Category: Recenzje książek

Mieczem, Marsem i Księżniczką (Swords of Mars)

Tak wygląda Mars na niebiesko
Tak wygląda Mars na niebiesko

Edgar Rice Burroughs nie pozwolił swoim czytelnikom na długo zapomnieć o Barsoom. Postanowił on – według wstępu – pozwiedzać góry Arizony. Chciał zobaczyć miejsca, gdzie działał Geronimo, opisywany przez niego zgodnie ze standardem epoki jako strasznego wojownika. W trakcie swoich podróży za bazę operacji wybrał małą chatkę, tam nocował i odpoczywał pomiędzy kolejnymi ekskursjami. Widoki wspaniałych, majestatycznych gór i wspomnienia o grasujących tam Indianach skierowały jego myśli w stronę Johna Cartera, który jak wiadomo po raz pierwszy trafił na Marsa, kiedy był ścigany przez Apaczów. Burroughs pytał niejako sam siebie, co teraz dzieje się z Johnem Carterem i piękną Dejah Thoris?

Forma odpowiedzi na to pytanie była zaskakująca. Pewnego razu, kiedy przed snem zaczytywał się w powieści detektywistycznej, ktoś wszedł do chatki. Tą osobą okazał się sam John Carter, który przyleciał na Jasoom, czyli Ziemię, dzięki specjalnemu statkowi. Przy okazji spotkania postanowił on opowiedzieć o strasznej historii, która odbyła się z jego udziałem.

Oryginalna okładka edycji książkowej. Jest na swój sposób niegrzeczna.
Oryginalna okładka edycji książkowej. Jest na swój sposób niegrzeczna.

Jak widać Burroughs ponownie zastosował swój stary chwyt przedstawienia opowieści, jako mającej miejsce na prawdę. Znowu też, po raz pierwszy od Warlord of Mars, głównym bohaterem jest sam John Carter. Powieść po raz pierwszy ukazała się w sześciu częściach na łamach „Blue Book” od listopada 1934 do kwietnia 1935. Wydanie książkowe miało miejsce rok później, bo w lutym 1936. Interesujące jest to, że musiało minąć aż 21 lat nim Burroughs zdecydował się ponownie obsadzić Cartera w roli głównego bohatera opowieści. Z jednej strony pokazuje to jego umiejętność w kreowaniu różnych bohaterów zastępczych, którzy bez problemu zajmowali jego miejsce w opowieściach. Z drugiej widać, że decyzja o powrocie Cartera nie była li tylko biznesowo-marketingowym chwytem, aby przyciągnąć uwagę czytelników. Radził on sobie z tym doskonale obsadzając w roli głównej inne postaci. Warto zresztą zwrócić uwagę, że na okładkach „Blue Book” chętniej podkreślano fakt, że Burroughs stworzył także Tarzana, aniżeli, że mamy do czynienia z powrotem ukochanego przez wielu Cartera.

Ilustracja z wewnątrz książki.
Ilustracja z wewnątrz książki.

Nie będę twierdzić, że Burroughs się stęsknił za swoim bohaterem, czy coś w tym stylu. Nie ulega jednak wątpliwości podczas lektury powieści, że był to starannie przemyślany element opowieści. Carter był potrzebny jako bohater, bo sprawa, którą mamy opisaną w Mieczach Marsa, jest bardzo poważna. Oto Burroughs przypomina nam, że na Barsoom zabójstwa są bardzo częste, a płatni mordercy są wręcz plagą, która dotyka wszystkich mieszkańców planety. Carter, wyznający trochę życzeniową wizję świata chce to ukrócić i w tym celu na różne sposoby próbuje wyeliminować tychże płatnych morderców. Prosty zakaz nie skutkuje, bo są oni zbyt silni i zbyt mocno weszli w sposób myślenia mieszkańców planety. Mamy na Barsoom nawet gildie zabójców, element fabularny bardzo popularny we wszelakiego rodzaju fantasy.

W związku z tym sam Carter tworzy tajną organizacje zabójców/morderców, którzy oznaczają swoje ofiary charakterystycznym krzyżykiem wyciętym na piersi tuż nad sercem. Jest jednak jedna grupa zabójców, którzy są zbyt silni, aby ich po prostu wybić, ale z kolei ich upadek byłby wspaniałym sygnałem dla innych mieszkańców planety parających się tym fachem. Jest to gildia Ur Jana, która swoją siedzibę ma w mieście Zodanga. Jeżeli udałoby się ich usunąć problem zabójców praktycznie by zniknął. Carter w związku z tym pod przybranym imieniem Vandora i w tajemnicy przed wszystkimi mieszkańcami Helium za wyjątkiem jego ukochanej Dejah wyrusza do Zodangi. Chce dostać się w szeregi Gildii i wybić ją od środka.

W Japonii też mogą mieć Barsoom!
W Japonii też mogą mieć Barsoom!

Jednym z ważnych elementów powieści jest świadomość o niewyobrażalnych zbrodniach, jaką Carter i Tharkowie wyrządzili Zodandze. Ci, którzy tylko oglądali film, nie wiedzą, że nasz bohater odpowiada za krwawą rzeź miasta porównywalną z najbardziej brutalnymi scenami z powieści Howarda o Conanie. Wiele osób zginęło w walce, a wiele straciło cały dobytek życia. Stąd też, co pewien czas Burroughs ustami i myślami Cartera przypomina nam, czytelnikom, że Zodanga, choć formalnie podległa Helium, jest bardzo wrogim miejscem dla naszego bohatera.

Sytuacja w mieście jest na dodatek dosyć skomplikowana. Dwóch naukowców walczy na śmierć i życie o bycie pierwszym, który zbuduje statek zdolny do podróży w kosmos. Chodzi o możliwość dolecenia i wylądowania na Thurii (po naszemu Phobos), bliższym księżycu Marsa. Nikt nie wie, co się na nim znajduje. Wkrótce po przybyciu do miasta Carter zaczyna działać po kolei mordując różnych zabójców, co powoduje, że Ur Jan staje się nerwowy. Okazuje się, że ma on bardzo diaboliczny plan. Chce porwać Dejah i zmusić Helium do zapłacenia ogromnego okupu. Carter prowadzi swoje operacje po tym, jak udało mu się zatrudnić u Fal Sivasa, czyli jednego ze wspomnianych naukowców. Obawia się on o swoje życie, gdyż Gar Nal – jego konkurent – wynajął Ur Jana, aby ten go zabił.

W tle mamy jeszcze innych bohaterów, takich jak Zanda. Jest to dziewczyna, na której Fal Sivas chciał przeprowadzać eksperymenty polegające na otwarciu czaszki i kopiowaniu umysłu do swojego super komputera. Została ona uratowana przez Cartera, który przekonał Sivasa, aby mu ją oddał do służby. Okazało się to do pewnego stopnia przewrotne, gdyż zapowiedziała ona, że zabije pewnego dnia Johna Cartera, gdyż ten odpowiadał za upadek jej rodziny. Oczywiście zakochuje się ona w Carterze nie wiedząc, że człowiek, którego zna jako Vandora, to tak naprawdę słynny Ziemianin. Zaznaczmy jednak, że jak to zwykle u Burroughsa, mamy do czynienia z silną i zdolną do walki kobietą. Zdolna jest ona do czynów, które wymagają więcej odwagi, niż jest w stanie zebrać w sobie Carter. Innym ciekawym bohaterem jest Rapas zwany Ulsio. Ulsio, to gatunek posiadającego wiele kończyn marsjańskiego szczura. Jest to kłamliwy, zdradziecki człowiek, który próbuje różnych spisków, ale żaden mu nie wychodzi.

Miecze Marsa są powieścią sprawnie napisaną i wartą uwagi ze względu na całkiem ciekawe opisu statków kosmicznych, w tym jednego sterowanego myślami. Komputer za to odpowiedzialny jest mechaniczną kopią ludzkiego mózgu. Zwraca także uwagę intrygujący opis Thurii i jej mieszkańców, którzy bardzo się różnią od Marsjan. Ciężko jest zarzucić coś tej części przygód Cartera poza jednym bardzo dużym problemem. Wydaje się, że zakończenie jest w złym miejscu. Powieść ewidentnie powinna być dłuższa, gdyż nie mamy właściwego wprowadzenia zamknięcia wszystkich wątków. Do pewnego stopnia można powiedzieć, że koniec jest w połowie historii.

 

Pewną ciekawostką jest to, że pierwsze litery przedmowy i każdego rozdziału tworzą: To Florence with all My Love Ed, czyli wyznanie miłosne Burroughsa do jego drugiej żony, z którą wziął ślub w 1935 roku.

Ilustracje za ERBzine.

 
 
 

Ku marzeniom o kosmosie i ich realizacji (Starman Jones)

Lata 50 były zielone.
Lata 50 były zielone.
 
 

Starman Jones jest w pewnym sensie nietypową powieścią Robert A. Heinleina. Jest to kolejny utwór, opublikowany w 1953 roku, kierowany do młodzieży. W przeciwieństwie jednak do innych tytułów z tej serii edycji książkowej nie poprzedzała wcześniejsza publikacja na łamach któregoś z czasopism około fantastycznych. Nie to jest jednak powodem, dla którego warto na nią zwrócić uwagę.

Powieść opowiada o przygodach Maxa Jonesa, młodym chłopaku z farmy ze środkowych Stanów Zjednoczonych Ameryki. Kiedy rozpoczyna się cała opowieść jego sytuacja nie należy do najbardziej radosnych. Jego ojciec zmarł pozostawiając rodzinną farmę Maxowi i jego matce. Był to jeden z pierwszych momentów przyśpieszonego dorastania naszego bohatera, który z właściwie dziecka musiał szybko przemienić się w osobę zajmującą się opieką nad farmą, jak i też obowiązkami domowymi. Był on kucharzem, farmerem jak i sprzątaczką wyręczając swoją matkę ze wszystkich właściwie prac domowych. Pomimo wielu różnych obowiązków odpowiadało mu takie życie. Lubił farmę i życie rolnika. Zarazem miał też swoje nietypowe marzenie: podróż do gwiazd. Uciekał od czasu do czasu ku myślom o podróżach między planetarnych. Pomagała mu w tym lektura wielu książek na ten temat, jak i pewien bardzo duży skarb: Max odziedziczył po wujku podręczniki Gildii Nawigatorów. Ta, powiedzmy, że sielankowa atmosfera, kończy się, kiedy matka Maxa postanawia wyjść za Montgomery’ego. Był on jednym z wielu mieszkających w okolicy kawalerów, który charakteryzował się gładkim słowem i raczej nie przepadał za wysiłkiem fizycznym. Nie trzeba mówić, że Max nie był zbyt szczęśliwy z wyboru matki, gdyż sam dosyć ostentacyjnie gardził Montgomerym. Sytuacje pogorszyło jeszcze to, że Montgomery przekonał matkę Jonesa do sprzedania farmy. Dla naszego bohatera było to nie do pomyślenia.

Test pilota Pirxa wymieszany z Ostrym dyżurem.
Test pilota Pirxa wymieszany z Ostrym dyżurem.

Nie wiedział jednak, co począć, aż przypomniał sobie o wspomnianych podręcznikach. Gildia Nawigatorów ma całkowity monopol na nawigacje statkami kosmicznymi. Członkostwo w niej jest w dużej mierze dziedziczne i Max pomyślał, że może jego wujek nie tylko zapisał mu książki w spadku, ale także i członkostwo w Gildii. W tajemnicy przed matką i ojczymem wykradł się w nocy z domu i udał się do najbliższego centrum Gildii, gdzie chciał przedstawić swoją sprawę. Po drodze spotkał włóczęgę imieniem Sam Anderson, z którym do pewnego stopnia się zaprzyjaźnił. Ten całkiem sprytny człowiek korzystając z okazji ukradł Maxowi podręczniki i chciał się pod niego podszyć, lecz Gildia nie dała się oszukać. Kiedy w końcu stawił się w niej Max okazało się, że wujek nie zapisał mu członkostwa. Dostał on jednak pieniądze w zamian za zwrot podręczników, które należą do Gildii. Max posiadał je nielegalnie, ale nie wyciągnięto wobec niego żadnych konsekwencji. Wtedy też nasz bohater spotkał ponownie Sama, który w formie przeprosin zaproponował, że za uzyskane pieniądze załatwi im wstęp na statek, który właśnie przygotowywano do lotu.

O dziwo tym razem Sam nie oszukał Maxa i rzeczywiście zdobył im wstęp na pokład statku na podstawie sfałszowanych dokumentów. Obydwaj mieli pracować na pokładzie dużej jednostki transportowo pasażerskiej. Sam szybko znajdzie sobie nisze na pokładzie i będzie poza oficjalną pracą dorabiać sobie produkując nielegalny alkohol. Max natomiast, dla którego podróż z jednej strony jest wielką radosną przygodą, ma jednak pewne wątpliwości. Nie w ten sposób miał odbyć swoją podróż do gwiazd. Jednak z tego typu rozważań i wątpliwości wyrywała go praca, jaką wykonywał na pokładzie statku. Miał za zadanie opiekować się zwierzętami należącymi do pasażerów. Jego doświadczenie z farmy zaprocentowało i jest on w stanie szybko zdobyć zaufanie tych wielonożnych pasażerów. Jednym ze zwierząt, z którym się zaprzyjaźnia jest w miarę inteligentny pająk należący do Eldreth “Ellie” Coburn. Kiedy przychodzi ona z wizytą orientuje się, że Max nie tylko dobrze opiekuje się on jej zwierzątkiem, ale także potrafi grać w trójwymiarowe szachy. Zaznaczmy, że jest ona inteligentniejsza od Maxa i lepiej gra w szachy, ale w ramach dyplomacji pozwala mu wygrać ich pierwszą wspólną partię.

Aż dziw patrząc na tę ilustrację, że Niemcy stworzyli V1 i V2...
Aż dziw patrząc na tę ilustrację, że Niemcy stworzyli V1 i V2…

W ich spotkaniu ważniejsze od gry było to, że Max spodobał się Ellie i korzystając ze swojego uroku osobistego załatwiła mu ona awans na jednego z pomocników astronawigatora. Pomogło także to, że Max miał wujka w Gildii. Na tym jednak nie koniec jego kariery. Max posiada fenomenalną pamięć i był w stanie bardzo szybko nauczyć się wszystkich swoich obowiązków. Bardzo szybko został zapamiętany przez przełożonych. Będzie to miało przełożenie na późniejszą karierę Maxa, jak i losy wszystkich pozostałych pasażerów statku.

W trakcie podróży dochodzi bowiem do katastrowy. Statek zboczył z kursu i trafił w nieznane ludzkości regiony galaktyki. Załoga była zmuszona lądować na pierwszej napotkanej planecie o odpowiednich warunkach do przeżycia, aby nie tylko naprawić statek, ale i uzupełnić szybko kończące się zapasy. Sytuacje komplikuje także to, że w wyniku katastrofy, jak i dalszych wydarzeń po kolei giną nawigatorzy. W końcu jedyną osobą, która będzie mogła sprowadzić statek z powrotem na Ziemie jest Max.

Wypada zaznaczyć, że technikalia podróży kosmicznych z jednej strony dalej są na swój sposób aktualne, ale zarazem pod pewnymi względami są mocno już przestarzałe. Nawigacja polega na wprowadzaniu na żywo do komputera kolejnych danych, dzięki czemu jest on w stanie, mocno upraszczając, zakrzywiać czasoprzestrzeń. Za tym pomysłem kryje się wymóg odpowiednio szybkiego odczytywania z odpowiednich ksiąg poszczególnych współrzędnych i programowania w ten sposób za każdym razem komputera nawigacyjnego. Stąd też najcenniejszym przedmiotem na każdym statku są książki nawigatorów, gdyż bez nich nie można dokonać poprawnego skoku. Szybko okazało się jednak, że komputery są zdecydowanie sprawniejsze od człowieka i ta wizja przyszłości należy już zdecydowanie do tych zabawnych.

Sama powieść jest historią o dorastaniu. Max z chłopca staje się mężczyzną, co obserwujemy w sytuacji kryzysowej. Od początku jest dobry i szlachetny, ale dopiero postawienie go w sytuacji osoby odpowiedzialnej za losy innych sprawia, że zaczyna on rozumieć swoją sytuacje. Starman Jones czyta się przyjemnie i to pomimo wspominanej dezaktualizacji pewnych elementów podróży kosmicznej. Zasługa w tym w dużej mierze sprawnego operowania przez Heinleina językiem, jak i starannej konstrukcji samej fabuły. W tle mamy także ciekawe grono postaci, które pozwalają podkreślić pozytywne cechy naszego bohatera. Dorosłość ma jednak także pewne negatywne skutki, o czym Max dowiaduje się na końcu powieści, ale nie będę psuć czytelnikom tej strony, w jaki sposób one się objawiają.

ps: okładki oczywiście ze muzeum.

 
 
 

Wielki Prezydent Kim Ir Sen, czyli W wirze stulecia

Strona ta ma już rok. Teoretycznie należy to uczcić i napisać jakiś interesujący rocznicowy tekst. Niestety, tego typu rzeczy nie wychodzą mi najlepiej. Podobnie nieciekawy byłby tekst na temat mojej filozofii pisania bloga. Nie chodzi nawet o automatyczną pretensjonalność tego typu tekstu, ale o to, że byłby on zbędny. Zamiast różnych dziwnych opowieści proponuje dzisiaj recenzje mocno nietypowej powieści będącej bardzo na czasie.

 
 
 
 
 
Ukochany Prezydent uśmiecha się także do ciebie. Zawsze pod tym samym kątem, aby ukryć narośl na szyi.
Ukochany Prezydent uśmiecha się także do ciebie. Zawsze pod tym samym kątem, aby ukryć narośl na szyi.

Chodzi mi tutaj o wspomnienia Kim Ir Sena (właściwie Kim Il-song), pierwszego przywódcy Korei Północnej. Jego życie otoczone jest wieloma legendami i równie dużą ilością tajemnic. Wątpliwości dotyczą nie tylko jego biografii, ale nawet tego, czy na prawdę „Kim był Kimem”. Istnieje poważna teoria, że Radzieckie służby wysłały swojego agenta, aby ten się podszywał pod zmarłego partyzanta imieniem Kim Ir Sen, który poległ w walce z Japończykami w Mandżurii. Te wątpliwości nie są jednak tematem, który nas tutaj interesuje. W każdym razie bardzo mało wiadomo o jego rodzicach, czy też o tym, co robił przed wojną. Także i jego działalność po „wyzwoleniu” Korei jest dosyć tajemnicza. Jedno jest pewne, większość Koreańczyków w 1945 roku nie kojarzyła Kima. Charakterystycznym jest to, że jego pierwsze publiczne wystąpienia, jako przywiezionego pociągiem przywódcy tego narodu, spotkało się z całkowitym brakiem entuzjazmu. Dopiero z czasem zaszczepiono w mieszkańcach półwyspu wiarę w jego przywódcze zdolności.

Jednym z elementów tworzenia siły Partii Pracy Korei, jak i samego Kima była bardzo rozbudowana machina propagandowa. Jej wykonawcy wzorowali się na najlepszych na świecie w tej dziedzinie. Doskonałym przykładem rzeczywistości komunistycznej jest film Defilada Andrzeja Fidyka. Co ważne, obrazoburczy charakter tego filmu nie był zamierzony. Wyszedł on niejako przy okazji. O czym trzeba jednak tutaj pamiętać, to to, że pokazuje on doskonale relacje pomiędzy przeciętnymi Koreańczykami, a Kim Ir Senem. Za czasu jego życia mieliśmy do czynienia z bardzo silnym kultem jednostki. Nawet jego śmierć nie zmieniła sytuacji i Kim Ir Sen dalej jest w praktyce uznawany za Boga. Jego słowa i czyny są dla wyznawców wszystkim. Cała Korea Północna usiana jest miejscami kultu, gdzie mieszkańcy tego kraju mogą pielgrzymować. Owe miejsca związane są z biografią przywódcy. Mamy tam choćby chatkę, w której się urodził, jak też i inne miejsca związane z jego życiem. Podobny los spotkał Kim Dzong Il, a i najmłodszego Kima także pewnie czeka podobna przyszłość.

Zarazem zaznaczyć trzeba pewien element charakterystyczny tego reżimu. Przeszłość podlega ciągłym zmianom. Jeżeli w odstępie kilku lat dwa razy udamy się do tego samego muzeum zobaczyć tę samą wystawę prezentującą historie życia ukochanego przywódcy, to szybko się zorientujemy, że wszystko może się w niej różnić. Jedyny element stały to wspaniałość Kim Ir Sena, a także obecnie jego syna i wnuka. Bohaterowie poboczni, towarzysze walk, raz znikają, żeby po pewnym czasie wrócić. Podobny jest też los oficjalnych partnerek przywódców, których status nigdy nie jest do końca wyjaśniony. Tego typu inżynieria przeszłości znana jest we wszystkim reżimach komunistycznych, jednak ten w KRLD jest specjalny. Tempo, jak i kompletny brak uzasadnienia zmian zaskakuje. Właściwie nigdy nie wiadomo, dlaczego bohaterski partyzant znika z obrazów, aby po 15 latach na nie wrócić.

Patrz synu, tam zbudujemy Nowy Wspaniały Świat.
Patrz synu, tam zbudujemy Nowy Wspaniały Świat.

To wszystko jest jednak wstępem do pewnego niezwykłego dzieła literatury fantastyczno-naukowej. Wspomnień wielkiego przywódcy Kim Ir Sena. Po polsku niestety wydano jedynie dwa pierwsze z 8 tomów. Całość nazywa się W wirze stulecia i opowiada od narodzin Kima aż do końca 1945 roku. Polska edycja urywa się na wydarzeniach z jesieni roku 1930. Tłumaczenie Aleksandry Dominik, pracowniczki Uniwersytetu Śląskiego, opiera się na tekście rosyjskim, a nie koreańskim oryginale. Sam miałem możliwość niestety czytać tylko pierwszy tom, który dotyczył rodziny Kima, jego narodzin i wszystkich wydarzeń aż do maja 1930 roku. Podczas lektury tego wielkiego dzieła proletariackiej literatury poznajemy rodziców Kima, jego szkole, jak i początki działalności konspiracyjnej „Prezydenta KRL-D” (jak o nim dalej pisze na oficjalnej stronie w Polsce).

Jak wspomniałem, nie wiele wiemy o jego rodzicach, ale to, co wiemy, kłóci się z opisem, który znajdziemy we wspomnieniach. Tak matka, jak i ojciec byli bardzo zaangażowani w działalność jednego z kościołów protestanckich. Jednakże we W Wirze to zaangażowanie zostało mocno ograniczone. Nagle matka Kima chodzi do kościoła nie z powodów religijnych, a z potrzeby przebywania wśród ludzi. Niewielka zmiana pozwala ominąć cały rozbudowany problem relacji wobec religii. Przypomnę, że chociaż oficjalnie mamy tam do czynienia z tolerancją względem wszelakich ruchów religijnych, to w rzeczywistości panuje tam polityka wymuszonej ateizacji. Na tym jednak nie koniec, jeżeli chodzi o poprawianie przeszłości i odpowiednie jej kreowanie. Dalej jest także ciekawie.

W każdej czerwonej chustce kryje się pistolet.
W każdej czerwonej chustce kryje się pistolet.

W trakcie lektury książki szybko dostrzeżemy dwa bardzo ważne wątki występujące we wspomnieniach. Pierwszy wiąże się ściśle z osobą Kima i jego zdolnościami. Mamy do czynienia z cudownym dzieckiem. Zawsze najlepszym, wręcz wybijającym się spośród innych. W szkole osiąga wspaniałe wyniki, ale prosty wypis z dzienniczków ucznia, to byłoby za mało. Zamiast tego jesteśmy raczeni na przykład bardzo zabawną opowieścią, jak to mały Kim razem z wujkiem poszli do chińskiej restauracji w Phenianie. Tam nasz bohater tak wspaniale mówił po chińsku, że przez jej wzruszonego kierownika został początkowo wzięty za Chińczyka. Kiedy okazało się, że ma do czynienia z młodym Koreańczykiem, to zaoferował mu posiłek za darmo. Niby jest to prosta historia, która spokojnie mogłaby się znaleźć w wielu wspomnieniach, ale mimo wszystko wzbudza oczywiste rozbawienie. Szczególnie, jeżeli czytamy ją w kontekście całości opowieści, gdzie, co chwila dowiadujemy się, że Kim jest wspaniały. Wystarczy wspomnieć, że w wieku ledwie 14 lat został uczniem akademii wojskowej kierowanej przez koreańskich nacjonalistów. Kim przyznaje się do tego, ale jak sam zaznacza, był wtedy młody i ledwie zaczynał się uczyć marksizmu i leninizmu, a jego wiedza na ten temat ograniczała się do dwóch broszur. Szybko jednak nadrobił zaległości. W każdym razie zwraca uwagę to, że Kim jest wyraźnie przedstawiany jako genialne dziecko. Każda opowieść, jaką znajdziemy we wspomnieniach od początku do końca jest skonstruowana w celu gloryfikacji przywódcy. Trzeba przyznać, że robi to doskonale.

Drugim ważnym wątkiem opowieści jest wieczna rewolucyjna walka młodego Kima. Pierwsze organizacje konspiracyjne zakładał on już w wieku 14 lat. Ktoś powie, że to dobry wiek na działanie w tajnych organizacjach i zapewne ma racje, ale skala przedsięwzięć opisanych we wspomnieniach jest wręcz niezwykła. Zresztą nie tylko młody Kim działa, ale także jego ojciec, bliższa i dalsza rodzina angażują się w walkę z Japończykami. Stary Kim działał w Koreańskim Towarzystwie Narodowym i w związku z tym podróżował po kraju w poszukiwaniu poparcia. Oczywiście, jeżeli wierzymy W wirze stulecia, gdyż żadnego potwierdzenia tej informacji z innych źródeł nie mamy. Właściwie podczas lektury można dojść do wniosku, że Stalowy szczur Harry’ego Harrisona był bohaterem o zdecydowanie ograniczonych aspiracjach i bardzo skromnej działalności, nie wspominając o tym, że był pełen pokory. Kim wkrótce po przybyciu do akademii zaczął czytać zakazany w niej Manifest Komunistyczny, a pod wpływem tej lektury założył Związek na rzecz Obalenia Imperializmu.

Tak się zakłada tajną organizację. W tle postać wymyślona specjalnie do filmu z Jackie Chanem.
Tak się zakłada tajną organizację. W tle postać wymyślona specjalnie do filmu z Jackie Chanem.

Na osobną uwagę zasługuje częste pojawianie się w książce nazwisk różnych bohaterów ruchu wyzwolenia Korei. Czasem wiążą się one z dłuższymi opowieściami, jak ta o bojowniczce przeciwko Japończykom Li Gwan Rin, która na starość za zasługi dostała dom w Pjongjang. W większości jednak wypadków ograniczają się tylko do samego podania imienia i nazwiska. Doskonale budują one wrażenie nie tylko skali działalności Kima, ale także pozwalają łączyć go z innymi, bardziej znanymi organizacjami działającymi na rzecz wyzwolenia Korei. Czytelnik ma wrażenie, że nasz przywódca jest wszędzie i jest niewątpliwie doskonały i wspaniały.

Książkę czyta się całkiem przyjemnie. Jest dobrze napisana i ma wartką akcje. Jest to świetna literatura sensacyjna z elementami fantastycznymi. Wpisuje się w długą tradycję pamiętników i wspomnień krwawych dyktatorów. Z jej lektury nie wiele dowiadujemy się o poszczególnych wydarzeniach, jak i o samym Kimie. Dużo jednak dowiadujemy się o pewnej kreacji propagandowej. Nijak nie żałuje czasu spędzonego na poznawaniu młodości Kima, choć zdecydowanie wolałbym, aby polskie wydanie tej książki było przygotowane przez osobę krytycznie nastawioną do tego reżimu i która byłaby w stanie dodać zdecydowanie bardziej rozbudowane przypisy odnośnie poszczególnych pojawiających się na jej kartach bohaterów. Czasem nie wystarczy nam informacja od Kima, że ktoś był herosem walki z Japończykami. Miło byłoby wiedzieć, na czym ta walka polegała.

Na rynku wtórnym książka jest trudno dostępna. Na szczęście na stronie Korei można znaleźć dwa pierwsze tomy w tłumaczeniu na polski. Natomiast na archive.org edycje oryginalną, jaki tłumaczenie na angielski.

 
 
 
 

Lekarz w dżungli w poszukiwaniu młodej kobiety (Jungle Girl)

Pierwsza okładka. Majestatyczna, bardzo niewinna i słoniowata.
Pierwsza okładka. Majestatyczna, bardzo niewinna i słoniowata.

Edgar Rice Burroughs pisał nie tylko o przygodach Tarzana i kapitana Johna Cartera. W jego dorobku mamy bardzo różnorodne powieści, dziejące się we wszystkich możliwych światach. Nawet, o zgrozo, w jemu współczesnym Nowym Jorku. Jedną z mniej znanych, ale mimo wszystko ciekawą książką jest Jungle Girl, znana także pod tytułem The Land of Hidden Men. Opublikowana została pierwotnie w 5 częściach na łamach „Blue Book Magazine” w numerach od maja do września 1931 roku. Rok później na rynku pojawiła się w wersji książkowej przygotowanej przez Edgar Rice Burroughs Inc. Początkowy tytuł, czyli Jungle Girl w późniejszych wydaniach szybko ustąpił miejsca The Land of Hidden Men. Nim jednak się on przyjął – już w 1941 roku – na ekranach kin pojawiła się ekranizacja powieści pod oryginalnym tytułem. Był to standardowy 15 odcinkowy serial kinowy, który w rzeczywistości nie miał wiele wspólnego z materiałem źródłowym. Jak to często miało miejsce z ekranizacjami zachowano w praktyce tytuł. Było to zresztą częściowo zaplanowane przez producentów, gdyż pozwalało w przyszłości na ominięcie konieczności płacenia tantiem. Pozwoliło bowiem nakręcić taką kontynuacje, którą można było przedstawić jako w pełni oryginalne dzieło. Dzięki temu zyski z niej szły tylko do kieszeni producentów, którzy nie musieli się nimi dzielić z Burrroughsem i jego spadkobiercami. Jako ciekawostkę dodam, że jedna z bohaterek serialu doczekała się potem własnego, całkiem znaczącego, komiksu, o którym może kiedyś coś napisze. Podobnież, ani cent z jego sprzedaży nie trafił do Burroughsa.

Kiedyś to robiono seriale!
Kiedyś to robiono seriale!

Wracając jednak do powieści. Historia rozpoczyna się od zwiedzania przez Gordona Kinga, młodego absolwenta medycyny, Kambodży. Wyruszył on do tego kraju, aby douczyć się odnośnie różnych chorób tropikalnych. Nie był on zmuszony do rozpoczęcia praktyki medycznej od razu, gdyż posiadał odpowiednie środki finansowe pozwalające mu zachować dosyć dużą niezależność. W Stanach Zjednoczonych pozostawił bliską przyjaciółkę, Susan Anne Prentice. Chociaż bohater nie zdaje sobie sprawy z tego, to dla czytelnika jasnym jest, że mamy do czynienia z niespełnioną miłością. Ten wątek jest jednak przez Burroughsa jedynie zaznaczony. Możliwe, że początkowo miał on inne plany odnośnie rozwoju wydarzeń, albo ewentualnej kontynuacji.

W każdym razie King przebywa w Kambodży i postanawia pozwiedzać okoliczne dżungle, aby dotrzeć do ruin Angkor. Jego przewodnik jednakże bardzo szybko odmawia dalszego uczestniczenia w wyprawie, stwierdzając, że jest ona zbyt niebezpieczna. W związku z tym nasz dzielny bohater samotnie wyrusza w głąb dżungli będąc przekonanym, że bez problemów zdoła wrócić z niej do cywilizacji. Początkowo wszystko wygląda dobrze, a tygrysy żyjące w okolicy nie stanowią dla uzbrojonego w broń palną podróżnika żadnego zagrożenia. Jednakże po kilku godzinach wędrówki, kiedy postanawia on wrócić orientuje się, że nie wie którędy.

Nyoka, czyli tytułowe Dziewczę dżungli w wydaniu filmowym, była bardzo dzielną bohaterką komiksów.
Nyoka, czyli tytułowe Dziewczę dżungli w wydaniu filmowym, była bardzo dzielną bohaterką komiksów.

Co gorsza, tygrysy wraz z zachodem słońca z cichych i ukrytych towarzyszy zwiedzania zamieniają się w drapieżne bestie. Woda i jedzenie nie były wzięte z myślą o dłuższym pobycie w dżungli, stąd szybko się skończyły. Kolejne godziny, a potem dni sprawiają, że King powoli traci zmysły ze zmęczenia i odwodnienia. Wydaje mu się nawet, że widzi armie Khmerów ze słoniami prowadzącą na jednym z tych wielkich ssaków piękną, półnagą dziewczynę/młodą kobietę. Wkrótce potem, już całkowicie straciwszy siły widzi, jak starego mężczyznę atakuje wielki tygrys. Nasz bohater, całkowicie niekontrolujący siebie, widząc całe zajście i nie wiedząc, czy to wszystko dzieje się na prawdę, czy nie, strzela ze swojej strzelby w bestie i prawie natychmiast mdleje.

Niestety, albo też na szczęście, wszystkie te szalone rzeczy rzeczywiście miały miejsce. Dowiaduje się on tego, kiedy budzi się pod opieką Che i Kangrey, czyli pary zbiegłych niewolników z miasta Lodidhapura rządzonego przez trędowatego króla Lodivarmana, natomiast owym starcem, któremu dzielnie uratował on życie był kapłan Shiwy imieniem Vay Thon. Przez wdzięczność za uratowanie życia umieścił Kinga właśnie pod opieką tych niewolników. W zamian za zajęcie się jego wybawcą Vay Thon zobowiązał się do pomocy Che, Kangrey’owi i ich dziecku Uda.

Przez następnych kilka stron czytamy o powolnym dostosowywaniu się Kinga do sytuacji, poznawaniu przez niego języka Khmerów i życia w dżungli. Powoli opanowuje on nie tylko umiejętność walki dzidą, ale też orientuje się jak przeżyć w ekstremalnych warunkach, jakie panowały w lasach tropikalnych Kambodży. Pewnego dnia wyrusza on na polowanie, kiedy to ratuje tajemniczą dziewczynę przed atakiem tygrysa. Tym razem nie ma on broni palnej, ale za to rzutem dzidy – w ojczyźnie trenował rzut oszczepem – udaje mu się śmiertelnie ranić ową bestię. Okazuje się, że uratował w ten sposób Fou-tan. Była ona mieszkanką Phnom Dhek, która została porwana przez żołnierzy Lodivarmana i umieszczona w jego haremie. Miała najpierw dla niego tańczyć, a potem spędzić noc z chorym na trąd królem. Udało jej się jednak uciec, ale będąc mieszkanką miasta nie była w stanie sama poruszać się po dżungli. W tej sytuacji King, chociaż obcy, był tak na prawdę silniejszy i sprawniejszy, jeżeli chodzi o znajomość sztuki przetrwania. Nasz bohater postanawia razem z dziewczyną wrócić do Che i Kangrey’a. Niestety dla nich nim dotrą na miejsce zostają pojmani przez żołnierzy Lodivarmana. Oczywiście będziemy mieć do czynienia z kolejną ucieczką, King odkryje niezwykłą prawdę dotyczącą Lodivarmana i jego choroby. Będzie też miłość, bo bohater zakocha się w Fou-tan. Na kartach powieści znajdzie się także miejsce na odpowiednią ilość przemocy, która pobudzi krew w żyłach czytelników.

Frazetta, czy trzeba coś jeszcze mówić? Może tylko zapytać o szympansa, ale chyba nie wypada.
Frazetta, czy trzeba coś jeszcze mówić? Może tylko zapytać o panterę, ale chyba nie wypada.

Jungle Girl nie jest arcydziełem i raczej też ciężko uznać ją za równą względem cyklu o Barsoom, ale za to jest bardzo przyjemnym czytadłem. Zwraca uwagę fakt, że jak na lata 30-te wyobrażenie na temat „tubylców” jest nadzwyczaj pozytywne. Chociaż są krwawi i poniekąd nieokrzesani, to jednak nasz bohater nie tylko zazna z ich strony pomocy, ale także zorientuje się, że to jest właśnie życie dla niego. Czytelnik może oczywiście narzekać na pewną naiwność, oraz w gruncie rzeczy bardzo skrótowe opisy, tak, że trudno sobie wyobrazić pewne scenerie, w których toczy się akcja. Jednak dzięki wystarczającej ilości różnych wydarzeń nie mamy czasu zastanawiać się nad takimi szczegółami. Burroughs doskonale opanował wykorzystywanie schematu i ani na chwile nie pozwala czytelnikowi się nudzić. Po zakończeniu lektury aż chce się sięgnąć po kolejną powieść tego autora, aby zabić nudę szarej egzystencji. Kambodża, to nie Mars, ale czasem i ona wystarczy.

 
 
 
 
 
 

524/6+172*60*24/6=Atlas chmur^2

Siadam do pisania tego tekstu z ciężkim sercem. Dosyć długo zastanawiałem się, jak ugryźć Atlas chmur, czyli film Wachowskich-Tykwera i książkę Davida Mitchella. Książka wydana w 2004 roku zebrała na Zachodzie wiele nagród i pochwał. Pojawiła się ona także u nas, ale w gruncie rzeczy przeszła bez większego echa, w porównaniu do niewątpliwego sukcesu za granicą. Można zaryzykować stwierdzenie, że powieść Mitchella dopiero wraz z pojawieniem się filmu zyskała trochę większe zainteresowanie. Mimo wszystko jednak, także, jeżeli weźmie się pod uwagę ile osób obejrzało ten film w kinach u nas, to i tak nie jest tego dużo.

Jak na całkiem ładny film, Atlas chmur ma wyjątkowo paskudny plakat.
Jak na całkiem ładny film, Atlas chmur ma wyjątkowo paskudny plakat.

Dlaczego jednak mam pewien problem z pisaniem tego tekstu? Napisałem już kilka recenzji, a w przypadku ekranizacji znanych mi książek dzieliłem je na części. Najpierw można było przeczytać moje uwagi na temat powieści, a potem o tym, jak została ona przeniesiona na taśmę filmową. Czasem zajmowało to więcej, czasem mniej miejsca. W przypadku Atlasu chmur mam problem, gdyż on aż się prosi o trochę inne ujęcie, inne spojrzenie na temat.

Fabuła tak powieści, jaki i filmu jest bardzo podobna. Mamy do czynienia z sześcioma różnymi opowieściami, które się do pewnego stopnia przenikają. Każda następna odnosi się bezpośrednio do poprzedniej, jako do fikcji literackiej, albo innej formy zapisu przeszłości. Powieść Mitchella dzieli się w związku z tym na 11 rozdziałów. Pierwsze pięć jest początkiem różnych opowieści o bohaterach rozsianych po różnych czasach. Szósta jest jedyną opowiedzianą od razu w całości. Potem mamy już dokończenie pierwszej piątki, gdzie za każdym razem otrzymujemy bardzo konkretne zakończenie. Poszczególne opowieści są stosunkowo proste, acz mają cechę wyróżniającą je. Każda jest napisana wyraźnie innym językiem. Tłumaczka, Justyna Gardzińska, stanęła przed bardzo ciężkim zadaniem i wydaje się, że wyszła z niego obronną ręką. Nie było to łatwe zadanie, tym bardziej, że stylizacje językowe w polskim działają trochę inaczej niż po angielsku. Efektem jest miejscami tekst nieczytelny, ale bardzo nastrojowy i po pewnym przyzwyczajeniu w pełni zrozumiały.

Różnice pomiędzy poszczególnymi opowieściami nie ograniczają się tylko do języka, ale także do formy prezentowania narracji. Prawie za każdym razem mamy, co prawda, do czynienia z narratorem pierwszo osobowym, ale są pewne elementy odróżniające historie. W przypadku pierwszej czytamy pamiętnik pisany przez XIX wiecznego notariusza, potem mamy listy aspirującego kompozytora, trzecia opowieść wyróżnia się tym, że jest zapisana w formie podrzędnego kryminału z lat 70-tych, czyli mamy wyraźnego narratora, który nie jest tożsamy z bohaterką. Przy czwartej opowieści mamy do czynienia z powieścią autobiograficzną, piąta jest przedstawiona w formie przesłuchania, a szósta to opowieść przy ognisku.

Bellona walczy z KiW o nagrodę najkoszmarniejszej okładki. Mają szanse.
Bellona walczy z KiW o nagrodę najkoszmarniejszej okładki. Mają szanse.

Efektem tego jest 545 stronnicowa powieść (w wydaniu polskim – MAGa), czyli raczej dosyć długi utwór. Tego typu książki przeważnie wydaje się nieprzekładalne na film ze względu na bogactwo materiału. Często kończy się to bardzo drastycznymi skrótami, gdzie ofiarami padają bohaterowie, czy też całe wątki. Jednakże, jeżeli porównamy dzieło Mitchella z ekranizacją, to okaże się szybko, że zmiany, które wprowadzono nie polegają na skróceniu książki, a wręcz przeciwnie, rozwinięciu jej. Celem autora powieści było stworzenie utworu, który pokazywałaby prawdę o konfliktach ludzi poprzez osadzenie „sporu” w różnych czasach i wśród różnych ludzi. Szybko jednak podczas lektury okazuje się, że teoretyczny pomysł na powieść nie jest w stanie jej udźwignąć.

Otrzymujemy, co prawda 6 ciekawych opowieści, ale konkluzja pozostawia czytelnika niepocieszonym. Złączenia fabularne okazują się liche, a sama myśl przewodnia nie do końca przetrawiona. Bardzo wiele pomysłów, które na papierze wydają się ciekawe, w rzeczywistości jest chybionych. Dobrym przykładem jest wizja języka przyszłości, gdzie znane marki stały się synonimami nazw przedmiotów. Zamiast aparatu fotograficznego mamy „najkony”. Pomysł z pozoru jest ciekawy, ale pomijając już raczej jego niezbyt dużą oryginalność, to trzeba zaznaczyć, że tworzenie się podobnych związków językowych jest już pieśnią przeszłości. To kiedyś Junkers mógł stać się terminem określającym wszystkie piecyki, ale już Elektrolux wyszedł z użycia jako synonim dla odkurzacza. Tego typu drobne naiwności w rozbudowanej fabule drażnią. Poza tym robią wrażenie sztucznych zabiegów mających zwiększyć objętość i ilość stron powieści. W gruncie rzeczy przez nie powieść jest przegadana.

Na pocieszenie dodam, że nie tylko u nas Mitchell ma dziwne okładki.
Na pocieszenie dodam, że nie tylko u nas Mitchell ma dziwne okładki.

Wachowscy z Tykwerem decydując się na ekranizację książki wzięli z całej historii ich zamocowanie, oraz pobieżnie tok opowieści. Zmienili jednak jedną rzecz. Nadali całości wyraźną linię fabularną. Powstała historia o miłości w różnych światach i wydaniach. Poza tym o wiele mocniej pokazali związki pomiędzy poszczególnymi partiami całej opowieści. Kamera przeskakuje z jednej historii do drugiej wielokrotnie w trakcie seansu. W ten sposób udaje się osiągnąć wrażenie, że mamy do czynienia z jedna długą opowieścią. W tym celu wykorzystali zresztą pewne chwyty obecne już w powieści. Jednym z nich było wykorzystanie aktorów do grania w wielu różnych postaci. Tutaj nie chodziło twórcom filmu o zaprezentowanie popisu ludzi od efektów specjalnych i makijażu. Był to od początku do końca wyraźny zabieg artystyczny mający silne umocowanie w fabule.

W trakcie pisania scenariusza poza stworzeniem znacznie bardziej skupionej i koherentnej opowieści, dokonano pewnych uproszczeń. O ile poszczególne historie w powieści do pewnego stopnia nadawałyby się na opublikowanie ich samodzielnie, to filmu nie dałoby się w ten sposób pociąć. Widać byłoby wtedy bardzo wyraźnie ich banalność i prostotę. Ze wszystkich części tylko Udręka Cavendisha mogłaby zostać oddzielona i zaprezentowana jako zamknięta całość. Uproszczenia jednak były także nie tylko, jeżeli chodzi o trochę inne przeformatowanie fabuły. Także zmieniono trochę niektórych bohaterów.

Dobrym przykładem jest postać Frobishera. W filmie mamy trochę nieszczęśliwego i odrobinę niemoralnego chłopaka. Jednakże w ramach fabuły jego nielojalność względem Sixsmitha jest pokazana w taki sposób, że większość widzów wybaczy mu to, że zdradza go z żoną potężnego i władczego kompozytora Ayrsa. Oglądając film ciężko mu jest nie współczuć. W powieści natomiast mamy do czynienia z człowiekiem amoralnym, który pasożytuje na ludziach go otaczających. Jego zdrady, to nie wynik niesprzyjających okoliczności losu, a czynione z pełną tego świadomością akty, czasem wręcz nierządu. Przybywszy do Ayrsa, który jest apodyktycznym i także do pewnego stopnia złym człowiekiem, Frobisher nie ogranicza się tylko do chęci wykorzystania jego sławy, dla zbudowania sobie pozycji, ale także zwyczajnie okrada go sprzedając książki z biblioteki. Jest to zbrodnia dla każdego czytelnika niewybaczalna. Zresztą w powieści wyraźnie wszystko jest nakierowane na podkreślenie tego, że sam na siebie sprowadza on swój ostateczny, tragiczny, finał.

Chociaż ta jest akurat ładna i całkiem przyjemna (a i związana z fabułą).
Chociaż ta jest akurat ładna i całkiem przyjemna (a i związana z fabułą).

Najradykalniej zmieniono jednak chronologicznie najpóźniejszą opowieść, czyli o Zachariaszu i Meronym. Dodano jej szczęśliwe zakończenie, usunięto pewne sceny, oraz zmieniono wiek bohaterów. Zamiast młodego chłopaka i starszej od niego kobiety mamy starszego mężczyznę i młodszą kobietę. Zmiany te wynikają z tego, że w powieści była to jedyna sekwencja bez wątku miłosnego. Stąd też dosyć brutalnie podporządkowano ją konstrukcji filmu. Wielbicielom książki te zmiany nie mogły być miłe, ale były konieczne. Bez nich trzeba by zmienić cały zamysł ekranizacji.

Modnym jest, aby przy filmach na podstawie książek podkreślać wyższość materiału źródłowego. Rozliczni recenzenci z lubością stwierdzają „książka była lepsza”, czasem dodając jeszcze „jak zawsze”. Atlas chmur nie jest tutaj wyjątkiem i często można spotkać tego typu uwagi. Jednakże ja się z tym nie zgadzam. Mitchell napisał powieść rozwlekłą i zaryzykuje stwierdzenie, że nie miał on dobrego redaktora. Ten wyciąłby niepotrzebne elementy, kazał podkreślić inne. W ten sposób nie zmieniając głównego zamysłu powieści, sprawiłby, że stałaby się ona wyraźniejsza. O ile tego typu sytuacje rozumiem w przypadku utworów napisanych przez doświadczonych mistrzów, to w przypadku mimo wszystko zaczynającego karierę pisarza, dziwi mnie to i smuci zarazem.

Nie znaczy to, że nie warto przeczytać książki. Jest ona napisana świetnym językiem i pomimo mojego narzekania, całkiem wciągająca. Także w wielu miejscach jest bardziej niejednoznaczna moralnie, tak jak we wspomnianym przypadku Frobishera. Wiąże się to z tym, że tak na prawdę ciężko jest polubić niektórych bohaterów powieści. Dzięki temu jednak poszczególne opowieści są jako samodzielne części bardziej żywe (wyjątkiem jest przygoda Louisy Rey, która w filmie pozbawiona jest pewnego stereotypowego uproszczenia tematyki elektrowni atomowych).

Zarazem jednak, jako całość, lepiej się sprawdza ekranizacja przygotowana przez Wachowskich i Tykwera. Dzięki zmianom względem powieści otrzymujemy składną opowieść, która rzeczywiście wykorzystuje pomysł wielu historii w jednej. Coś, co w książce jest jedynie hasłem, w filmie jest prowadzone znacznie bardziej konsekwentnie i ciekawie. Stąd też w mojej opinii Atlas chmur jest jednym z przykładów ekranizacji, które są zdecydowanie lepsze od papierowego oryginału