Category: Recenzje książek

Początek cyberpunka, to seks i przemoc (Dr Adder)

 

 

Niektórzy pisarze mają specyficznego rodzaju szczęście być prekursorami gatunków literackich, a z drugiej strony być całkowicie zapomnianymi. Do tego stopnia, że nie tylko przeciętny czytelnik o nich nic nie wie, a czasem nawet osoby mieniące się autorytetami w danej dziedzinie i wielkimi krytykami literackimi nie mają pojęcia o ich istnieniu. Taka sytuacja wynika przeważnie z wielu czynników, jednym z nich jest to, że większą sławę zdobywają utwory, które mają już przygotowanego czytelnika. Pisarze, którzy jako pierwsi poruszają różne zagadnienia muszą w gruncie rzeczy sami stworzyć sobie odbiorców. Natomiast ci, którzy są w drugiej fali danego nurtu trafiają do osób już doskonale wiedzących, czego należy się spodziewać.

 
 
 
 
 

Czasem także i inne problemy dotykają prekursorów. Częstokroć wydawnictwa reagują przestrachem na proponowane utwory. Powieści pokazujące nowe drogi są ryzykowną inwestycją. Pewniejsze jest iście utartymi ścieżkami, tudzież wykorzystywanie modnych nurtów literackich. Stąd też czasem prawdziwi prekursorzy mają pecha, gdyż, kiedy oni walczą z wydawnictwami, ktoś inny publikuje powieść, która zostaje uznana za przełomową. To jest historia cyberpunka, jako gatunku literackiego. Za utwór tworzący podstawy tego nurtu uważa się powszechnie Neuromancera Williama Gibsona. Powieść ta zdobyła niesamowity rozgłos i zdecydowanie trafiła na odpowiedni moment. Czytelnicy byli wniebowzięci i wkrótce rynek zalały powieści czy to inspirowane Neuromancerem, czy to będące dosłowną jego kopią. Nagle wszyscy zaczęli się podniecać wizją mrocznego miasta przyszłości, czemu niewątpliwie pomagało kino serwując Blade Runnera (wcześniej), czy Max Headroom (później).

Jednak Gibson nie istniał w próżni i w jego, w gruncie rzeczy bardzo słabej powieści, widać wyraźnie ducha twórczości Philipa K. Dicka. Połączył go z infantylnym erotycznym uwielbieniem technologii. Dzięki temu stworzył nowy gatunek literacki. Tutaj jednak pojawia się nazwisko bardzo ważne dla s-f lat 80-tych, czyli K. W. Jeter (o którym wspomniałem recenzując jego Farewell Horizontal). Należy tutaj wspomnieć, że to on stworzył termin steampunk, który miał być pewnego rodzaju odpowiedzią na popularność cyberpunka. Niewiele jednak brakowało, a to i on byłby powszechnie uważany za twórcę także tego drugiego. Wszystko zaczyna się w 1972 roku, kiedy Philip K. Dick dostał od Willisa McNelly’ego powieść jego studenta. Dick, jak sam pisze, z pewną odrazą sięgnął do tej książki i ku własnemu zdziwieniu – gdyż nienawidził dostawać rękopisów do lektury – stwierdził, że to jest świetna powieść. Zaznaczmy od razu, że nie było to spowodowane tym, że na kartach tej powieści pojawiał się radiowy DJ KCID, który uwielbia niemieckie opery. Z jednego prostego powodu, gdyż Dick uważał, że Jeter go obraża przedstawiając go w taki sposób, w jaki się pojawia w powieści. Szczegółów nie będę zdradzać, ale jako zabawną ciekawostkę dodam, że i Jeter pojawia się w jednej z powieści Dicka, a i po lekturze tego rękopisu obaj stali się raczej niezłymi przyjaciółmi.

 

Jakże miło kiczowata okładka drugiego wydania Dr Adder
Jakże miło kiczowata okładka drugiego wydania Dr Adder

W każdym razie pobudzony Dick zakrzyknął: „to trzeba wydać” (albo zapewne coś w ten deseń) i wtedy zaczęły się schody. Kolejne wydawnictwa odmawiały opublikowania powieści ku coraz większej frustracji tak Jetera, jak i Dicka i paru innych osób zaangażowanych po drodze w promocje powieści. Dopiero w 1984 roku znalazł się odważny, który wydał powieść. W między czasie Jeter opublikował kilka horrorów, jak i zaczął grzebać przy początkach tego, z czego wyrósł potem steampunk. Co ciekawe, kiedy po 12 latach walk z wydawnictwami powieść – pod tytułem Dr Adder – ujrzała światło dzienne nic nie straciła ze swojego pazura, agresji i szoku. Jednakże jedno minęło bezpowrotnie. Neuromancer opublikowany także w tym roku zdobył palmę pierwszeństwa, jako pierwsze powieść cyberpunkowa.

Trudno mi powiedzieć, co musiał czuć Jeter widząc, że jego pomysły sprzed lat, teraz są modne. Miał prawo do ewentualnego zdenerwowania, bo już w 1972 roku wymyślił wielkie niekończące się Los Angeles sięgające prawie Orange County. Świat, gdzie po bliżej niesprecyzowanym konflikcie upadł rząd USA, a władzę w nim (a raczej w jego resztkach) przejęły korporacje. Świat, gdzie istnieją cyberwszczepy, wirtualne awatary ludzi, a miasto staje się irracjonalnym samodzielnym światem. Świat, gdzie jedzenie jest produkowane na przykład ze zmodyfikowanych genetycznie kurczaków, które są teraz wielkości człowieka i składają jaja, które są przekształcane w różne produkty spożywcze.

To właśnie tam zaczyna się akcja powieści. Teraz uwaga, osoby o słabej wytrzymałości na pokręcone rzeczy, tudzież osoby o zbyt dużej wyobraźni ostrzegam. Dalej będą rzeczy straszne. Głównym bohaterem powieści jest E. Allen Limmit, syn słynnego odkrywcy-biologa Lestera Gassa. Jego ojciec dawno temu zniknął tak z powierzchni planety, jak i z życia Limmita. Był on samotnie wychowywany przez matkę w jednej z ferm specjalizujących się w produkcji wielkich jaj. Tam także po krótkim okresie służby wojskowej w wojnie z trockistowską partyzantką pracował jako zarządca fabrycznym domem publicznym. Nie jest zbyt szczęśliwy, acz ma swoje drobne przyjemności. Posiada ogromną kolekcje klasycznych powieści s-f, dostęp do pokaźnej apteczki zawierającej różne narkotyki, a także ma swoją przyjemność w postaci jednego ze zmutowanych kurczaków, który jest przystosowany do utrzymywania kontaktów seksualnych z człowiekiem (czy też raczej z mężczyzną – zaznaczmy, że dom publiczny obsługuje obie płcie).

 

Francuzi...
Francuzi…

Limmit postanawia zamiast siedzieć w zapuszczonym Phoenix, gdzie znajduje się farma, przenieść się do Rattown będącego częścią Los Angeles, a konkretnie do miejsca zwanego Interface. Tam liczy, że uda mu się wybić. Zrobić coś ze swoim życiem, w tym celu chce zrobić interes życia sprzedając zawartość walizki, którą wziął z Phoenix niejakiemu doktorowi Adderowi. Interface, właściwie cała Kalifornia jest pod rządami korporacji GPC. Poza tym obecna jest Armia, a co za tym idzie jakaś forma rządu centralnego, ale nie odgrywają one większego znaczenia. W ramach Kalifornii są dwie osoby mające specjalną rolę. Wspomniany Adder i John Mox. Jest pomiędzy nimi głęboki konflikt, a mieszkańcy miasta wybierają, który z nich jest tym lepszym, czy też tym silniejszym. Mox jest typem teleewangelisty, ma także własne siły porządkowe zwane w skrócie MoFo. Pełna nazwa to Moral Force, czyli Siła Moralna, acz skrót ma podwójne znaczenie, bo może być odbierany jako Motherf*cker. Mox chce porządku i moralności, a na jego drodze stoi Adder. Jest on akceptowany przez zarząd korporacji (w którym jest także Mox, ale nie odgrywa tam decydującej roli).

Dlaczego Adder jest tak znienawidzony przez Moxa? Ponieważ reprezentuje sobą wszystko, co osoby o jakimkolwiek poczuciu moralności szybko by znienawidziły. Doktor Adder zarabia na życie w sposób dosyć specyficzny. Okazało się, że jest on w stanie przeżyć używanie narkotyku zwanego ADR, który został wymyślony przez Gassa do przesłuchiwania więźniów. Dzięki temu potrafi on wchodzić w umysły ludzi, ale wykorzystuje to nie do zdobywania informacji, a w innym celu. Jest doskonałym chirurgiem, miał zresztą pracować dla GPC modyfikując ludzi do pracy z maszynami – byłoby to tańsze, niż przebudowa maszyn w fabrykach – i dalej kroi swoich pacjentów.

 

Sex zawsze się będzie sprzedawał...
Sex zawsze się będzie sprzedawał…

Wszystko polega na tym, że ADR pozwala mu poznawać z jednej strony najbardziej ukryte pragnienia seksualne ludzi, a z drugiej sprawdzić, do czego jest gotowa dana osoba. Dzięki temu zgłaszają się do niego sfrustrowani mężczyźni prosząc o to, aby im powiedział, jaki jest ich fetysz. Ostateczna podnieta, która nada sens ich pustej egzystencji. Mogą to być bardzo różne rzeczy, od kobiet z amputacjami (zresztą na pierwszej stronie powieści jest list z „Penthouse’a” z listopada 1972 roku, gdzie czytelnik prosi o takie modelki), ale też nawet bardziej ekstremalne rzeczy, jak kobiety z mackami wychodzącymi z waginy.

Jednakże znalezienie swojego fetyszu, to nie wszystko. Jest jeszcze jeden bardzo ważny problem, gdyż trzeba znaleźć osobę, która będzie je w stanie spełnić. Od czego jednak są prostytutki… odpowiednio zmienione przez Addera. Dzięki ADR wie, co może takiej wyciąć, której może podać niszczący psychikę narkotyk zamieniający je w żywe zwłoki, czy też dodać jakieś dziwne części ciała. Wszystko oczywiście nawet nie tyle za zgodą tychże, ale ku spełnieniu ich marzeń i nadziei. One chcą być tymi wrakami człowieka, a co więcej, są dumne z tego, że wyszły spod noża Addera tatuując sobie małą żmije. W ich rozumieniu symbol doktora.

Rattown zamieszkują jeszcze inne ciekawe postaci, takie jak Mother Endure, czyli stara kobieta opiekująca się osobami, które zostały zniszczone przez narkotyki. Wspomniany KCID, czy też Droit robiący badania socjologiczne w mieście, a przy okazji sprzedawca także informacji. Oczywiście za odpowiednią opłatą. Mamy także Mary, którą Limmit kiedyś poznał, jest ona zawodową rewolucjonistką i chce zmienić świat, czy też niejakiego Azusę, który jest świetnym snajperem. Organizuje on imprezy podczas których odstrzeliwuje wybranych MoFosów.

Limmit dostarcza Adderowi przesyłkę, którą okazuje się Flashglove. Specjalny cyberwszczep zamieniający dłoń w maszynę zniszczenia. Wymyślone przez Gassa urządzenie miało być stosowane w obozach do wykonywania egzekucji. Odpowiednio zmodyfikowani agenci CIA zamieniali się w aniołów zagłady, tak, iż dookoła nich tryskała krew. Sam widok osoby wyposażonej w ten wszczep miał wprawiać w przerażenie. Adder dostawszy paczkę wie, że chce jej zawartości, choć doskonale wie, że ma do czynienia z prowokacją. Chce go nie tyle żeby sobie go zamontować (przestałby wtedy być lekarzem), ale po to, aby posiadać. Jest jednakże drugie dno tej przesyłki, poza ową prowokacją. Jakie dokładnie są relacje pomiędzy Moxem, a Adderem? Jaki jest właściwie sens tego wszystkiego, co się dzieje w Los Angles? No i jak skończy się życie Limmita?

Dr Adder, kiedy się go czyta po ponad 20 latach od premiery dalej robi wrażenie. Nie jest to miła lektura, szczególnie, że właściwie żadnego z bohaterów nie można lubić. Także i dlatego, że sama wizja przyszłości jest dosyć nieprzyjemna i odpychająca. Mało która książka zaczyna się od zoofilii, a potem sprawy idą coraz dalej. Mimo wszystko powieść wciąga, a po drodze powstają pytania odnośnie poszczególnych elementów konstrukcji świata. Są tam urocze i aktualne pomysły, jak przekształcenie s-f w literaturę, którą akceptują główno nurtowi krytycy i specjaliści, z czym wiąże się wyrwanie jej pazurów. Mamy też ogólną niechęć do ludzi, którzy z takich kreatur, jak Adder, są w stanie zrobić gwiazdę, swego rodzaju celebrytę.

 

Choć czasem parzy
Choć czasem parzy

Powieść Jetera jest takim bardziej brutalnym cyberpunkiem, pozbawionym naiwnego patrzenia na technologię. Co prawda nie poświęcił on w niej dużo miejsca na sieć komputerową, a telewizja wciąż odgrywa w tym świecie dominującą rolę, ale należy pamiętać o tym, kiedy została napisana. Szkoda, że Dr Adder nigdy nie został wydany w Polsce. Należy wątpić, aby miało to kiedyś mieć miejsce (może w którejś Solarisowej serii?), co oznacza, że trzeba korzystać ze starych papierowych wydań oryginału. Ewentualnie z niemieckiego, czy włoskiego tłumaczenia. O ile te drugi są relatywnie dostępne, to oryginał ciężko znaleźć w normalnej cenie. Może za jakiś czas Jeter zamieści ją jako ebooka.

Mimo wszystko warto sięgnąć po przygody Limmita, Addera i Moxa. Jest to bardzo dobra powieść, która zestarzała się o wiele lepiej niż wiele innych utworów z lat 80-tych. Ma swoje wady, pewne wybory fabularne są dziwne, jednakże pomysł na świat, jak i na bohaterów jest niesamowicie intrygujący. Dr Adder, to mało znany klasyk literatury. Eksplozja, której nikt nie zobaczył, bo wszyscy skupili się na świeczce.

Koniec trzech autorów i parę uwag o filmie Na srebrnym globie

To wszystko była prawda!
To wszystko była prawda!
 

W poprzednich częściach tekstu (1, 2 i 3) mogliśmy zobaczyć, że w przypadku powieści Le Rouge’a, Burroughsa i Żuławskiego mamy trzy bardzo różne powieści, choć wychodzące z jednego wspólnego motywu. Podróż na obcą planetę jest raz przedstawiona jako pretekst do omówienia społeczeństwa, albo też prezentuje fantazje mieszkańca Ziemi. Obydwie wizje są ciekawe i warte uwagi, ale też mają swoje wady i problemy. Ta pierwsza może bardzo łatwo się zestarzeć. Co więcej podlega łatwo niesprawiedliwej krytyce. Wystarczy powiedzieć, że książki Żuławskiego zostały bardzo ostro skrytykowane przez Stanisława Lema. Co ciekawe podobał mu się początek Na srebrnym globie, ale wynikało to z tego, co opisywał tam autor. Dla Lema zaletą tej partii powieści był realizm i zatrzymanie się na pomysłach naukowych. Jakiekolwiek głębsze wejście w elementy fantastyczne uważał za wadę stąd dalsze partię tekstu odrzucał z odrazą. Wydaje się, jak jeszcze weźmie się pod uwagę inne teksty krytyczne Lema, że wynikało to w dużej mierze z bardzo uproszczonego przez niego pojmowania hasła fantastyka naukowa, przez co wiele powieści i utworów oceniał on skrajnie niesprawiedliwie, pokazują przy okazji własne ograniczenia.

 

Drugi sposób prowadzenia narracji zagrożony jest natomiast przez wpadnięcie w syndrom nudnej ramotki. Powieść rozrywkowa musi zaskakiwać i musi mieć akcje, która napędza lekturę. Pod tym względem obronną ręką broni się cykl o Marsie Burroughsa, pełny niespodzianek i bohaterskich czynów. Natomiast twórczość Le Rouge poprzez nie tyle może nudną narrację, co raczej brak wyobraźni autora sprawia, że tracimy z czasem zainteresowanie lekturą. Okazuje się, że bohaterowie zamiast przyciągać uwagę czytelnika stają się mało ciekawymi postaciami przewijającymi się poprzez strony opowieści. Brakuje nam emocji, które giną w bardzo statycznej formie ich opisywania. Tutaj zresztą widać, czemu właśnie Burroughs zrobił taką karierę. To trochę tak, jak Ray Bradburry o nim pisał: to nie wizje niezwykłych światów dały mu sławę, a umiejętność dawania czytelnikowi tego uczucia napięcia i zdenerwowania tym, czy bohaterowi uda się uniknąć śmierci.

Mapa księżyca u Żuławskiego
Mapa księżyca u Żuławskiego

Łatwo z tego opisu zgadnąć, które opowieści podobały mi się bardziej, a które mniej. Na koniec zwrócę jedynie uwagę na pewną ciekawostkę w formie prowadzenia opowieści przez całą trójkę autorów. Burroughs jak wspomniałem przedstawiał wydarzenia, jako wspomnienia Johna Cartera. W późniejszych powieściach cyklu stosował różne metody opowiadania historii, trzymając się jednak jednego wspólnego mianownika, udawania, że wszystko wydarzyło się na prawdę. Jerzy Żuławski pisząc Na srebrnym globie stwierdził, że mamy do czynienia z prawdziwym rękopisem z księżyca, wystrzelonym na Ziemię i odnalezionym przypadkowo. Cały wstęp do powieści zasadza się na próbie stworzenia wrażenia, że mamy do czynienia z zapisem prawdziwych wydarzeń. Na swój sposób próbował się do tego odnieść Andrzej Żuławski robiąc ekranizację powieści, gdzie część poświęcona wydarzeniom przedstawionym w Na srebrnym globie pokazano jako zapis kamer na kombinezonach bohaterów – rozbitków. Le Rouge podobnie, a zarazem inaczej przedstawił przygody swoich bohaterów. Oto opowieść o Robercie przekazywana jest jako zapis z jego pamiętnika, który nadał morsem z Marsa przy użyciu dużych znaków: kresek i kropek. W drugiej części relacja ta jest oparta na wspomnieniach Roberta, który wrócił na Ziemię. Równolegle zaś prowadzona jest narracja o wydarzeniach dziejących się na błękitnej planecie, które nie mają takiej formy. Jest to zwykła opowieść bez żadnych prób zaczepienia w ramach jakiejś struktury. Pomimo tych wszystkich różnic możemy więc powiedzieć, że autorzy w mniejszym lub większym stopniu próbowali nadać swoim utworom rys pewnej realności przez formę narracji.

 

Polskie okładki też potrafią być straszne
Polskie okładki też potrafią być straszne

Na koniec zaś cyklu, wypada napisać co nieco o filmie Żuławskiego. Pisałem już tutaj o ostatniej ekranizacji Księżniczki Marsa, jak i o perypetiach z próbą przeniesienia książki Burroughsa na taśmę filmową. Stąd nie będę się powtarzać i zainteresowanych odsyłam do tamtych tekstów. Co jednak z trylogią księżycową i jej przenoszeniem do kina? Andrzej Żuławski w latach 70-tych był uznanym twórcą i polski przemysł filmowy postanowił go wykorzystać. Po Diable wyjechał do Francji zrobić Najważniejsze to kochać, które zostało docenione w Cannes, było jasne, że Żuławski może być drugim Wajdą. Stąd odpowiednie instancje kina, w poszukiwaniu nowego twórcy, który będąc zarazem uznanym reżyserem, jak i sprawnym propagandystą (tudzież twórcą zgodnym ideowo z zamierzeniami partii), zgodziły się i dały odpowiedni budżet do zekranizowani słynnej trylogia Jerzego Żuławskiego. Film miał w zmierzeniu opierać się na wszystkich trzech częściach, acz ostatnia, Stara Ziemia, została mocno zmieniona i właściwie w niczym nie przypomina pierwowzoru.

W produkcji wykorzystano wiele różnych technik filmowych, mających oddać poszczególne elementy opowieści Żuławskiego. Stąd jak wspomniałem, pierwsza część filmu, będąca zapisem powstawania nowej cywilizacji, została przedstawiona jako nagrania z kamery kombinezonu. Także i w partii odpowiadającej Zwycięzcy mamy wiele bardzo spersonalizowanych sekwencji.

Wszystko szło dobrze, pieniądze wydawano sprawnie, ale nagle ministerstwo kultury zmieniło zdanie. Jak się mówi, uznało ono, że wyraźnie mesjanistyczne elementy filmu nie pasują do ateistycznej rzeczywistości PRLu. Zamknięto produkcje i potem bardzo długo odmawiano różnym chętnym, którzy chcieli kupić nakręcony materiał w celu dokończenia produkcji. Dopiero w 1988 roku Żuławskiemu dano dokończyć film. Brakujące sceny zostały uzupełnione narracją, dla której tłem były ujęcia współczesnej Warszawy. Dzięki temu powstał bardzo dziwny film, który mógł być arcydziełem, ale mu nie dano.

Jest jednak i druga strona medalu. To, co powstało i się zachowało, pokazuje wiele problemów, z jakimi borykała się ta produkcja. Począwszy od bardzo tandetnej charakteryzacji, gdzie Szernowie wyglądają bardziej groteskowo, niż strasznie, a skończywszy na wielu dziwnie wyglądających strojach. W gruncie rzeczy, czasem trudno pojąć, na czym miało polegać znaczenie „super” przy tej produkcji. Dodajmy do tego koszmarną wręcz grę aktorską Andrzeja Seweryna, który wije się po planie wymachując swoim przyrodzeniem. Oglądając poszczególne sceny, czy sekwencje właściwie można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z jakąś parodią, czy też z filmem zbyt dosłownie starającym się pokazać jakiś pokręcony sen.

W gruncie rzeczy, oglądając zmontowaną produkcję oczywiście można się łudzić, że, gdyby nie PRLowskie władze, powstałby film wybitny. Jednakże są to nadzieje w dużej mierze wbrew temu, co nakręcił Żuławski. Jego materiał raczej wskazuje, że skończyłoby się na jakiejś groteskowej tandetnej pseudofilozoficznej opowiastce, która byłaby wielką zmarnowaną szansą kina. Na swój sposób ówczesne Ministerstwo Kultury wyświadczyło reżyserowi przysługę. Zwolniło go z odpowiedzialności za film, który tworzył. Na srebrnym globie w reżyserii Żuławskiego warto znać, ale lepiej poczytać książki. Nie tylko są one zdecydowanie lepsze, ale i nie posiadają pseudo-artystycznego patosu i tandeciarskich zagrywek nastawionych na sprawienie przyjemności znudzonej krytyce filmowej. 

 
 
 
 

Obcość Marsa i Księżyca

Oto i trzecia część opowieści o Burroughsie, Le Rouge i Żuławskim. Pierwsza i druga są odpowiednio tu i tu.

 
Film Andrzeja Żuławskiego na motywach Trylogii księżycowej charakteryzuje się tym, że jest strasznie ciemny i właściwie ledwo widać Szernów. Poza tym, że są trochę tandetnie zrobieni.
Film Andrzeja Żuławskiego na motywach Trylogii księżycowej charakteryzuje się tym, że jest strasznie ciemny i właściwie ledwo widać Szernów. Poza tym, że są trochę tandetnie zrobieni.

Podsumowując poprzednią część tekstu możemy bez problemu stwierdzić, że nasi trzej twórcy inaczej podchodzą do tego, jak wysyłają swoich bohaterów na obce globy. Dalsze różnice w sposobie tworzenia opowieści jeszcze mocniej zobaczymy, jak porównamy rasy inteligentne, jakie, żyją na tych globach. Żuławski wymyślił sobie, że Księżyc jest zamieszkały przez mrocznych i tajemniczych Szernów. Rasę pokrytą czarnym włosiem, przypominającą trochę wielkie ptaki. Są bardzo inteligentni, posiadają rozwiniętą cywilizacje i komunikują się przy pomocy pewnej formy telepatii. Mają także dwie białe macki, które mają szczególne zastosowanie w powieści. Dotykając nimi ludzkich kobiet sprawiają, że zachodzą one w ciąże, których efektem będzie Morc. Morcowie to ludzie wybrakowani, nie do końca rozwinięte mutanty. W pierwszej powieści Szernowie są ledwie zapowiadani i dopiero w drugiej przyjmują rolę głównych złych, choć to określenie nie jest do końca właściwe. Wypada tutaj dodać, że ludzie żyjący na Księżycu różnią się od nas. Są bladzi i niscy, co jak tłumaczy Żuławski wynika z różnicy w przyciąganiu obydwu globów. Można powiedzieć, że są oni dosyć groteskową parodią ludzkości, co zresztą widać w ich skłóconym i skomplikowanym społeczeństwie. Są oni też zdecydowanie słabsi od Szernów, którzy ich bez problemu podbijają. Pomimo tego, że ludzie są tutaj sługami Szernów, to zawsze starają się zabijać wszystkich Morców.

Misjonarz wśród krasnoludków. Ich pulchność wskazuje, że mają wielu misjonarzy (wyjaśnienie dowcipu dalej w tekście)
Misjonarz wśród krasnoludków. Ich pulchność wskazuje, że mają wielu misjonarzy (wyjaśnienie dowcipu dalej w tekście)

U Le Rouge mamy natomiast początkowo dwie rasy inteligentne. Pierwsza to dosłownie krasnoludki. Ubrani zgodnie z powszechnym wyobrażeniem tychże żyją spokojnie, jedząc i tyjąc. Są oni zabawni, pocieszni i nieporadni. Obawiają się oni jednak Eloorów, czyli wampiro-podobnych istot. Z czasem jednak okazuje się, że nie są one aż tak inteligentne i raczej należy je uznać za bardziej zmyślne zwierzęta. Pomimo tego byli oni wielkim zagrożeniem dla owych krasnoludków. Na szczęście dla nich przybył Robert, który sprawił, że potrafili oni sobie poradzić z tym zagrożeniem. Tutaj powiedzmy sobie wprost, że powieść Le Rouge’a jest zdecydowanie rasistowska, tudzież ma bardzo wyraźne tego typu odcienie. Sposób konstruowania relacji pomiędzy bohaterem, a obcymi ma charakter wręcz groteskowego przerysowania. Oto przybywa Francuz, który uczy obcych wszystkiego. Obala ich fałszywych bogów, daje ogień i uczy jedzenia pieczonego mięsa. To ostatnie jest szczególnie zabawne, gdyż krasnoludki żywiąc się dotąd surowizną od razu zasmakują w pieczystym. Dodajmy do tego, że ci biedni obcy od razu uznają Roberta za boga. Zresztą ową francuską wyniosłość widać także w Więźniu na Marsie. Tam w opisie wydarzeń na Ziemi mamy postać murzyna Zaruka, który jest opisany przy użyciu wszelkich możliwych kalek, a i znajdzie się tam uwaga o jego wyglądzie: „Czoło miał wyniosłe i rysy regularne, a wargi nie były tak wstrętnie grube jak zwykle u Negrów.

Wampir, panie, wampir atakuje.
Wampir, panie, wampir atakuje.

Potem w powieści pojawiają się jeszcze inni przedstawiciele obcej rasy. Chodzi tutaj o tajemniczych Niewidzialnych. Podobnie jak ma to miejsce z przyrodą, są oni skonstruowani w celu zdziwienia. Z logicznego punktu widzenia nie mają za bardzo uzasadnienia. Owi Niewidzialni są wielkimi głowami, które mają dwoje szaro-bladych skrzydeł podobnych do tych u ważek. Poza tym posiadają po pięć macek z każdej strony (w sumie 10). Każda macka jest uzbrojona w 3 ssawki. Ich twarze nie posiadają powiek, nosy są szerokie, a usta czerwono-krwistego koloru są ledwo widoczne. Co ciekawe, chociaż posiadają usta, to porozumiewają się dzięki telepatii, która pozwala im także komunikować się z Robertem. Nie są oni jednak na szczycie piramidy żywienia, chociaż ich pokarmem są Eloorowie. Niewidzialnych terroryzuje Wielki Mózg, który ich zjada (wyrzucając macki i skrzydła). Mieszka on na Wyspie Śmierci. Sama wyspa, to tak na prawdę czaszka wielkości Mount Blanc, a w środku znajduje się tenże mózg otoczony „szybą przezroczystego kamienia”. Na wyspie poza tym był metalowy las zbierający energię elektryczną z burz, która pobudzała komórki nerwowe Mózgu. Krew niewidzialnych dostarczała mu natomiast fosforu. Ta przerażająca istota powstała być może z połączenia na przestrzeni wielu set lat rozlicznych umysłów.

Na tym tle Burroughs przedstawia nam zdecydowanie bardziej rozbudowane życie na obcej planecie. Mamy wiele różnych ras, w tym, co warto zaznaczyć, Kaladanów, którzy chcieli stworzyć coś w stylu Wielkiego Mózgu. Jednakże jest to jedynie fantazja dziwnej rasy, a nie realny byt. W każdym razie w trakcie lektury tego cyklu trafimy na całe społeczeństwa, które są opisane w sposób składny i spójny. Poznamy Zielonych Ludzi Marsa, którzy są więksi i wyglądają bardziej drapieżnie od ludzi, ale trafimy także na Czerwonych, Żółtych, Czarnych i Białych Marsjan, którzy wyglądem przypominają rasy zamieszkujące Ziemię. Dodajmy, że chociaż Burroughs wielokrotnie był oskarżany o rasizm, to, co ciekawe, na kartach tych powieści tego nie dostrzeżemy. Carter jest oczywiście bohaterem, jest silniejszy od innych mieszkańców planety, ale nie jest od nich lepszy w tym sensie, w jakim Robert góruje nad rasami Le Rouge’owego Marsa. Oczywiście nie twierdze, że Burroughs nie miał (z naszej perspektywy) problematycznych poglądów na kwestie rasy, ale podczas lektury jego książek z cyklu o Barsoom trzeba jednak dużej złośliwości, żeby oskarżyć go o pisanie rasistowskich powieści.

W gruncie rzeczy owo oskarżenie raczej pokazuje, że Burroughs rzeczywiście osiągnął sukces. Jest czytany, a stąd osoby przeczulone i doszukujące się w literaturze kwestii problematycznych prędzej, czy później trafią na jego utwory. Znacznie gorszy Le Rouge będzie czytany jedynie przez wielbicieli starych książek stąd też nikt nie zwróci uwagi na problematyczne kwestie. Czytelnicy tacy są bowiem świadomi, że mają do czynienia ze specyficzną literaturą.

Ciąg dalszy nastąpi.

 
 

Bohaterowie Marsów, bohaterowie księżyca

W poprzedniej części opowieści przedstawiłem obce globy, na które trafiają bohaterowie powieści naszej trójki autorów. Teraz zapraszam na kontynuację, tym razem będzie o podróży.

 
 
 
 

Jednakże jak bohaterowie powieści trafiają na te globy? Może jednak najpierw napisze, kim oni są. Dla Le Rouge głównym bohaterem jest Robert Darvel, francuski odkrywca i wynalazca. Posiadał narzeczoną, którą była córka potężnego bankiera, lecz ze względu na utratę majątku w wyniku nieudanego eksperymentu nawiązania komunikacji z Marsem i zarazem utratę przyjaźni ze strony planowanego teścia, został zmuszony do przyjęcia propozycji tajemniczego Hindusa Ardweny. Tenże postanowił go zatrudnić, aby połączyć odkrycia nauki z tajemną wiedzą joginów. W powieści widać wyraźne fascynacje ówcześnie modnym wschodem. Aż dziw, że Helena Blavatsky nie pojawia się na jej kartach.

 
 

Żuławski nastawił się na bohaterów zbiorowych. Mamy w Na srebrnym globie O’Tamora – pomysłodawcę wyprawy; Piotra Varadola – portugalskiego inżyniera; Jana Koreckiego – czyli tego, który sfinansował wyprawę; Tomasza Woodbella – lekarza. W ostatniej chwili wycofał się Niemiec Braun. Zamiast niego (potajemnie) do ekipy dołącza Marta, czyli narzeczona Woodbell. W wyniku różnych wydarzeń ekipa zmniejsza się do Marty, Varadola i Koreckiego. W drugiej części, głównym bohaterem jest niejaki Marek. U Burroughsa bohaterów jest wielu i nie będę się tutaj na ten temat rozpisywał. Zaciekawieni mogą sięgnąć do moich innych wpisów na temat cyklu. Wypada jednak zaznaczyć, że na Barsoom w każdej z powieści jest para głównych bohaterów – kobieta i mężczyzna – w okuł których toczy się akcja. Ich wzajemne relacje i napięcie erotyczno-miłosne ogniskuje w sobie całą fabułę.

Czasem warto wrócić do Verne'a
Czasem warto wrócić do Verne’a

Widać od razu i wyraźnie, że mamy tutaj pewną drastyczną różnicę pomiędzy tym, jak swoich bohaterów widzą autorzy. Chociaż we wszystkich występuje miłość, jako ważne uczucie, to jest ono inaczej rozgrywane. Dla Le Rouge jest ona tylko czymś odległym i niespełnionym. Burroughs opiera się natomiast na gloryfikacji tejże, wraz ze słusznym dodatkiem erotyki wynikającym choćby z tego, że bohaterowie biegają po kartach powieści nago. U Żuławskiego natomiast miłość i seks, to pewien problem. W Na srebrnym globie mamy problem potrzeby zaludnienia planety, choć pomiędzy bohaterami nie ma miłości. Problem jest tym większy, że Marta jest w ciąży ze swoim zmarłym mężem. Urodzony syn bez towarzystwa będzie wieść tragiczne życie, lecz kto ma być ojcem reszty mieszkańców planety? Jak zostanie dokonany ten wybór i jak Marta wychowa swoje ukochane dziecko wraz z dziećmi zrodzonymi nie z uczucia, a z pragmatyzmu?

Sytuacje jeszcze bardziej komplikują wydarzenia opisane w Zwycięzcy. Druga część trylogii opowiada o przybyszu na księżyc, który trafił tam już po ustabilizowaniu się nowego społeczeństwa. Marek, bo tak mu na imię, jest samotnym człowiekiem, który postanawia zmienić nowy świat i dokonać na nim daleko idącej rewolucji społecznej. Pomimo tego, że na kartach utworu pomagają mu to raz i drugi inni mieszkańcy Księżyca, to w gruncie rzeczy cały wysiłek spoczywa tylko na jego barkach. Zarazem opowieść w pewnym stopniu nie tyle dotyczy Marka i jego wysiłków, a tego jak wydarzenia, które poznaliśmy w Na srebrnym globie, zostały przetworzone przez religię i naukę mieszkańców Księżyca. Owa konfrontacja rzeczywistości i tego, co powstaje w wyniku jej opisywania przez następne pokolenia stanowi jeden z głównych elementów powieści. Stąd, chociaż teoretycznie mamy tutaj jednostkowego bohatera w postaci Marka, to w rzeczywistości bohaterem jest społeczeństwo i sposoby jego reagowania na różne impulsy. Charakterystyczny zresztą jest koniec powieści, gdyż tak naprawdę nie jest on o przybyszu z Ziemi, a o tym, jak społeczeństwo, różne jego odłamy i grupy, zareagowały na jego działania i los.

W kryminałach strzelba wystrzeli, w fantastyce rakieta.
W kryminałach strzelba wystrzeli, w fantastyce rakieta.

Idąc dalej, charakterystyczną różnicą pomiędzy wszystkimi tymi seriami, jest to, w jaki sposób ich autorzy widzieli podróż na obce globy. Żuławski, wyraźnie przyznając się na inspirację Vernem i jego powieściami o wyprawie na księżyc, obmyślił sobie, że podróż odbędzie się dzięki specjalnemu działu, które wystrzeli bohaterów na księżyc w starannie wykonanym pocisku. Droga powrotna miała zostać zagwarantowana przez wysłanie osobnego pocisku, w którym znajdowałby się sprzęt konieczny do wybudowania drugiego działa, mniejszego, które pozwoliłoby wysłać kapsułę z powrotem na Ziemię. Sytuacja jednak potoczyła się odmiennie.

Całkowicie inny pomysł miał Le Rouge. W ramach swoich fascynacji wschodem obmyślił on, że Robert odkrył sposób na zbudowanie baterii, w której można by przechowywać moc joginów. Dzięki temu można by całkowicie zmienić gospodarkę planety, która zamiast opierać się na węglu i podobnych materiałach, zaczęłaby zbierać energię od ludzi. Można zażartować, że mamy tutaj do czynienia z przewidzeniem Matrixa, ale wypada zaznaczyć, że to był akurat duch tamtych czasów. Wtedy to różni teofizyci wpadali na podobne pomysły łączenia nauki i duchowości wschodu. W każdym razie pomysł ten, choć dobry, miał jednak pewne negatywne konsekwencje dla naszego bohatera. Okazało się, że Ardwena w tym momencie przestał potrzebować naukowca i korzystając z baterii, a raczej z przechowywanej w niej energii wysłał w odpowiednio skonstruowanej kapsule Roberta na Marsa. Spełnił tym niejako jego życzenie, gdyż ten chciał dowiedzieć się jak wygląda powierzchnia planety i liczył na kontakt z obcymi. Tym bardziej, że na poprzedniej – nieudanej – próbie zatracił swój majątek.

Lecim!
Lecim!

Burroughs natomiast postanowił wykorzystać w swojej historii pomysł projekcji astralnej. Choć nigdy tego tak nie nazywa, to wydaje się, że to najlepsze określenie metody transportu na czerwoną planetę. John Carter i Ulyses Paxton trafiają na Barsoom dzięki swoim myślom i chęci znalezienia się na jego powierzchni. To właśnie decyduje o tym, że nagle przenoszą się ze swojskiej Ziemi wprost na obcy glob. W innym cyklu (Wenusjańskim) Burroughs pomyślał o opisaniu działa, które miało wystrzelić bohatera w kapsule na Marsa, ale w wyniku błędu w obliczeniach trafił on właśnie na Wenus. Oba cykle są ewidentnie osadzone w jednym większym świecie, stąd wypada powiedzieć, że i w ten – bardziej pragmatyczny – sposób można się dostać na Barsoom. Tym bardziej, że w jednej z powieści Carter przylatuje na Ziemie korzystając ze specjalnie skonstruowanego statku. Wybór projekcji astralnej był w wypadku Burroughsa oparty nie tyle na braku bardziej realnego przeniesienia się na obcą planetę, co raczej wynikał z pragmatycznej decyzji autora. Pozwalało to stworzyć wrażenie pewnego absurdalnego realizmu. O wielkim dziale wystrzeliwującym bohatera hen daleko byłoby głośno. Pierwsza powieść cyklu jest natomiast pisana z pewnym nastawieniem, że mamy do czynienia z realnymi wydarzeniami. Całość udawała wspomnienia z prawdziwych przygód, stąd mniej realny sposób podróżowania był zarazem bardziej realistycznym elementem powieściowego świata.

Ciąg dalszy nastąpi, w którym omówie obcych i pozostałe kwestie warte poruszenia.

ps, ilustracje pochodzą z różnych, XIX wiecznych wydań ksiązek Verne’a o podróży na księżyc.

 
 
 
 

Dwóch panów na Marsie, jeden na Księżycu, czyli opowieść o trzech pisarzach z początków fantastyki

Oto zaczynam publikacje tekstu na podstawie zeszłorocznej prelekcji na Falkonie. Trochę mi się ona rozrosła, stąd całość będzie podzielona na części (2, albo 3). Zapraszam do lektury.

 
 
Okładka oddaje bardziej baśniowy niż s-fowy charakter powieści.
Okładka oddaje bardziej baśniowy niż s-fowy charakter powieści.

Literatura fantastyczno naukowa ma wiele oblicz, jak i wiele początków. Różni krytycy, jak i literaturoznawcy wskazują na przeróżnych autorów, którzy według nich mieli być „ojcami” gatunku. W zależności od tego, kto pisze tekst okazuje się inne oblicze nie fantastyki i jej początków. Nie ma bowiem jednego ojca, z którego wszyscy następni pisarze pochodziliby i od którego pomysłów czerpaliby. Widać to wyraźnie, jeżeli porównamy trzy powieści z początków fantastyki (a raczej cykle), niezwykle ciekawe i pod pewnymi względami bardzo ważne. Chodzi nam tutaj o tak zwaną Trylogię Księżycową Jerzego Żuławskiego, czyli: Na srebrnym globie. Rękopis z księżyca (Lwów 1903), Zwycięzca (Lwów 1910) i Stara Ziemia (Lwów 1911), o dwie powieście Gustave Le Rouge: Więzień Marsa (z 1908) i Wojna wampirów (z 1909), oraz cykl marsjański Edgara Rice’a Burroughsa, którego opisy zajęły wiele miejsca na tej stronie i pewnie jeszcze trochę zajmą.

Mamy tutaj do czynienia z trzema cyklami napisanymi przez autorów żyjących w mniej więcej tym samym czasie. Odpowiednio Jerzy Żuławski urodził się w 1874 roku i zmarł w 1915; Gustav Le Rouge 1867 do 1938, a Burroughs żył od 1875 do 1950. Z całej trójki historia najmniej łaskawie obeszła się z Le Rougem. Chociaż był bardzo popularny swego czasu, to obecnie jest w praktyce całkowicie zapomnianym autorem. Także w swojej ojczyźnie, czyli Francji. Żuławski jest przynajmniej regularnie przypominany, wielokrotnie wznawiany (ostatnio wydawnictwo Solaris), a i jego powieści doczekały się w pewnym sensie ekranizacji przygotowanej przez krewniaka Andrzeja Żuławskiego. W gruncie rzeczy najbardziej łaskawie historia obeszła się z Burroughsem, chociaż wydaje się, że w latach jego aktywności pisarskiej był on najgorzej ocenianym przez krytykę autorem z całej trójki. Traktowano go gorzej niż grafomana, ale na jego powieściach wychowały się całe pokolenia pisarzy, którzy potem odgrywali dużą rolę w amerykańskiej (a przez to i w światowej) fantastyce. Żaden z pozostałych omawianych tutaj autorów nie doczekał się takiej późnej popularności i nie możemy wskazać na ich „następców”.

Na srebrnym globie wydano wielokrotnie. To okładka już powojenna (2).
Na srebrnym globie wydano wielokrotnie. To okładka już powojenna (2).

Wszystkie wspomniane serie były tłumaczone na różne języki. Były w momencie publikacji zdecydowanie sukcesami rynkowymi. Stąd też Le Rouge stosunkowo szybko pojawił się w polskim tłumaczeniu, które zresztą było potem wznawiane na zasadzie reprintu jeszcze w latach 80-tych w ramach publikacji różnych „klasycznych” utworów gatunku. Żuławski był na pewno tłumaczony na węgierski, ale też i na wiele innych europejskich języków (za wyjątkiem, co ciekawe, angielskiego). Burroughs i jego cykl marsjański doczekał się publikacji w prawie wszystkich językach i krajach, choć nie wszędzie w całości. W Polsce wydano tylko pierwszą i szóstą część cyklu, co pod pewnymi względami dziwi, ale ostatnio pojawiła się nadzieja w postaci wydawnictwa Solaris, które rozważa wydanie 3 powieści z cyklu. Pytanie, jak to będzie współgrać z ewentualnymi zamiarami „Coś na progu” odpowiadającym za tłumaczenie Władcy umysłów Marsa pozostaje otwarte.

Od razu tutaj zaznaczę, że nie będę się odnosił do Starej Ziemi Żuławskiego. Powieść ta, choć należy ją wymienić, jest niestety nie tylko najsłabszym utworem z trylogii, ale też kompletnie nie pasuje do pozostałych. W dużej mierze jest to dopasowanie się do ówczesnych mód literackich w Polsce, co zarazem sprawia, że obecnie praktycznie nie nadaje się do czytania.

W każdym razie wszystkie trzy serie opowiadają o podróży na obce globy. Le Rouge i Burroughs wybrali Marsa, a Żuławski znacznie bliższy księżyc (choć w wersji filmowej zmieniono to na tajemniczą planetę). Jednakże, pomimo, że mamy do czynienia z istniejącymi obiektami, to w ich opisie nie do końca przypominają one, to, co rzeczywiście istnieje na ich powierzchni. Najbardziej realny jest księżyc Żuławskiego, ale tylko jego jasna strona. Opisana z dużą dokładnością i realizmem jest zgodna nie tylko z ówczesną wiedzą, ale też i w dużej mierze dalej pozostaje aktualna. Dopiero druga strona księżyca, ciemna, jest swobodną kreacją autora. Okazuje się, że nie tylko jest tam atmosfera, ale też i życie. Choć w swych formach proste, to jest ono wyraźnie inne od tego, co znamy z Ziemi. Wynika to z tego, że na opisanym przez Żuławskiego obszarze (to znaczy przy północnym biegunie księżyca) nie tylko panuje cały czas półmrok, to i bardzo rzadko pada deszcz. Powietrze, jest jednak duszne i parne. Roślinność, podobna mchom, tudzież w postaci krzewów z liśćmi zwiniętymi na kształt badyli (albo cygar), zdolna jest do ograniczonego ruchu. Pośród nich biegają jaszczurko-podobne istoty o jednym oku, które zamiast nóg posiadają macki. Mamy też inne, podobne w swoim wyglądzie stworzenia, w tym latające. Jednakże charakterystycznym elementem natury księżyca jest cisza. Zwierzęta nie dają głosu. Stąd świat księżycowy jest w dużej mierze surrealistyczny i dziwny.

A to Węgrzy z ich propozycją okładki. Z jednej strony ładnej, a z drugiej dziwnej.
A to Węgrzy z ich propozycją okładki. Z jednej strony ładnej, a z drugiej dziwnej.

Inaczej sytuacja wygląda, jeżeli chodzi o Marsy. Dla Gustava Le Rouge, choć był to glob czerwony, to w dużej mierze wyglądał on jak Ziemia. Czytelnik z pewnym zaskoczeniem mógł się zorientować, że większość opisów planety sprawia raczej wrażenie nijakich, tudzież niczym niewyróżniających się od tego, co można zobaczyć wyglądając za okno. Z czasem na szczęście pojawiają się w powieściach coraz dziwniejsze kreacje. Dziwne rośliny jednak są w dużej mierze ograniczone do kilku szczególnych przypadków. Nie wydaje się żeby Le Rouge wymyślił na potrzeby opisywanej przez siebie historii jakiś konkretny ekosystem. Były to raczej dziwadła mające pobudzić zainteresowanie czytelników. Na tym tle wyróżnia się chyba tylko istota składająca się z białej masy, która żyje w piaskach przy zbiornikach wodnych. Groźna i niebezpieczna, wygląd jej jest jednak trudny do opisania. Posiada twarz przypominającą ludzką i z opisu brzmi trochę jak słynna Meduza.

Na tym tle wyróżnia się Burroughs z jego bogatym opisem Marsa, jako umierającej planety. Choć trzeba przyznać, że miał on (poprzez większą ilość powieści dziejących się na powierzchni czerwonego globu) znacznie więcej okazji do stworzenia niezwykłego ekosystemu, to pozostaje on w miarę składny i przemyślany. Zarazem na tyle obcy, że czytelnik nie odczuwa – jak ma to miejsce u Le Rouge’a – kontaktu tylko z pomysłami na odrealnienie Ziemi. Mars Burroughsa jest obcy i dziki. Powierzchnia planety pokryta jest przez roślinność podobną mchom, a poprzecinana kanałami. Ta akurat informacja, o kanałach, łączy Burroughsa z Le Rougem. Obydwaj autorze opierali się tutaj na badaniach astronomów, którzy dostrzegli takie byty na Marsie. Poza tym na tak zwanym Barsoom mamy też i lasy oraz bagna. Wszystko starannie rozplanowane, tak, że patrząc na mapy pokazujące wymyśloną przez Burroughsa planetę, nie odczuwamy zdziwienia, że na tak małej powierzchni mamy tak dużą różnorodność.

Na tym kończymy pierwszą część omawiania tematu. W następnej poruszymy kwestię doboru bohaterów i sposobu w jaki trafili oni na obce globy. Okładki wzięte z Encyklopedii Fantastyki (Le Rouge i Żuławski) oraz z wikipedii.