Category: Recenzje książek

Koniec przygód wielkiego bohatera (John Carter of Mars)

Okładka pierwszego książkowego wydania była nadzwyczaj wręcz nijaka.
Okładka pierwszego książkowego wydania była nadzwyczaj wręcz nijaka.
 

Na swój sposób zabawnym jest, że ostatnia książka cyklu Marsie Edgara Rice Burroughsa jest jedyną, której tytuł zawiera imię najbardziej z nią kojarzonego bohatera. John Carter of Mars  nie było jednakże planowanym tytułem powieści. Jest pomysłem wydawnictwa, Canaveral Press, które w 1964 postanowiło wydać dwie nowele, które dotąd były dostępne tylko w czasopismach. Stąd też John Carter of Mars jest dosyć nietypową powieścią dla cyklu. Składa się ona z dwóch, całkowicie różnych, historii. Poza bohaterem nie mają one wiele wspólnego.

Pierwsza, czyli John Carter and Giant of Mars jest dosyć kontrowersyjnym utworem. Jego pierwodruk miał miejsce w „Big Little Book”. Pod tym tytułem kryje się seria krótkich powieści, które łączyły ilustracje z tekstem. Były one dosyć krótkie i raczej używały prostego języka. Ich docelowym odbiorcą były dzieci, stąd też pewne zdziwienie musi budzić, że Barsoom, który jest raczej brutalnym światem, został wybrany do przedstawienie w takiej opowieści. W każdym razie mamy do czynienia z historią bardzo prostą. Wydana została w 1940 roku, ale w 1943 Burroughs naciskany przez wydawców „Amaizing Stories”, którzy chcieli jego nowego tekstu, zdecydował się ją odkurzyć.

Tutaj zaczyna się pewien problem. Każdy, kto czytał Giant of Mars, szybko zobaczy, że jest to opowieść napisana dramatycznie różnym językiem niż pozostałe powieści Burroughsa. Dotyczy to także używanego słownictwa i terminologii. Pojawiają się nieznane z innych historii przedmioty takie jak Atom Gun, czy też w jednym miejscu mamy telewizję. Opowieść czyta się, jak historie, która nie ma miejsca na Marsie. Pojawiła się z tego powodu teoria, że mamy do czynienia z tekstem napisanym nie przez samego Burroughsa, a przez jego syna Joe Colemana. Podejrzenie to wynikało zapewne także z tego, że był on autorem rysunków do „Big Little Book”. Edgar miał według tej koncepcji jedynie przeczytać i poprawić historię, kiedy była przygotowywana edycja w „Amaizing Stories”.

Okładka w wersji dziecięcej.
Okładka w wersji dziecięcej.

Są jednak tacy, którzy zwracają uwagę, że pewne szczegóły dotyczące topografii Helium świadczą o tym, że autor jednak dobrze znał się na cyklu Marsjańskim. Według nich zmiany językowe wynikały z oryginalnej formy powieści, której odbiorcą miały być dzieci. Stąd zrezygnowano z terminologii, która mogła być niezrozumiała dla czytelnika, który nie poznał wcześniejszych przygód Cartera. Tak napisaną opowieść trudno było potem w pełni dostosować do dotychczasowego cyklu. Trzeba bowiem pamiętać, że w tamtych czasach proces edycji utworu był dosyć skomplikowany, a terminy goniły. Wszystko trzeba było mozolnie przepisywać i poprawiać ręcznie.

Jak było na prawdę trudno ocenić. W każdym razie Giant of Mars jest w pełni zamkniętą opowieścią. Oto w trakcie inspekcji farm i ośrodków przemysłowych podległych Helium Dejah Thoris została porwana. Nieznany sprawca szybko się ujawnia. Jest to Pew Mogul, który planuje dzięki hutom żelaza podległym Helium podbić cały Barsoom. Wkrótce John Carter, który wyrusza na poszukiwanie Dejah odkrywa, że Mogul jest jednym z nieudanych eksperymentów Ras Tavasa. Był on jednym z sztucznych ludzi, o których była mowa w Synthetic Men of Mars. Wyróżniał się on jednak na ich tle ogromną inteligencją i tym, że jego ciało nie było do końca sprawne. Miał bardzo małą głowę, a jedno jego oko regularnie wypadało z oczodołu.

Okładka dla dorosłych.
Okładka dla dorosłych.

Pew Mogul nie był jednak sam w swoich planach podboju Marsa. Miał pomoc ze strony rozlicznych uciekinierów z innych miast. Zaproponował im, że przeniesie ich umysły do ciał Białych Małp Marsa, a potem, po podboju planety, dostaną najlepsze ciała, jakie będą dostępne. Nie wiadomo, gdzie i kiedy Pew poznał tajniki procedury przenoszenia umysłu, ale potrafił sobie doskonale z nimi radzić. Miał dzięki temu ogromną armię krwiożerczych istot. Poza Czerwono Umysłowymi Białymi Małpami posiadał także całą „flotę” malagorów”, czyli teoretycznie wymarłych wielkich ptaków Marsa. Największą jego bronią był jednak Joog, czyli tytułowy gigant Marsa. Wielka istota stworzona poprzez zlepianie różnych tkanek, które co gorsza bardzo szybko się reperują. Z taką armią Mogul planuje zająć Helium, kiedy okazuje się, że Dejah nie zostanie wymieniona na tamtejsze huty żelaza.

Carter nie jest jednak sam w swojej walce. Poza nim na kartach powieści pojawiają się także dawno niewidziani Tars Tarkas i Kantos Kan, którzy pomagają mu najpierw w poszukiwaniach Dejah, a potem w walce z agresorami. Historia jest prosta i czytając ją jestem jednak skłonny uznać, że jej autorem był Joe Coleman, a nie Edgar. Nie chodzi tutaj tylko o nietypową, jak na cykl, narracje trzecio osobową (zastosowaną przedtem de facto tylko w Thuvia Maid of Mars), ale także o całą konstrukcje opowieści. Coś wyraźnie w niej szwankuje. Poszczególne elementy nie pasują do siebie.

Druga historia, Skeleton Men of Jupiter, jest już zdecydowanie bardziej w duchu przygód Johna Cartera. Początkowo miała to być pierwsza część składkowej książki w duchu Llana of Gathol. Cztery połączone ze sobą opowieści po publikacji w czasopiśmie miały potem zostać wydane w formie książkowej. Niestety Burroughs napisał tylko pierwszą część. Potem niestety przestał pisać. Trudno powiedzieć, dlaczego, czy winne było zdrowie? Problemy z alkoholem? W każdym razie nagle przestał pisać i już nigdy nie wrócił na Barsoom.

Jednak w trakcie lektury nie czuć, że mamy do czynienia z powieścią napisaną przez autora, któremu kończy się wena. Tempo i pomysły dalej są tam, gdzie powinny być. Historia zaczyna się od przedmowy, gdzie Burroughs, ewidentnie ironicznie, stwierdza, że sam ich nie lubi. Przeważnie przerzuca je, aby szybciej dostać się do właściwej historii. Stąd też czuje się nieswojo zmuszając czytelników do czytania swoich słów. Po tym krótkim wstępie mamy czas na lekturę wprowadzenia napisanego już przez samego Cartera.

Jest to jeszcze bardziej ironiczny tekst. Ze smutkiem stwierdza on, że znowu jego przygody będą sprzeczne z nauką. Jak wiadomo naukowcy twierdzą, że nie można żyć na Marsie, a on żyje. Co gorsza ta historia, którą ma zamiar teraz opowiedzieć będzie jeszcze bardziej niezwykła. Pewnego dnia John Carter został wezwany na lądowisko. Okazało się, że to była tylko próba wyciągnięcia go z pałacu. Został szybko zaatakowany i porwany przez grupę tajemniczych ludzi i wprowadzony na statek siłą. Tam dowiedział się, że został porwany przez Kościstych ludzi Jowisza (Skeleton Men of Jupiter). Jest to dziwna rasa, humanoidy, których skóra pokrywa tak dokładnie kości, że wyglądają niczym szkielety.

Carter w walce z Morgorem.
Carter w walce z Morgorem.

Jak to zwykle bywa w powieściach z cyklu, chcą oni podbić Mars. W tym celu porwali z niego Multisa Para, pochodzącego z rodu panującego kiedyś w mieście Zor, które zostało podbite przez Helium. Żyje on nadzieją zemsty i odzyskania władzy, stąd zgadza się pomóc mieszkańcom Jowisza. W celu realizacji tych planów porwał on swoją krewniaczkę Vaję i poprzez nią zmusił do współpracy jednego z gwardzistów Hellium U Dana. Był on kiedyś żołnierzem w Zor, ale z radością przyjął zmianę władzy, gdyż panujący w tym mieście Zu Tith nie był dobrym człowiekiem. Stąd panowanie Helium było dla niego czymś dobrym i tym większym bólem napawało go to, że aby ratować ukochaną musiał zdradzić swojego nowego jeddaka na rzecz obcych.

Carter został porwany, gdyż Jowiszanie liczyli, że pomoże im w podboju planety. W zamian za pomoc miał dostać z powrotem pod swoje władanie Helium. Oczywiście Carter odmawia, ale Par podrzuca Jowiszanom pomysł na przekonanie go do współpracy. Według niego wystarczyło porwanie Dejah Thoris, gdyż dla niej Carter zrobi wszystko. Było to jednak błędem. Carter nigdy nie zgodziłby się zdradzić swojego miasta, a sama Dejah wolałaby popełnić samobójstwo niż widzieć swoje Helium podbitym.

Do czasu przybycia wysłanego oddziału, który miał porwać księżniczkę, Cartera odesłano do lochów. Nie było one jednak w stanie powstrzymać naszego bohatera. Razem z U Danem i dwoma pozostałymi więźniami ucieka prześladowcom. Dwaj pozostali więźniowie, to jeden z Jowiszan, oraz jeden z niewolników, który pochodził z innej rasy żyjącej na planecie. Okazuje się, że owi kościści Jowiszanie, to nie jedyni mieszkańcy planety. Podbili oni większość jej powierzchni i będąc bardzo wojowniczą rasą nie potrafią się powstrzymać przed dalszą ekspansją. Jednakowoż poza nimi żyła także bardziej pokojowa rasa, która była ich pierwszą ofiarą. Kościści nazywają się Morgorami, natomiast ta druga – niebiesko skóra rasa – używa nazwy Savator.

Carter wraz z towarzyszami porywa statek i udaje im się odbić Dejah Thoris (którą w miedzy czasie sprowadzono na Jowisza) i Vaję, ale w trakcie walki Carter musi zostać z tyłu. Reszta ucieka, a nasz bohater pojmany trafia ponownie do lochów. Tym razem ma być wysłany wraz z innymi niewolnikami jako przeciwnik w specjalnych walkach będących testem męskości dla młodych Jowiszan. Zwyczajowo niewolnicy są masakrowani, a walki w gruncie rzeczy ustawione. Wynik ich z założenia jest znany od początku. Jednak ku zaskoczeniu Morgorów Carter mając wystarczająco wiele czasu był w stanie przygotować niewolników do konfrontacji. W toku zaciętej walki udało im się nie tylko pokonać wielu Kościstych Jowiszan, ale także uciec z miasta, gdzie byli przetrzymywani. Pozostało tylko dotrzeć do jednego z osiedli Savatorów, gdzie Carter miał nadzieje, że udali się jego towarzysze.

Mamy potem jeszcze wiele przygód, ale konkluzji brakuje. Nie wiemy, jak nasz bohater spotkał się ze swoją wspaniałą księżniczką. Historia jest urwana i chociaż czytelnik zapewne zawczasu o tym wie, to i tak smutno jest. Możliwe, że opowieść o Jowiszu nie byłaby jedną z najlepszych w cyklu, ale i tak była przyjemna w lekturze. Warto też dodać, że Burroughs bardzo starannie tworzy inne społeczeństwo, niż to znane z Marsa. Mamy inny język, inną architekturę i bardzo różną roślinność. Robi to wielkie wrażenie. Widać w tym rękę mistrza i osoby doświadczonej w tworzeniu niezwykłych światów.

Język, dużo humoru, sprawiają, że ostatnia powieść z cyklu nie może zostać pominięta przez jakiegokolwiek fana Barsoom. W internecie można znaleźć rozliczne próby dokończenia historii, ale coś mi mówi, że może lepiej, abyśmy nigdy nie dowiedzieli się, co się działo dalej. John Carter był akurat w środku kolejnej wielkiej przygody razem ze swoją ukochaną księżniczką. To jest stan, który jest dla niego naturalny.

Tym wpisem kończę omawianie kolejnych powieści o Barsoom. Nie żegnamy się jednak z samym światem, gdyż pojawią się jeszcze teksty o różnych – według mnie ciekawych – rzeczach związanych z prawdziwym Marsem. Poza tym mamy jeszcze Wenus!

 
 
 

Na progu czai się Barsoom (Coś na progu #8: Władca umysłów z Marsa

Czasopismo „Coś na progu” wydawane przez wydawnictwo Dobre Historie można spokojnie uznać za sukces na naszym skromnym rynku pism o fantastyce. Znalazło ono sobie nisze w postaci publikowania opowiadań z gatunku weird fiction i nie mając tutaj konkurencji zapewniło sobie tak sprzedaż, jak i wielu fanów. Dodajmy do tego, że mały format pisma i marnej jakości papier gwarantują niską cenę za relatywnie dużą liczbę stron. Także zebranie sporego grona współpracowników sprawiło, że periodyk ten może raczej być spokojny o swoją przyszłość. O ile normalnie dominują w nim krótsze historie, tak ostatni, czyli 8, numer pisma wyróżnia się na tym tle.

 
 
 
 
 

 

Niebieska bestia nad nagą kobietą. Na tej powieści wychowało się niezliczone grono młodych chłopców i dziewcząt. Własciwie tylko okładka jest 18+, bo sama powieść nie ma niczego skandalicznego, czy szokujacego.
Niebieska bestia nad nagą kobietą. Na tej powieści wychowało się niezliczone grono młodych chłopców i dziewcząt. Własciwie tylko okładka jest 18+, bo sama powieść nie ma niczego skandalicznego, czy szokujacego.

Głównym materiałem w nim zamieszczonym jest pierwsze polskie tłumaczenie Master Mind of Mars, czyli Władcy umysłów z Marsa. Powieść Burroughsa już tutaj omawiałem, ale skoro ukazał się jej przekład, to wypada go omówić. Poza powieścią w numerze można znaleźć archiwalny wywiad z Burroughsem i parę krótkich artykułów, oraz komiks osadzony w światach wymyślonych przez tego autora.

Zacznijmy może od omówienia artykułów. Pierwszy to Kowboj na Marsie. Jego autor, Radosław Pisula bardzo pobieżnie omówił cały cykl powieści wskazując główne wątki, jakie się w nim pojawiają. Jest to tekst poprawny, choć pozostawia z jednej strony pewien niedosyt, z drugiej z pewnymi sformułowaniami nie tyle można, co należałoby się kłócić. Zacznijmy od tego, że geneza cyklu nie tyle jest przedstawiona skrótowo, co wręcz wyrywkowo. Wypada stwierdzić, że Richard A. Lupoff – odkrywca związków pomiędzy Księżniczką Marsa – używał mocniejszych słów niż inspiracja powieścią Edwina Lestera Arnolda Lieut. Gulivar Jones. Owe podobieństwa są właśnie powodem, dla którego nowe wydania są pod tytułem Gulivar of Mars i z Lupoff miał wpływ na to, że taki właśnie został wybrany, aby zwrócić uwagę czytelników (patrz tu).

Jak wspomina się o tym, że Burroughs był nowoczesny, a nawet używa wobec niego określenia „postmodernista” (mam coraz większe wątpliwości, czy ktokolwiek jeszcze wie, co to właściwie znaczy? wszystko, wszyscy są postmodernistami, a niedługo pewnie dowiemy się i Sienkiewicz jest postmodernistą – bo Homer, to rzecz oczywista!), to wypadałoby też dodać, że większość powieści tego autora ma miejsce w jednym wspólnym uniwersum. To jest chyba jednak ważniejsze i warte podkreślenia.

Nie do końca też zgadzam się z wyliczanką odnośnie tego, kto ile razy opowiada historie Burroughsowi. Mam wrażenie, że Pisula nie policzył Chessmen of Mars, gdzie źródłem informacji jest Carter. Wydaje się także, że przesadza on pisząc o tym, że w powieściach Burroughsa mamy do czynienia z bohaterem zbierającym drużynę. Pisząc o języku szkoda, że nie wspomniał, iż na końcu jednego z tomów (Thuvia, Maid of Mars) można znaleźć słowniczek poszczególnych słów i terminów mowy marsjańskiej.

Kar Komak, pojawiający się na kartach wspomnianej Thuvi raczej nie jest „uaktualnieniem postaci Frankensteina” i to nie tylko, dlatego, że nie jest naukowcem tworzącym potwora, ale także, dlatego, że i samego potwora nie bardzo przypomina. Zresztą, kiedy Pistula opisuje technologie niejako wymyślone przez Burroughsa parę rzeczy musi dziwić. Wspomina on o na przykład telewizorach, lecz te pojawiły się tylko w John Carter of Mars, odnośnie którego autorstwa zdania są podzielone. Co więcej, ta historia została opublikowana już w latach 40-tych, czyli, kiedy telewizja już była obecna. Także i można odnieść wrażenie, że trochę na siłę umieścił wśród nich broń radową, która w naszym świecie nie istnieje (nie wspominając o tym, że radium pochodzi od Burroughsa, a nie od samego Cartera).

Następny tekst, czyli wywiad Glenna B. Gravatta z Burroughsem opublikowany oryginalnie w „The Wirter’s Monthly” jest całkiem ciekawym materiałem opisującym poglądy Burroughsa na temat pisania i tego, jak się sprawy mają. Następnie Wojciech Sawłowicz postanowił napisać w imieniu Burroughsa wezwanie do czytelników i zarazem dać rys biograficzny autora. Niestety Sawłowicz nie zawsze dobrze odrobił pracę domową i tak Burroughs nie cierpiał na nadmiar wolnego czasu, kiedy pracował w firmie zajmującej się ołówkami i dlatego zaczął czytać czasopisma z powieściami groszowymi. Firma kupowała w nich reklamy i Burroughs miał sprawdzać, czy się one ukazywały i przy okazji je czytał. Różnica niby nie wielka, ale zwracająca uwagę. Dodajmy, że ERB Inc. nie powstało jako reakcja na odmowy publikacji utworów, a było związane z innymi kwestiami. Zdanie następne, że „w międzyczasie rozwiodłem się z Emmą, a rok później zawarłem małżeństwo z byłą aktorką…” wprowadza czytelników w błąd, gdyż ERB Inc. powstało w 1923, a ślub z Florence miał miejsce w 1935.

Ostatnim tekstem jest artykuł Pawła Iwanina, Barsoom. Film, który miał nigdy nie powstać, jest bardzo ogólnym rysem o różnych próbach przeniesienia przygód Johna Cartera na duży ekran. Tutaj też wielu rzeczy brakuje (nie ma ani słowa o staraniach przygotowania ekranizacji Księżniczki podjętych w latach 80-tych, ani o kilku mniejszych próbach – o nich tutaj). Wydaje się także, że Iwanin nie do końca orientuje się w powieściach Burroughsa, gdyż wspomina, że autor scenariusz do filmu Disney’a „Nie zaadaptował on w całości scenariusza Burroughsa z 1912 roku – Księżniczki Marsa, lecz połączył go z wydaną w 1964 roku, czyli po śmierci autora, książką John Carter of Mars”. Po kolei: autorzy scenariusza (Mark Andrews, Michael Chabon i Andrew Stanton) nie wzieli niczego poza tytułem z John Carter of Mars. Po drugie, autorzy scenariusza rzeczywiście wykorzystali wiele pomysłów z innych utworów z cyklu, ale akurat nie z tej ostatniej – z wielu powodów problematycznej – książki. Zaskakujące jest też, że pisząc o porażce kasowej Johna Cartera, nigdzie nie wspomina o koszmarnie złej kampanii reklamowej Disney’a, która jest uważana za w dużej mierze odpowiedzialną za marny wynika w box office.

To ma być ziemska małpa i dwóch Zielonych Ludzi Marsa. Małpa jest, ale Ludzie już średnio.
To ma być ziemska małpa i dwóch Zielonych Ludzi Marsa. Małpa jest, ale Ludzie już średnio.

Zeszyt kończy komiks Daniela Grzeszkiewicza, który nie bardzo chyba miał pojęcie, jak wygląda Mars Burroughsa. Zieloni Ludzie Marsa, co prawda mają cztery ręce, ale nie mają rogów. Także i uszy są nie tam, gdzie być powinny, czy też, o zgrozo są oni ubrani. Zieloni, podobnie jak i Czerwoni Marsjanie dumnie chodzą nago. Nie jestem też pewien, czym miał być ten potworek ze strony 107. Statki są średnio zgodne z tym, co możemy znaleźć w opisach w powieściach, a i warto dodać, że Tarzan z komiksu jest Tarzanem filmowym – mało rozgarniętym – a nie szlachetnym bohaterem Burroughsa. Same rysunki są ładne i można powiedzieć, że Grzeszkiewicz ma talent, a i sam pomysł na komiks jest całkiem niezły. Zresztą Grzeszkiewicz jest także autorem okładki do „Cosia”. Jest ona ładna i klimatyczna, ale nijak nie wiem, czym ma być to coś niebieskiego. Może to jest hołd oddany Zygmuntowi Jurkowskiemu, autorowi okładki do jednego z przedwojennych wydań Księżniczki? Niestety śmiem wątpić.

Córka Marsa
Jak mówiłem, Okładka “Cosia” coś mi przypomina.

Samo tłumaczenie powieści jest poprawne. Choć na samym początku pojawia się jeden z niestety zaskakująco częstych błędów. Tłumacze przekładają angielskie novel na „nowelę”. Śpieszę poinformować, że novel oznacza powieść, natomiast po angielsku nowela, to novella. Błąd jest powtórzony kilkukrotnie, więc o przypadkowej pomyłce nie może być mowy. Nie bardzo też wiem, do czego odnosi się hasło „Szara eminencja z Marsa” znajdujące się przy Master Mind of Mars w małej ramce wymieniającej wszystkie wydane powieści z cyklu. Za raczej niefortunne należy uznać tłumaczenie Tur is Tur, na Tur jest Turem. W haśle tym chodzi o to, że jest ono wymawiane identycznie nieważne, który „Tur” jest pierwszy, stąd chyba lepszym byłoby: Tur to Tur.

Pomijając jednak owe drobne błędy i potknięcia tłumaczenie czyta się sprawnie. Nie oddaje ono niestety języka Burroughsa, ale nie wiem na ile można to osiągnąć w języku polskim. Burroughs pisał bardzo wysokim, dobrym angielskim. To nie był język typowej pulpy, a język dobrze wyedukowanego człowieka. O ile w oryginale jest to widoczne od razu, tak w tłumaczeniu ginie, acz jak wspomniałem, nie wiem, czy dałoby się to dobrze przekazać. Co ciekawe, z tego co widzę w piśmie, to nigdzie nie ma informacji o tym, kto jest autorem tłumaczenia. W wymianie listów, jaką miałem z redakcją pisma przed premierą tego numeru dowiedziałem się jednak, że odpowiadają za nie Radosław Pisula i Maciej Kluba.

Z tego, co wiem, to jeżeli Master Mind of Mars – czy też już raczej powinienem pisać Władca umysłów z Marsa – się sprzeda, to wydawnictwo będzie kontynuować przygodę z Burroughsem. Byłoby dobrze i pomimo tego, że recenzja może się wydawać bardzo negatywna, to nie było to moim zamiarem. To jest efekt zderzenia się czytelnika mocno zafascynowanego Barsoom z publikacją skierowaną do laików. Rzeczy, które dla normalnego czytelnika nie są ważne, zwracają moją uwagę. Stąd też pomimo mojego czepialstwa polecam zakupić ostatniego „Cosia”. W końcu jest to Burroughs i to po polsku! Na dodatek całkiem tanio i w niezłej jakości. Nic tylko mieć nadzieje, że to dopiero poczatek, a nie jednostkowy przypadek.

 
 

Wnuczka i niekończąca się kawalkada przygód (Llana of Gathol – tom 10 cyklu o Marsie)

Przygotujcie się na przygodę, jaką można mieć tylko na Marsie!
Przygotujcie się na przygodę, jaką można mieć tylko na Marsie!
 
 
 
 
 

Minęły dwa lata od premiery Synthetic Men of Mars i w 1941 roku Edgar Rice Burroughs ponownie zaprosił czytelników na Barsoom. Tym razem formuła publikacji powieści była trochę inna niż miało to miejsce w poprzednich utworach z cyklu. Zamiast jednej książki podzielonej na części, z których każda była publikowana w jakimś czasopiśmie, tym razem oficjalnie mieliśmy mieć do czynienia z czterema różnymi opowiadaniami. Opublikowane zostały w czasopiśmie „Amazing Stories” i chyba dla każdego w trakcie lektury jasnym stało się, że mamy do pewnego stopnia do czynienia ze swego rodzaju oszustwem. Pomimo deklaracji, że chodzi o zbiór opowiadań, tak na prawdę mamy do czynienia z dokładnie taką samą powieścią, jak miało to miejsce przy poprzednich częściach z cyklu. Cała zmiana ogranicza się do tego, że w trakcie lektury mamy podzieloną opowieść na cztery, kompletnie niesamodzielne, części. Różnica także polegała na tym, że Burroughs tworzył powieść jeszcze w trakcie cyklu wydawniczego, a nie jak miał wcześniej w zwyczaju, oddawał wydawcy gotową całość.

 

Co ciekawe na edycję książkową przyszło Llana of Gathol czekać bardzo długo, bo aż 7 lat. Wynikało to z ograniczeń w dostępie do papieru w czasie trwania Wojny. Zarazem jest to ostatnia książka z cyklu o Barsoom, która wyszła za życia Edgara Rice’a Burroughsa. Kiedy czytelnik rozpocznie lekturę, od zwyczajowego wstępu, szybko dostrzeże, że chyba miała to być ostatnia opowieść napisana przez niego o przygodach Cartera. Historia zaczyna się od pobytu Burroughsa na Hawajach, gdzie rzeczywiście w owym czasie się udał. Pewnego razu z drzemki obudził go przybywający na Ziemię John Carter. Zaskoczenie było spore, gdyż minęło trochę czasu od poprzedniego ich spotkania. Następnym krokiem było opowiedzenie przez dzielnego kapitana Burroughsowi o swoich przygodach i tę właśnie historię przyjdzie nam czytać w powieści. Tutaj też jest jednak ten pewien niepokojący element wprowadzenia. Burroughs prosi Cartera, aby ten także po śmierci przybywał na Ziemie informować o tym, co dzieje się na Marsie. Skoro już jego samego wtedy nie będzie, to kieruje kroki Cartera do swoich dzieci. One będą mu wierzyć i zapiszą jego przygody, aby przekazać reszcie mieszkańców Ziemi.

Dzikie bestie i potężni przeciwnicy!
Dzikie bestie i potężni przeciwnicy!

Pewien nietypowy, kończący pewien okres, nastrój nie ogranicza się tylko do tego wstępu. Sama powieść ma wiele powtórzeń z poprzednich części cyklu. Także i pojawiają się odniesienia, a nawet bohaterowie, o których czytelnicy już pewno dawno temu zapomnieli. Podczas lektury odnosi się wyraźnie wrażenie zamykania, czy też domykania historii. Takie ostatnie pożegnanie. Osobnym elementem jest też to, że jest to najbardziej humorystyczna, czy też autoironiczna powieść z cyklu. Mamy tutaj z jednej strony żarty ze zbyt honorowych bohaterów, w jakich do pewnego stopnia specjalizował się Burroughs. Mamy też prawie komediowe przedstawienie różnych niezwykłych odkryć, których na Barsoom pełno. Według specjalistów, ten lżejszy ton był charakterystyczny dla późnego okresu twórczości Burroughsa. W czasie wojny zdarzało mu się pisać utwory bardzo zabawne, lecz częstokroć niezwykle brutalne i w gruncie rzeczy pesymistyczne.

O czym jednak opowiada powieść i kim jest tytułowa Llana? Bohaterem tym razem ponownie jest John Carter, który postanowił udać się na przejażdżkę (czy też raczej przelot) po okolicy. Tak podróżując zbliżył się do opuszczonego miasta Horz. Przed upadkiem cywilizacji Białych Marsjan było to jedno z piękniejszych miast, lecz teraz – podobnie jak i inne ich osiedla – opuszczone i zniszczone jest pamiątką po wspaniałej przeszłości. John Carter, od kiedy był na Marsie, to zawsze chciał je zwiedzić, ale nigdy nie było okazji. Teraz takowa nie tylko się nadarzyła, ale też były obiektywne powody, aby w nim wylądować. Okazało się, że jeden człowiek walczy tam z grupą Zielonych ludzi marsa. Carter, jak to przystało na bohatera, zaraz rzucił się do walki i zaatakował owych posiadających cztery ręce przeciwników. Dopiero w trakcie walki zorientował się, że pomaga nie Czerwonemu Marsjaninowi, a jednemu z Białych. Orovarianie, bo tak nazywa się ta grupa Białych Marsjan, są potomkami pierwotnych mieszkańców planety, którzy po upadku ich cywilizacji ukryli się w podziemiach tego miasta. O ile z Zielonymi Marsjanami Carter poradził sobie bez problemu, to potem zaczęły się dla niego duże kłopoty. Okazało się bowiem, że w Horz przetrwała całkiem pokaźna grupa Orovarian. Udało im się dzięki życiu w całkowitym ukryciu. Społeczność ta jest odseparowana od całej reszty Barsoom, aż do tego stopnia, że nie posiadają oni w praktyce żadnej technologii. Tamtejszy Jeddak, nie wiedząc, z kim ma do czynienia, podjął decyzje o uwięzieniu Cartera i zamknięciu go w lochach znajdujących się głęboko pod powierzchnią planety. Razem z Ziemianinem trafił do nich także Pan Dan Che, czyli ten właśnie Orovarianin, któremu Carter pomógł. Obiecał on, że stawią się następnego dnia na procesie, w trakcie którego najpewniej zostaną skazani na śmierć.

John Coleman Burroughs, syn Edgara, był niezwykle utalentowanym rysownikiem. Pracował w Hollywood przy produkcji filmów, ale także ilustrował książki ojca. To obraz, który służył jako podstawa jednej z ilustracji.
John Coleman Burroughs, syn Edgara, był niezwykle utalentowanym rysownikiem. Pracował w Hollywood przy produkcji filmów, ale także ilustrował książki ojca. To obraz, który służył jako podstawa jednej z ilustracji.

Carterowi taki los się nie uśmiecha, więc przy użyciu różnych sposobów próbował on przekonać towarzysza swojej niedoli do próby ucieczki. O jej szansach najlepiej świadczy to, że owe lochy, to niekończący się labirynt korytarzy, które nigdy nie zostały zbadane. W planach przekonania do współpracy Pan Dan Che bardzo pomogło Carterowi posiadanie przez niego przenośnego zestawu do marsjańskich szachów, czyli Jetan. Był to specjalny zestaw, w którym figury księżniczek były bardzo starannymi rzeźbami, z jednej strony Dejah Thoris, a z drugiej tytułowej Llany z Gathol. Była ona córką Tary z Helium i Gahana z Gathol, czyli wnuczką Cartera i Dejah. Jak to zwykle u Burroughsa Pan Dan Che z miejsca zakochał się w dziewczynie i teoretyczna możliwość jej spotkania skruszyła jego opory wobec złamania obietnicy i ucieczki. Oczywiście są pewne komplikacje, ale to nic w porównaniu do tego, co czeka ich w trakcie próby wydostania się z lochów. Okazuje się, że są one zamieszkałe i to nie tylko przez ulsio – marsjański szczury – ale też znacznie groźniejszą istotę. Szalonego Lum Tar O, kiedyś członka społeczności Orovarian, który w wyniku różnych wydarzeń został z niej wykluczony.

Lum Tar O nie tylko mieszka w podziemiach, ale także porywa innych Orovarian, których hipnotyzuje, a następnie, kiedy brakuje mu jedzenia konsumuje. Ma ze sobą cały czas wiele ciał uśpionych Marsjan, z którymi rozmawia i żyje. Próbuje też pokonać Cartera i Pan Dan Che, ale mu się to nie udaje. Po jego śmierci uśpieni Marsjanie się budzą, aż tu nagle, ku zaskoczeniu Cartera, z jednej ze skrzyń znajdujących się w pomieszczeniach Lum Tar O, wychodzi Llana z Gathol. Opowie ona następnie swoją straszną przygodę, jak to musiała uciekać przed Hin Abtolem, Czerwonym Marsjaninem z ludu zwanego Panar, który używał tytułu świadczącego o pewnej megalomanii: Jeddak Jeddaków Północy. Chciał on ją za żonę, lecz Llana zdecydowanie tego nie chciała. W wyniku różnych przygód trafiła do podziemi Horz.

Opowieść zabierze naszych bohaterów dalej do miasta Czarnych Marsjan (tzn. Pierworodnych Marsa), groźnych piratów zamieszkujących miasto Kamtol. Carter, jako jeniec, spotyka tam Jad-hana, brata znanej nam z A Fighting Man of Mars Janai. Nie jest jednak łatwo uciec z Kamtol, gdyż tamtejszy jeddak, Doxus, dzięki niejakiemu Myr-Lo kontroluje urządzenie, które potrafi zabijać na odległość. Każdy mieszkaniec miasta zostaje niejako zeskanowany i jego aura jest zapisana w specjalnej maszynie. Na wezwanie można z niej wysłać sygnał, który unicestwi ewentualnego uciekiniera, ale także kogoś, kto by spiskował przeciwko Doxusowi.

Przypominamy o różnorodnych marsjańskich bestiach.
Przypominamy o różnorodnych marsjańskich bestiach.

Kiedy w końcu uda się im uciec z miasta, czekają ich kolejne przygody. W wyniku różnych przypadków rozdzielają się, a Carter – pod przykryciem – dostaje się do wojsk Hin Abtola oblegających Gathol. Tam też dowiaduje się, że jego armia składa się z porwanych Czerwonych Marsjan, którzy w większości byli zamrożeni, tak, iż nie trzeba było marnować na nich jedzenia. W trakcie wojny byli oni rozmrażani i wysyłani na front. Carter trafia do Panar, gdzie także w wyniku różnych zrządzeń losu znajduje się Llana. Dzięki niezwykłej odwadze i waleczności udaje im się uciec z miasta Panar, ale na tym nie koniec przygód.

Trafiają bowiem do miasta Invak znajdującego się pośród jednego z lasów Barsoom. Jego mieszkańcy dzięki specjalnej pigułce są niewidoczni, co zdecydowanie utrudnia jakiekolwiek próby ucieczki z miasta. Na dodatek Carter postawiony jest w bardzo niewygodnej sytuacji. Jedna z mieszkanek Invak, Rojas, zakochuje się w nim. Z jednej strony chce on skorzystać z jej pomocy w ucieczce, ale z drugiej jest wierny swojej ukochanej, wspaniałej Dejah Thoris.

Jak widać w powieści wiele się dzieje. Akcji jest dużo, ale też i Burroughs wręcz popisuje się coraz to nowymi, niesamowitymi pomysłami. Llana of Gathol może nie jest najlepszą powieścią z cyklu, ale zdecydowanie można uznać ją za jedną z bogatszych w niezwykłości. W wielu przypadkach sama jedna przygoda wystarczyłaby za całą powieść, a tutaj jest jedynie fragmentem większej całości. Można miejscami odnieść wrażenie, że Burroughs miał więcej pomysłów niż cierpliwości, aby je umieszczać w dłuższej historii. Zamiast tego napisał książkę, która miejscami wręcz przytłacza pomysłowością i niezwykłością. Co ciekawe, pomimo tego, że powstała ona 30 lat po pierwszym utworze z cyklu, nie widać zmęczenia Burrougsa, jeżeli chodzi o styl pisania. Wielu autorów pod koniec kariery nie przywiązuje wagi do tego, jak pisze. Burroughs zachowuje swój fascynujący „wysoki” język i styl. Llana of Gathol czyta się szybko i tylko szkoda, że to już jest przed ostatnia powieść o Barsoom!

Wszystkie ilustracje, jak zwykle, pochodzą ze wspaniałego ERBzine.

Ps, podobno w najnowszym numerze czasopisma “Coś na progu” będzie można przeczytać Mastermind of Mars!

 
 

Replikanci na Marsie (Synthetic Men of Mars)

Wielki ptak na Marsie.
Wielki ptak na Marsie.
 
 
 

Edgar Rice Burroughs zabrał nas, czytelników, ponownie na Marsa w 1939 roku. Opublikowana wtedy powieść Synthetic Men of Mars była już 9 książka z cyklu. Podczas lektury w wielu miejscach widać, że świat i opowieść o przygodach Cartera rozrosły się on na tyle, że Burroughs mógł bez problemu w trakcie prowadzenia historii podpierać się swoimi wcześniejszymi pomysłami. Trzeba dodać, że w 1939 roku ten starzejący się już autor nie miał aż tak silnego nazwiska, jak kiedyś. Dopiero trzecie z kolei czasopismo – „Argosy” – zgodziło się od niego kupić książkę i opublikować w 6 częściach. Nie należy tego wiązać z jakością Synthetic Men of Mars, a raczej z dosyć naturalnym wśród pisarzy obniżeniem zainteresowania wraz z mijającymi latami. To już nie było to samo „gorące” nazwisko, co w szczytowym okresie popularności Burroughsa, czyli w latach 20-tych. W formie książkowej tekst ukazał się w 1940 roku.

 

Podobnie jak miało to miejsce w poprzednich powieściach z cyklu na początku książki otrzymujemy wprowadzenie wraz z informacją, że historia, która zostanie opowiedziana została przesłana na Ziemię dzięki opisywanym już tutaj falom Gridley’a. Tłumaczem opowieści na angielski miał być także znany nam Ulysses Paxton. Wprowadzenie to różni się jednak od tych, które mogliśmy przeczytać w poprzednich powieściach z cyklu. Tam mieliśmy do czynienia z mniej lub bardziej fabularnym przedstawieniem, w jaki sposób treść utworu dotarła w ręce Burroughsa. Tym razem wprowadzenie skupia się na opisie pewnego wycinku planety, to jest Mokradeł Toonol, które poznaliśmy wcześniej w The Mastermind of Mars. Taki sposób rozpoczęcia powieści ma sens, gdyż jak się szybko okaże Ras Tavas, główny zły tamtej książki, odgrywa bardzo ważną rolę w fabule Synthetic Men of Mars.

Okładka z Wielkiej Brytanii. NIe trzeba nic już dodawać. Pisałem o tym tutaj wielokrotnie.
Okładka z Wielkiej Brytanii. NIe trzeba nic już dodawać. Pisałem o tym tutaj wielokrotnie.

Okazało się, że doszło do nieszczęśliwego wypadku. Wspaniała Dejah Thoris ucierpiała w wyniku zderzenia dwóch statków powietrznych i jej życiu zagraża ogromne niebezpieczeństwo. Żaden lekarz Helium nie jest w stanie jej pomóc, a czas ucieka. John Carter nie mogąc się z tym pogodzić zaczął szukać ratunku i wtedy też przypomniał sobie o tajemniczym naukowcu Ras Tavasie i jego eksperymentach. Ten niewątpliwie genialny umysł mógłby uratować ukochaną Cartera od pewnego i tragicznego losu. Nikt jednak nie wie, gdzie Tavas przebywa. Dlatego też Carter postanowił potajemnie udać się do Duhor, gdzie znajdował się pozytywny bohater Mastermind…: Vad Varo, czyli Ulysses Paxton. Nasz bohater liczył, że może on wiedzieć, gdzie przebywa Tavas, gdyż wcześniej u niego pracował i dosyć dobrze go poznał.

Carterowi w jego wyprawie towarzyszy Vor Daj, jeden z jego gwardzistów. Jest on zarazem narratorem całej powieści, co jest o tyle ciekawe, że po raz pierwszy w tak dużym stopniu możemy obserwować Cartera oczami innego mieszkańca Barsoom. Poprzednie tego typu przypadki ograniczały się do ledwie epizodycznych scen. W każdym razie ta dwójka razem udała się do Duhor, lecz tam nie dotarła. Okazało się, że w wyniku błędu nawigacyjnego minęli to miasto. Nie załamywali jednak rąk i zdecydowali się zmienić cel wyprawy kierując się do Phundahl. Także i tam nie udało im się jednak dostać. Zostali bowiem pojmani przez tajemniczych przybyszów z nikąd latających na dawno wymarłych wielkich ptakach Barsoom, które nazywano Malagorami. Już samo pojawienie się tych zwierząt powinno dziwić, ale na tym nie koniec. Tymi tajemniczymi przybyszami byli: jeden czerwony Marsjanin i grupa istot wyglądających jakby pochodziły z jakiegoś koszmaru. Stanowią oni jeden z głównych elementów opowieści, są efektem eksperymentów Ras Tavasa. Postanowił on stworzyć armię przy pomocy, której będzie mógł odbić swoje laboratorium z rąk jeddaka Toonol Vobisa Kana. Odkrył, jak może pobudzać komórki do replikowania się i w ten sposób powstali Hormadzi. Byli to sztuczni ludzie hodowani w wielkich zbiornikach. Proces ten nie jest jednak doskonały i istoty te są w przeważającej większości szkaradnymi parodiami ludzi. Ich poszczególne kończyny znajdują się nie w tym miejscu, co trzeba. Ucho może zajmować miejsce nosa. W dużej mierze są to potwory niczym z Futuramy.

O dziwo w Japonii też lubią sztucznych mężczyzn. Lubią też dziwne okładki książek.
O dziwo w Japonii też lubią sztucznych mężczyzn. Lubią też dziwne okładki książek.

Poza koszmarnym wyglądem należy ich zdecydowanie uznać także za niezbyt rozgarniętych. Mają oni jednak niesamowitą przewagę w postaci liczby. Jest ich prawdziwe multum, tak, iż są w stanie pokonać każdego przeciwnika. W praktyce nic nie jest w stanie ich powstrzymać. Nawet i brak żywności na podbitych terenach ich nie osłabi, gdyż żywią się oni mięsem hodowanym (podobnie jak i oni sami) w wielkich zbiornikach. Poza tym w praktyce nie da się ich zabić. Odcięcie głowy nie sprawia, że ciało umiera, zamiast tego porusza się ono samodzielnie, a głowa krzyczy i denerwuje się. Podobnie jest i z kończynami.

Stąd też nie dziwi, że w przypadku przewagi liczebnej John Carter i Vor Daj zostają pojmani i przetransferowani do miasta Morbus. Tam okazuje się, że Ras Tavas już nie jest tym głównym złym. Został on obalony przez siedmiu nadzwyczaj dobrze rozwiniętych Hormadów, którzy przyjęli tytuły Jedów. Zdołali oni siłę przekonać Tavasa do przeniesienia ich umysłów do ciał dobrze wyglądających pojmanych Czerwonych Marsjan. Na tym jednak nie koniec ich planów, gdyż chcą oni przy pomocy wyprodukowanej przez niego potężnej armii podbić całe Barsoom.

Carter w związku z tym musi znaleźć sposób, aby nie tylko uciec Hormadom, ale także, aby uratować Ras Tavasa. Jest to tym pilniejsze, że nie wiadomo ile będzie w stanie przeżyć Dejah. Sytuacja komplikuje się tym bardziej, że Vor Daj natrafia wśród pojmanych jeńców na dziewczynę Janai z Amhor. Jest ona, jak można łatwo przewidzieć, piękna, ale co gorsza znajduje się w niezwykłej opresji. Trafi ona najpewniej do haremu któregoś z Jedów. Nie trudno przewidzieć, że Vor Daj uzna, że musi ją uratować i w tym celu poprosi Ras Tavasa, aby dopóki nie będą oni w stanie uciec przeniósł go do ciała jednego z Hormadów. Wybór pada na Tor-dur-bara, który był jedną z przyjaźniejszych istot. Naszym bohaterom udało się z nim niejako zaprzyjaźnić i kiedy nadarzyła się okazja zaoferowali mu oni ciało jeńca – złego i krwiożerczego zabójcy. Stąd też jego okropne, ale niezwykle silne ciało było wolne i zostało właśnie przejęte przez Vor Daja.

Nasz bohater w ciele Hormada i jego własne "lepsze" czekające na stole operacyjnym.
Nasz bohater w ciele Hormada i jego własne “lepsze” czekające na stole operacyjnym.

Wspomniana siła stała się dla niego przepustką do pałacu Jedów, wtedy też wtrąca się w konflikt pomiędzy poszczególnymi Jedami. Dochodzi do wojny domowej, ale zawczasu Vor Dajowi udaje się ukryć Janai w pałacu, tak, iż jest ona bezpieczna. Po dłuższych walkach władze w Morbus przejmuje trzeci Jed, który nazywa siebie Ay-madem, Jeddakiem Morbus. Jednak po zwycięstwie okazuje się, że Ras Tavas, jak i John Carter zniknęli. Vor Daj jest uwięziony w ciele Hormada i musi ze wszystkich sił chronić ukochaną Janai. Sprawę komplikuje też to, że wstydzi się on przyznać, że w tym okropnym ciele znajduje się umysł zakochanego w niej Czerwonego Marsjanina.

To wszystko jest ledwie wstępem do bardzo rozbudowanej powieści. Na jej stronnicach Burroughs umieścił opisy niezwykłych ludów zamieszkujących bagna Toonol, ale też historie o potwornie nieudanych eksperymentach. Wystarczy powiedzieć, że w wyniku błędu z jednego ze zbiorników wyszła coś, co można nazwać masą kończyn i szczęk. To coś cały czas rośnie i jeżeli nie zostanie powstrzymane, to pokryje swym cielskiem całą planetę.

Janai i Vor Daj. Mimo wszystko patrząc na tę ilustrację mozna trochę zrozumieć wątpliwości bohatera.
Janai i Vor Daj. Mimo wszystko patrząc na tę ilustrację mozna trochę zrozumieć wątpliwości bohatera.

Synthetic Men czyta się dobrze i szybko, choć trzeba przyznać, że główny bohater nie należy do zbyt inteligentnych. Jego wątpliwości, czy będzie mógł zostać pokochany przez Janai, jeżeli ona dowie się, co uczynił sprawiają, że czytelnik ma ochotę uderzyć go po głowie. Nie jest przy tym osamotniony, a i zostanie on słusznie pokarany za swoje zachowanie. Hormadzi są pod wieloma względami śmieszną kreacją, ale trzeba przyznać, że są dosyć starannie wykorzystani przez Burroughsa. Podobnie i zmiana ciała Vor Daja dodaje powieści pewnego uroku i pozwala prowadzić narracje w dosyć nietypowe regiony. Chociaż cała książka dzieje się na dosyć ograniczonym terytorium, to Burroughsowi udało się je zapełnić ciekawymi istotami. Jest to zdecydowanie przyjemna powieść, która doskonale pokazuje, że Barsoom jest światem ciekawym i rozległym.

 
 
 
 

Ku Diunie drui raz (Diuna i Mesjasz Diuny)

Arrakis, to taki Alladyn na LSD. Przynajmniej według tej okładki.
Arrakis, to taki Alladyn na LSD. Przynajmniej według tej okładki.
 
 

Wielu pisarzy na stałe znanych jest w dużej mierze dzięki jednej powieści. Frank Herbert, który napisał wiele różnych książek, zdobył wieczną sławę właściwie dzięki jednej: Diunie. Opowieść o Paulu Atrydzie, Arrakis i odpychających Harkonnenach zyskała niezwykłą popularność. Zdecydowanie wykraczającą poza grono wiernych czytelników fantastyki. Jest to także jedna z najlepiej ocenianych powieści s-f, a o tym jak duże wrażenie wywarła świadczy to, że doczekała się aż dwóch ekranizacji, oraz wielu prób przeniesienia na ekran. Całej serii gier komputerowych, gry RPG i całej gromady rzeczy związanych z tym uniwersum. Co więcej plotki mówią o kolejnej wersji filmowej. Wszystko to wynikało z sukcesu powieści Herberta, którego źródeł należy szukać w wielu różnych rzeczach.

Diuna jest historią o polityce i religii. Opowiada o tym, jak manipuluje się ludźmi w celu zdobycia władzy. Paul Atryda przedstawia się (nie wprost, ale wyraźnie daje o tym do zrozumienia), jako mesjasz dla zamieszkujących Arrakis Freemenów, jako ten człowiek, który poprowadzi ich do nie tylko panowania nad samą planetą, ale także nad całym wszechświatem. Władza będzie się opierać z jednej strony na gospodarce, a z drugiej na religii. Galaktyczny dżihad będzie możliwy dzięki kontrolowaniu najważniejszego surowca w całym wszechświecie. Wydobywanej na Arrakis przyprawie-melanż, która daje osobie ją zażywającej nie tylko ograniczone zdolności profetyczne, ale także jest podstawą podróżowania po kosmosie. Herbert tutaj postawił z jednej strony na bardzo realistyczną powieść, z drugiej stworzył obiekt magiczny. Pod wieloma względami melanż pełni rolę w całej książce Gwiezdno wojennej Mocy. Przy czym zaznaczmy, że Lucas, choć ewidentnie znał powieść Herberta, a i w wielu miejscach się do niej odwoływał, to konstruując własne uniwersum poszedł bardziej w kierunku Johna Cartera i Flasha Gordona.

Sukces Herberta nie wynika jednak tylko z łączenia elementów fantastyczno-magicznych i twardej s-f. Ważnym elementem sprawiającym, że wielu ludzi zostało uwiedzionych przez Diunę jest forma narracji tej powieści. Czytelnik siadając do lektury był wręcz atakowany przez skale historii. Nim zacznie się opowieść o Paulu Atrydzie na pierwszej stronie mamy cytat z Manual of Muad’Dib, tekstu napisanego przez księżniczkę Irulan. Ten cytat jest znaczący gdyż w formie „innej” książki informuje czytelnika, kiedy toczą się wydarzenia. Zarazem jednak ta lokalizacja jest fałszywa, gdyż kompletnie nieprecyzyjna. Mamy bowiem tylko rok panowania Padyszach Imperatora znanego wszechświata Szaddama IV. Nie jesteśmy tutaj w stanie ulokować tej informacji w naszym kontekście pojęciowym. Zaraz po tym oszustwie jesteśmy od razu wrzucani na głęboką wodę opowieści.

Towarzysz Atryda i jego piaskowa książeczka.
Towarzysz Atryda i jego piaskowa książeczka.

Czytelnik poznaje historie równolegle poprzez samą główną narracje, ale też ciągłe cytaty z dzieł istniejących w powieściowej rzeczywistości. Najlepszym wyrazem tej metody tworzenia nastroju historii jest zakończenie książki. Tam możemy przeczytać różne dodatki. Dotyczą one różnych spraw, znajdziemy tam mamy opis ekosystemu planety, religii, ale też raport na temat działalności Bene Gesserit, czy wypis z biogramów przedstawicieli poszczególnych rodów arystokratycznych, ale też słowniczek. Wszystko to jest pisane niejako wewnątrz świata stworzonego przez Herberta. Wiele tych informacji jest całkowicie zbędnych dla czytelnika i fabuły powieści. Spełniają one jednak inną rolę: tworzą nastrój.

Musimy od razu stwierdzić, że ten sposób pisania książki nie jest to pod żadnym względem odkrywczy. Wcześniej opisywał w ten sposób świat Edgar Rice Burroughs w swoich książkach o Marsie. O ile jednak przygody Cartera i innych Czerwonych Marsjan były robione w kontekście rozrywki, czasem krwawej i brutalnej, ale jednak rozrywki, to Herbert zaproponował tak na prawdę traktat o religii i polityce ubrany w szaty wielowątkowej sagi o walce na obcej planecie. Dzięki odpowiedniemu nastrojowi i kreowaniu bardzo konsekwentnym wizji, że mamy do czynienia jedynie z jej fragmentem wprowadzał czytelnika w otchłań wciągającej lektury.

To jest też jedna z przyczyn porażki Mesjasza Diuny. Pierwsza kontynuacja opowieści o wydarzeniach na planecie Arrakis uderza jedną nietypową zmianą. Początkowo powieść wydaje się prowadzona podobnie. Mamy wiele cytatów z różnych utworów napisanych przez Irulan, czy innych autorów. Czytelnik może mieć wrażenie, że ma kontakt z prostą kontynuacją pod każdym względem. Jest jednak pewna zasadnicza zmiana, która sprawia, że wiele osób odrzuca Mesjasza i uznaje, że liczy się tylko pierwszy tom historii. Nie chodzi tutaj o zmianę tematu opowieści. Dalej mamy gęstą sieć polityki i religii. Może jedynie ta druga jest trochę ograniczona względem pierwszej części. Mamy zdecydowanie mniej historii dominującego w galaktyce wyznania. Zamiast tego poszerzone zostało grono ważnych grup interesu działających w państwie rządzonym przez Paula.

W rzeczywistości jednak Herbert dosyć drastycznie zmienił sposób prowadzenia opowieści. Choć w Mesjaszu Diuny autor ten wykorzystał w podobny sposób cytaty, to nie odgrywają one już takiej roli jak w pierwszej części. Można zaryzykować stwierdzenie, że wszystko wynika z przesunięcia akcentów. O ile w Diunie, to świat był na pierwszym planie opowieści, tak tutaj polityka wyrasta na centralny punkt historii. Dlatego też nie przeczytamy w tej książce rozbudowanych dygresji o wierzeniach Freemenów i innych mieszkańców galaktyki. Nie będziemy mogli także przeczytać rozważań na temat polityki i mechanizmów władzy w galaktyce. Zamiast tego historia skupia się na samej intrydze. Dobrym przykładem jest powrót Duncana Idahoo, który, gdyby miał miejsce w pierwszej Diunie, wiązałby się pewnie z jakimś raportem na temat procedur przywracania do życia. Byłoby też rozbudowane wprowadzenie o implikacjach religijno prawnych tego typu działania. Herbert jednak zamiast rozpisywać się na te tematy skupił się na politycznym znaczeniu powrotu zmarłego bohatera.

Stąd też czytelnik siadając do lektury zaraz po przeczytaniu Diuny będzie zaskoczony. Herbert zamiast kontynuować swój styl dokonał całkowitej wolty. Kontynuacja jest całkiem inną powieścią stąd też ci, którzy oczekiwali prostego rozwinięcia opowieści o Paulu Atrydzie muszą być niezadowoleni. Jeżeli jednak zaakceptuje się zmianę, to okazuje się, że Mesjasz Diuny jest bardzo dobrym dopełnieniem historii o dżihadzie i o upadku proroków.