie…

Bohaterowie, których była bardzo wielu i którzy pojawiali się i znikali, to nie było wszystko, co gwarantowało sukces programu. Za tym stały bardzo dobre scenariusze, jak i umiejętne wykorzystanie powracających dowcipów. Jednym z nich była szafa McGee, którą zawsze ktoś otworzył. Problemem było to, że zawszy była ona wypełniona różnymi rzeczami, tak, iż jej otwarcie powodowało, że wszystkie one wylatywały ku ogromnemu hałasowi. Żart ten pojawił się w prawie każdym odcinku i jak Fibber na pytanie, ile jeszcze razy ma zamiar go wykorzystać, odpowiedział: póki ludzi śmieszy. Były także i słowne żarty, które wracały, jak to nie jest śmieszne McGee (T’aint funny, McGee!) wypowiadane przez Molly po kolejnym, specjalnie nie śmiesznym dowcipie.

Serial był sponsorowany przez Johnson’s Wax do 1950 roku i dzięki tej firmie większość nagrań z tego okresu się zachowała (poza pierwszymi latami). Potem sponsorami byli Pet Milk i Reynolds Aluminum (Wilcox, którego dotąd Fibber nazywał Waxy, był wtedy odpowiednio Milky i Harpo). Od 1953 roku zdrowie Molly podupadło, lecz nie chciała ona zrezygnować z pracy. Programy zaczęto nagrywać nie w studio, a w domu i w skróconej długości. Zamiast 30 minutowych raz na tydzień były 15 minutowe nadawane codziennie. W ten sposób program funkcjonował do 1956, potem była seria krótkich nagrań nadawana do 1959. Wszystko wskazywało na to, że Fibber i Molly wrócą na antenę w tej, czy innej formie, lecz w 1961 roku Molly przegrała z rakiem. W ten sposób, po wielu latach sławy zniknął jeden z najpopularniejszych programów. Nigdy nie stracił słuchaczy, lecz życia nie można pokonać.

Zachowane audycje można słuchać na www.archive.org.

 

Nim powstał Batman miasto chronił Cień

Często czytając o historii komiksów o przygodach Batmana można znaleźć informację odnośnie źródeł i inspiracji jego twórców w wymyśleniu akurat tego bohatera. Przedstawiane propozycje są dosyć różnorodne, a i z czasem, to znaczy wraz z kolejnymi opowieściami, bardzo się zmieniały. Nie chodzi tutaj nawet o spór o autorstwo Batmana, który był z wielu powodów nieprzyjemny. Zamiast tego warto zwrócić uwagę na, w gruncie rzeczy, drobiazg, jakim jest to, że Bob Kane, na starość odnajdywał coraz to kolejne wczesne szkice przedstawiające Batmana. Co prawda czasem bardzo mocno przypominały one późniejsze wersje tego bohatera, a nie wiele wspólnego miało z tym, jak wyglądał on w pierwszych numerach komiksu.

 

Jedno jednak jest pewne, o ile wiele inspiracji dla postaci Batmana jest pod wieloma względami wątpliwych, czy też niejasnych, to jedna postać na pewno zainspirowała autorów komiksu. Chodzi tutaj o niejakiego Lamonta Cranstona, szerzej znanego jako Cień (The Shadow). Czytając różnych domorosłych ekspertów można spotkać się z opinią, że chodzi tu o bohatera słuchowisk radiowych, który był niezwykle popularny w latach 30-tych i 40-tych XX wieku. Sformułowanie to, choć prawdziwe, jest zarazem fałszem i nieporozumieniem. Słusznie czytelnik zdziwi się czytając tak postawione zdanie. Wszystko jednak wynika z bardzo skomplikowanego sposobu, w jaki powstała postać Cienia.

Radio stylowo zaprasza na spotkanie
Radio stylowo zaprasza na spotkanie

Oto na początku lat 30-tych wydawnictwo Street and Smith postanowiło zareklamować swoje publikacje w radio. W tym celu wynajęto odpowiednią agencje reklamową, która przygotowała program radiowy, w ramach którego miano przedstawiać kolejne opowieści, które można było znaleźć w kioskach w jednym z czasopism tegoż wydawnictwa. O ile robienie antologii opowieści kryminalnych nie jest niczym specjalnym i mamy wiele tego typu przypadków, to warto zwrócić uwagę na pewną specyfikę wczesnego radia. Każdy program potrzebował kogoś, kto będzie zapowiadać słuchaczowi, z jaką audycją będzie miał do czynienia. To znaczy, czego będzie słuchać. W tym celu wymyślono postać tajemniczego narratora, który mrocznym głosem (!) będzie prowadzić opowieść. Po dłuższych poszukiwaniach wymyślono, że będzie się on nazywał Cień.

Street and Smith, jak wspomniałem, liczyło, że uda im się dzięki takiej reklamie sprzedać więcej numerów jednego z ich czasopism. Efekt był jednak odmienny. Słuchacze nie chcieli czytać opowiadań kryminalnych przedstawianych im przez Cienia. Chcieli czytać o nim samym. Stąd szukano magazynu Cienia, a nawet nie używano właściwego tytułu periodyku. Nic więc dziwnego, że Street and Smith postanowiło nie zasypywać gruszek w popiele. O ile program zaczęto nadawać w połowie 1930 roku, to już w 1931 pojawiła się pierwsza powieść o przygodach Cienia. Napisana przez Maxwell Grant (w rzeczywistości był to pseudonim Waltera B. Gibsona, który napisał 282 powieści, oraz kilku innych autorów, którzy w sumie napisali dalsze 43 utwory – wśród owych dodatkowych twórców były także i głośne nazwiska autorów pulpowych). Od tego moment raz, albo dwa razy w miesiącu czytelnicy udawali się do kiosków zakupić kolejny numer czasopisma „The Shadow Magazine”, gdzie mogli dowiedzieć się o kolejnych niezwykłych czynach i niebezpiecznych przygodach bohatera.

Jam jest Cień mojego długiego nosa.
Jam jest Cień mojego długiego nosa.

Cień wymyślony przez Gibsona był tajemniczym detektywem, który korzystał z siatki szpiegów, oraz własnego talentu do aktorstwa i makijażu. Zagadki bardzo często opierały się na przebieraniu się w różne stroje i oszukiwaniu przeciwników. Zawsze też Cień wykorzystywał pomoc rozlicznych osób, którym wcześniej pomógł. Musieli oni w ten sposób mu się odwdzięczyć i odpłacić za ratunek i wybawienie od niebezpieczeństwa. Był to dosyć mroczny bohater, bardzo tajemniczy. Cień był alter ego Lamonta Cranstona, które to imię jednak nie było jego prawdziwym, a jedynie najczęściej używanym. Zamiast tego mamy do czynienia z bohaterem, o którym nie wiele wiadomo. Dodajmy do tego, że kiedy nie podszywał się pod kogoś innego, a występował właśnie jako Cień, to nosił on czarny płaszcz i kapelusz. Aby dopełnić prezentacje Cienia, jako nie do końca pozytywnego bohatera, wspomnijmy, że na prawdę nazywał się Kent Allard. Prawdziwego Cranstona zaś zmusił do użyczenia mu jego tożsamości grożąc mu poważnymi konsekwencjami, jeżeli odmówi. Inaczej rzecz ujmując, zastraszył go dając do zrozumienia, że odmowa może skończyć się bardzo tragicznie dla niego. Na łamach powieści przeciwnikami Cienia bardzo często byli niezwykli i dziwni super-przestępcy. Często powracający kilkukrotnie w kolejnych częściach. Były tam elementy niechęci do komunistów (sam Allard był ochotnikiem Białych), tudzież i elementy „mistycznego wschodu”, czy inne typowe standardy literatury masowej tamtych czasów.

Lata 60-te były dziwne w komiksach
Lata 60-te były dziwne w komiksach

Nawet takie pobieżne przedstawienie pokazuje, że twórcy Batmana musieli mieć z tyłu głowy bohatera wymyślonego przez Gibsona. Oto zagadka została wyjaśniona. Ubierający się na czarno zwykły człowiek, który skutecznie walczy z szalonymi przestępcami. Co jednak z radiem, które zostało wspomniane na początku? Cień pozostawał narratorem historii przez kolejnych kilka lat. Dopiero w 1937 roku, po różnych perturbacjach i sporach pomiędzy wydawcą, a sponsorami programu radiowego, do odbiorników trafił nowy Cień. Zarazem bohater ten bardzo się różni od swojego powieściowego pierwowzoru.

Zacznijmy od początku, w radio naprawdę ma on na imię Lamont Cranston i jest bogatym, znudzonym kawalerem, który romansuje (a raczej utrzymuje regularne kontakty – prawdziwego romansu w opowieściach nie stwierdzono, choć uczucie niewątpliwie jest) z Margo Lane. Na tym nie koniec różnic, w rzeczywistości radiowej Cranston jest pilnym studentem nauk wschodu i doskonale zna się na hipnozie. Dzięki sile umysłu jest w stanie sprawić, że jest niewidoczny dla przeciwników. Jak widać mamy tutaj do czynienia z dramatyczną zmianą charakteru postaci. Oto zamiast detektywa korzystającego z różnych strojów, jak i sieci szpiegów, mamy niejako magika, który oszukuje bandytów. Także warto odnotować, że sam charakter opowieści był zdecydowanie bardziej bliski grozie, czy też zwykłemu horrorowi, aniżeli kryminałowi noir. Co prawda krew nie lała się strumieniami, ale była odpowiednia ilość makabry. Poza tą dwójką jedyną postacią pojawiającą się regularnie w programie radiowym był komisarz Weston, pełniący rolę bardzo podobną do Batmanowego Gordona. Z jednej strony korzysta on z pomocy Cienia przy rozwiązywaniu zagadek, ale zarazem traktuje go wręcz jako przestępcę. Zresztą w jednym z odcinków postanowił on zabawić się kosztem niewidzialnego bohatera i wysłał go do rozwiązania zagadki morderstwa woskowej figury. Jakże się zdziwił, gdy okazało się, że był to trup dziewczyny pokryty woskiem.

Orson promocyjnie. Ciekawe, ze kiedy gral Cienia był chudy, a potem strasznie się roztył - zupełnie jak Alec Baldwin!
Orson promocyjnie. Ciekawe, ze kiedy gral Cienia był chudy, a potem strasznie się roztył – zupełnie jak Alec Baldwin!

Przez pierwszy sezon głosem Cranstona był Orson Welles, acz nie wypowiadał on wszystkich kwestii tego bohatera. Cień posiadał charakterystyczny, lekko szaleńczy śmiech, którego Welles nie był w stanie oddać, stąd korzystano z nagrania głosu aktora, który grał Cienia, kiedy był on narratorem antologii. Dodajmy, że to z radia pochodzą dwa najbardziej znane one-linery Cienia: Who knows what evil lurks in the hearts of men? The Shadow knows! i The weed of crime bears bitter fruit. Crime does not pay… The Shadow knows! Program nadawano do końca 1954 roku, acz z ostatnich pięciu lat programu zachowały się tylko dwa odcinki. Z poprzednich lat istnieje znacznie więcej nagrań i choć jest dużo luk, to i tak, jak na warunki OTRów jest to całkiem niezły wynik.

Jakby jeszcze było mało komplikacji, to równolegle do serii książek i programów radiowych, na ekrany kin trafiły różne formy adaptacji przygód Cienia. Były to przeważnie nisko budżetowe kryminały, które czasem, gdyby nie tytuł, nijak nie dawały podstaw do wiązania ich z naszym tajemniczym bohaterem. Było ich jednak całkiem sporo i przypomina to, jak niewielki fragment ówczesnego kina dotarł do świadomości europejczyków.

Na tym jednak nie koniec, bo Cień działał także i w innym medium. Pojawiał się on na kartach komiksów, przy czym na początku były to adaptacje kolejnych powieści Gibsona. Pewnym nowym kolejnych inkarnacji rysunkowych było dodanie Cieniowi dwóch charakterystycznych pistoletów. W gruncie rzeczy komiksowa wersja Cienia była także sporym sukcesem. Oprócz pierwszej inkarnacji pojawił się on także w wersji wydawnictwa DC, gdzie nawet spotykał się z Batmanem, który wskazywał dosłownie Cienia, jako wielką inspirację dla jego działań. Potem było jeszcze Dark Horse w latach 90-tych, a obecnie nasz bohater bryluje w Dynamite Entertainment razem z całą kolekcją super bohaterów lat 30-tych i 40-tych, takich jak pierwsza kobieca super bohaterka tworzona przez kobietę (co widać i czuć w lekturze), czyli Miss Furry. Na marginesie twórcy Batmana ewidentnie się tą bohaterką inspirowali tworząc Kobietę Kot.

Od frontu długiego nosa nie widać. Mamy wtedy tylko Cień jeden.
Od frontu długiego nosa nie widać. Mamy wtedy tylko Cień jeden.

W 1994 roku Russell Mulcahy wyreżyserował nową filmową adaptację przygód Cienia. Film powstał ewidentnie na fali popularności Burtonowego Batmana. Jest on miejscami karkołomną próbą połączenia powieści i serialu radiowego w jednolitą całość. Ma także kilka elementów oryginalnych, jednym z nich jest znacznie bardziej krwawa początkowa kariera Cranstona. Okazuje się w filmie, że zaczynał on jako warlord w Chinach, handlujący narkotykami i zwyczajnie masowo mordującym ludzi. Pewnego razu został jednak porwany przez tajemniczego mistyka i jego ludzi. Tulku, bo tak ma on na imię, postanowił sprawić, że Cranston stanie się dobrym człowiekiem i grożąc mu śmiercią sprawia, że zmienia on swoje poglądu i przybiera rolę Cienia. Wróciwszy do Ameryki zaczyna walczyć ze złem, przy czym tak jak ma to miejsce w książkach, posiada on rozbudowaną siatkę szpiegów.

Film nie okazał się sukcesem, choć trzeba przyznać, że jest bardzo przyjemną produkcją z wieloma fajnymi scenami. Jest także to jeden z ostatnich dobrych filmów w karierze Mulcahy’ego i jeden z niewielu dobrych filmów, gdzie główną rolę gra Alec Bladwin (zaznaczmy, że chodzi tutaj o jeszcze chudego Baldwina). Pomimo tego kolejny film o przygodach Cienia jest od wielu lat w produkcji. Brakuje jednak scenariusza, który dawałby gwarancję sukcesu kasowego – podobna jest sytuacja i innego bohatera lat 30-tych, czyli Doc Savage’a).

Na koniec kilka uwag odnośnie dostępności Cienia. Wszystkie powieści, jak i sam bohater należą obecnie do wydawnictwa Condé Nast. Co pewien czas pojawiają się różne reprinty oryginalnych historii, ale wiele pozycji jest trudno dostępnych. Wiele starych filmów jest obecnie w domenie publicznej i można oglądać je choćby na archive.org. Z radiem jest pewien nietypowy problem. OTR generalnie należy do domeny publicznej, programy nie miały „copyrightu” i stąd nie można legalnie twierdzić, że obejmuje je prawo autorskie. Problemem w przypadku Cienia jest to, że akurat te programy miały zaznaczenie, że są oparte na „zacopyrightowanych” powieściach wydawnictwa Street and Smith. Stąd od pewnego czasu firma Radio Spirits, która kupiła prawa sprzedaży programów radiowych od Condé Nast ściga w internecie strony udostępniające OTRy z tym bohaterem. Legalność tych działań jest wątpliwa, tym bardziej, że Radio Spirits w dosyć problematyczny sposób przejmuje prawa autorskie do różnych innych programów, czasem żerując wręcz na pracy wielu wielbicieli starego radia, którzy tworzą uporządkowane kolekcje wszystkich odcinków danego serialu, aby potem nagle całą pracę przejęło Radio Spirits i zaczęło na niej zarabiać (jak miało to miejsce w przypadku programu Jacka Benny’ego). Niestety nikt nie jest gotowy walczyć z tą firmą ze względu na koszty dosyć skomplikowanego procesu. W każdym razie programu radiowego z Cieniem łatwo w internecie się nie znajdzie, ale na szczęście jest dostępny na torrentach. Jak wspomniałem, legalność tego programu jest dosyć skomplikowana. Osobiście uważam (w czym nie jestem sam), że Radio Spirits nie ma podstaw do twierdzenia, że jest w posiadaniu praw autorskich do tego OTRa.

Na tym kończymy przydługą opowieść o pewnym panu w czarnym płaszczu, któremu Bob Kane dorobił uszy nietoperza i zarobił miliony.

 
 

Kiedyś to było radio, czyli o OTR słów kilka (czyli rzecz o popkulturze)

Radio

Amerykanie wręcz uwielbiają klasyfikować różne rzeczy według ich domniemanej jakości. Stąd też mamy Złoty wiek komiksu, czy też i Srebrny. Wszystkie te określenia odnoszą się oczywiście do przeszłości z wyraźnym wręcz zaznaczeniem, że kiedyś było lepiej, a im dawniejsze dzieje tym lepsze. Trudno czasem dyskutować, na ile tego typu określenia pasują i mają odbicie w rzeczywistości, nie ulega jednak wątpliwości, że jest medium, do którego ten termin świetnie się nadaje. Chodzi mi tutaj o radio. Złoty wiek radia, trwający w Ameryce ledwie kilkadziesiąt lat, to zarazem całość pewnej epoki, gdyż to, co potem nazywano radiem nie wiele ma wspólnego z tym, czym było ono wcześniej.

 
 

Pojawienie się radia było szokiem w Stanach Zjednoczonych, ale bardzo szybko zdobyło ono sobie ogromną popularność. Zdecydowanie większą niż w innych regionach świata i poprzez to radio wpłynęło na pewne różnice w kulturze pomiędzy Europą, a Stanami. Różnice te nie ograniczają się tylko do wspomnień o przeszłości i dawnego wyglądu mediów, ale odnoszą się także bardzo wyraźnie do seriali telewizyjnych, czy też do pewnego stopnia kina. Kiedy za Atlantykiem upowszechniało się radio od początku powstało wiele stacji. Nie mieliśmy tam do czynienia z BBC, czy Polskim Radiem, które z pozycji monopolisty tworzyły sieć. W Stanach w wielu miastach powstawały lokalne rozgłośnie radiowe, które dopiero z czasem zaczęły się łączyć w wielkie korporacje, które zresztą znamy do dzisiaj: NBC, czy CBS. Podobny zresztą system obowiązuje w telewizji, gdzie wielkie korporacje wykupują czas antenowy od lokalnych stacji, przez co w prawie każdym stanie ogląda się ten sam program, ale na całkowicie różnych kanałach.

W radio sytuacja była jeszcze bardziej skomplikowana. Tam to nie nadawca był właścicielem programów, które można było słuchać. Poszczególne firmy niejako kupowały czas antenowy i w jego ramach nadawały sponsorowane przez siebie programy. Właśnie ta możliwość kupowania czasu antenowego sprawiła, że wiele późniejszych gwiazd radia robiło karierę za własne pieniądze kupując u lokalnego operatora pół godziny czasu antenowego i w tym czasie robiło swój program. Z każdym rokiem oczywiście zwiększała się rola nadawców, zaczęli oni sami oferować sponsorem swoje programy, jednakże w praktyce do końca Złotego Wieku Radia każdy program miał sponsora, który był niejako jego właścicielem. Objawiało się to na przykład tym, że cała audycja brała nazwę od reklamodawcy, czyli można było słuchać Johsnon’s Wax Theatre, przy czym pod tą nazwą krył się serial radiowy Fibber McGee and Molly. Pomimo tego, że wszyscy kojarzyli i kojarzą ten serial pod tą drugą nazwą, to aż do wycofania się Johnson’s Wax ze sponsorowania tej audycji, każdy odcinek zaczynał się od zaznaczenia przez konferansjera, że mamy do czynienia z programem właśnie tej firmy.

Wspomniałem o konferansjerze. Jest to jeden z dwóch elementów, które radio przejęło z vaudevillu. Warto wspomnieć tutaj, że wbrew powtarzanym czasem opiniom, jakoby kino zabiło tę formę rozrywki, to nie ruchome obrazki odpowiadały za jej zniknięcie. To właśnie radio swoją masowością i różnorodnością sprawiło, że ludzie przestali się interesować vaudevillem. W każdym razie konferansjer służył w programie do przedstawienia sponsora, mówił, jaki jest tytuł programu i jakie gwiazdy w nim występują. Czasem, ale nie zawsze, odpowiadał on bezpośrednio za reklamę produktu zachwalając go i przedstawiając jego zalety. Częściej jednak w programie występowali specjalni aktorzy, którzy reklamowali produkt, który częstokroć występował w samym serialu. Dotyczyło to bardziej komedii niż poważniejszych produkcji, gdzie przechadzający się sprzedawca trochę nie był na miejscu. Tego typu reklamę próbowano przenieść we wczesnym stadium telewizji także do tego medium, lecz dosyć szybko została ona zarzucona. Koszty były zbyt duże dla jednego sponsora, a z drugiej strony pomysły na reklamy częstokroć przekraczały możliwości technologiczne producentów serialu. Można jednak dalej obejrzeć w nielicznych zachowanych nagraniach ze Złotego Wieku Telewizji (a jakże, ona też ma swoje wieki!) owe reklamy.

Drugim z elementów zaczerpniętych z vaudevillu była widownia. Pojawiała się ona we wszystkich rodzajach audycji. Do pewnego stopnia zwiększało to zyski producentów, którzy mogli sprzedawać bilety na słuchowiska. Stąd zresztą w amerykańskich serialach komediowych można słyszeć śmiech z „offu”. Jest to efekt przeniesienia całej koncepcji z radia do telewizji. Widownia czasem miała bardzo silny udział w programie. Zdarzały się takie seriale, których żart był w dużej mierze wizualny, co ciekawe nie przeszkadzało to w odbiorze przez radio.

Programy przeważnie miały po pół godziny. Były bardzo nieliczne wyjątki, które trwały dłużej. Wynikało to między innymi właśnie z kwestii finansowych, gdyż sprzedawano właśnie takie porcje czasu antenowego. W telewizji format ten zachował się tylko w serialach komediowych, ale na początku także kryminały i sensacja były poddane półgodzinnemu rygorowi, który w ich przypadku dopiero z czasem się rozluźnił. Wynikało to w dużej mierze z tego, że to, co w radio można było przedstawić dialogiem, w telewizji trzeba było pokazać.

Co można było znaleźć słuchając radia? Było oczywiście bardzo wiele seriali komediowych. Różnej koncepcji, począwszy od takich, gdzie aktorzy wcielali się w role i odgrywali skecze, skończywszy na takich opartych na poszczególnych komikach. Dobrym przykładem są Jack Benny i Fred Allen. Prywatnie dwaj przyjaciele, w radio wrogowie, którzy wyświadczali sobie wiele złośliwości. Oficjalna wrogość między nimi była na tyle duża, że większość słuchaczy brała ją na poważnie. W każdym razie ich programy opierały się na tym, że grali oni samych siebie. Czasem poszczególne odcinki opowiadały o przygotowaniach do nagrania audycji radiowej. Większość seriali komediowych była przerywana przez muzykę. Czasem śpiewał bohater serialu, a czasem zaproszeni goście.

Poza tym były seriale obyczajowe, czy też obyczajowo komediowe. Przykładem może być The Great Gildersleeve, spin off (prawdopodobnie pierwszy w historii nowoczesnych mediów) z Fibber McGee and Molly, opowiadający o podstarzałym, grubym, lowelasie. Na pierwszym planie były żarty z jego rozterek uczuciowych, ale w tle od czasu do czasu pojawiały się poważniejsze wątki związane z życiem rodzinnym, wychowaniem dzieci i tak dalej. Już zresztą samo założenie serialu było dosyć zaskakujące: główny bohater adoptował dzieci swojej zmarłej siostry i jako kawaler musiał wraz z pomocą domowa je wychować. Dzięki temu, że nadawano go aż 16 lat możemy obserwować w nim zmiany obyczajowe, jakie miały miejsce w czasie wojny i po niej. Charakterystyczna jest zmiana pozycji kobiety w społeczeństwie pomiędzy poszczególnymi sezonami.

Poza komediami były też kryminały. Można tutaj wskazać na jedną z najważniejszych produkcji radia, czyli The Shadow, ale o nim planuje napisać osobny tekst. Zamiast tego wspomnę o Rocky Fortune. Serial ten pojawił się w radio w jego schyłkowym okresie, czyli w 1953 roku. Głównym bohaterem był tytułowy Rocky Fortune, bezrobotny mężczyzna, który w każdym odcinku zdobywał pracę, z którą wiązała się jakaś zagadka kryminalna, którą musiał rozwiązać. Rocky grany był przez Franka Sinatrę, ale nie wiązało się to ze śpiewaniem. W serialu pozy muzyką w tle nie ma przerw na piosenki, czy inny utwory. Serial miał dużo poczucia humoru, była to raczej lekka rozrywka. Dla osób szukających czegoś poważniejszego był Dragnet. Opowiadał on o sierżancie Joe Friday’u, który rozwiązywał zagadki kryminalne w Los Angeles. Serial opierał się na współpracy z lokalną policją, która dostarczała spraw i dokumentów potrzebnych do napisania scenariusza. Oficjalnie wszystkie odcinki były oparte na prawdziwych wydarzeniach jedynie ze zmienionymi nazwiskami. W rzeczywistości różnie z tym bywało, nie zmienia to jednak tego, że była to całkiem poważna produkcja. Mieliśmy do czynienia z morderstwami, ale także i z przestępstwami natury seksualnej, czy narkotykami. Serial oparty był na odtwarzaniu procedur prawdziwej policji. Było to takie CSI, tylko, że zrobione 50 lat wcześniej i znacznie bardziej realistyczne. Serial był na tyle popularny, że upowszechnił wiele określeń z policyjnego slangu i procedur. Przez pewien czas był także nadawany równolegle z telewizyjną wersją.

Mieliśmy też do czynienia z opowieściami grozy. Można tutaj wspomnieć o Inner Sanctum, które to było antologią historii pełnych tajemnic i wszelakiego – naturalnego i nadnaturalnego – zła. Była też w eterze i fantastyka naukową, tak pod postacią Flasha Gordona, Supermana, ale też i poważniejszych produkcji, jak wspominane już na tej stronie przeze mnie X Minus One i Destination X. Zainteresowanych odsyłam do tamtego tekstu.

Radio tamtego Złotego Wieku popularnie nazywa się Old Time Radio (stąd skrót OTR). Zostało ono zabite przez rock&rolla i telewizje. Okazało się, że ludzie jednak wolą oglądać swoich bohaterów, taka reklama była skuteczniejsza, a i stacje radiowe zorientowały się, że mogą mieć większą słuchalność przy niższych kosztach nadając muzykę popularną z nagrań. Radio od czasu do czasu walczyło i próbowało wrócić w glorii chwały. Stąd mieliśmy chociażby Star Warsowe słuchowiska radiowe. Tym wątkiem zakończę te opowieść. W czasach, kiedy nie było telewizji, a zakupienie kopii filmu było dosyć kosztowne, a film już zszedł z ekranów była jedna nadzieja na kontakt z ulubioną produkcją, lub taką, która nas ominęła w kinie. Radio regularnie nadawało adaptacje filmów, częstokroć poszczególne role odgrywali w nich ci sami aktorzy, co na filmie. Radio był nośnikiem, w którym można było posłuchać Casablanci i wielu innych przebojów kina.

Warto czasem posłuchać OTRów. Stąd też postaram się tutaj od czasu do czasu omówić i przedstawić co ciekawsze programy, osoby zainteresowane mogą w związku z tym czatować.