Category: Recenzje filmów

Młotkiem w film, tudzież filmowy młotek (Thor 1 i 2)

Nie jestem specjalnym fanem nowej fali kinowych ekranizacji komiksów Marvela. O ile Iron Man był dla mnie bardzo miłym i fajnym filmem, a i pewnym zaskoczeniem, to już Avengersi są dla mnie przykładem, jak nie robić dobrego kina. Potworkiem bez fabuły i bez polotu. Skoro jednak widziałem tylko mały wycinek produkcji w ramach tworzonego filmowego uniwersum Marvela, to uznałem, że może moje negatywne zdanie odnośnie filmu Jossa Whedona jest spowodowane tym, że nie znam całości konstrukcji zaproponowanej przez to studio.

To nie jest ujęcie z filmu, a szkoda, bo kostium kilkunastokrotnie lepszy.
To nie jest ujęcie z filmu, a szkoda, bo kostium kilkunastokrotnie lepszy.

Stąd obejrzałem ostatnio obydwa filmy o przygodach Thora. Było to ciekawe przeżycie. O ile pierwszy Thor wyszedł w momencie, gdy dopiero konstruowano właściwie Marvelowy świat, tak druga stanowi w jakiejś mierze wprowadzenie do kolejnych Avengersów. Jednakże pomimo głębokiego zanurzenia w otaczających je produkcjach mamy do czynienia z de facto samodzielnymi filmami. Choć wyraźnie się wiążą z wydarzeniami, które znamy z innych odcinków tego serialu, to bez problemu zorientujemy się, o co chodzi w fabule bez obejrzenia poprzednich epizodów.

Już w tym momencie pisania tekstu, czyli nim opowiem o fabule produkcji, staje przed pewnym zasadniczym problemem. Twórcy obydwu Thorów stworzyli swoimi filmami wręcz sztandarowy przykład, jak nie kręcić filmów. Oto obydwa filmy podążają praktycznie tym samym schematem fabularnym, który nie jest w żaden sposób ratowany przez jakość scenariusza. Mamy tutaj do czynienia z produkcjami, gdzie nie ma tak na prawdę porządnej opowieści. Mamy jakieś po macoszemu sklejone sceny, gdzie bardzo często właściwie nie wiadomo, po co one są, na dodatek okraszone Szekspirem dla ubogich. To, co nam się przedstawia, nadaje się w najlepszym wypadku ledwie na godzinny odcinek serialu telewizyjnego. Na dodatek niezbyt oryginalnego w przypadku pierwszego Thora. Miejscami w trakcie jego oglądania miałem wrażenie, że ktoś za bardzo inspirował się Supermanami z Christopherem Reevem, co może nie przeszkadzałoby, gdyby nie to, że była to powtórka napisana przez słabego autora.

Jednakże problemem nie jest nawet to, że scenariusz nie ma wystarczająco dużo treści dla pełnowymiarowego filmu, a to, że przy tej miałkości fabularnej widzowie traktowani są jak idioci. Oto obydwa filmy zaczynają się od przydługiego i nudnego wprowadzenia historycznego, gdzie w pierwszym dowiadujemy się, że Odyn pokonał Lodowych gigantów, a w drugim, że dawno temu mieszkańcy Asgardu pokonali Mroczne Elfy. Problemem nie są owi przeciwnicy, a sposób wprowadzenia tych istot. Owe sceny z punktu widzenia fabuły są zbędne. W gruncie rzeczy ich usunięcie byłoby nawet pomocne, bo wprowadzałoby element tajemnicy. Jednakże w tej filmowej formie otrzymujemy przydługie wprowadzenie, które już na samym wstępie usypia widza. To trochę tak, jakby na początku epizodu IV Gwiezdnych wojen obejrzelibyśmy 20 minutowy skrót prequeli. Niestety twórcy uznali, że widz nie będzie potrafił domyśleć się, o co chodzi w fabule, jeżeli nie walnie się nią go po oczach.

Zagrać w żenującym filmie i zostać gwiazdą. Talent!
Zagrać w żenującym filmie i zostać gwiazdą. Talent!

Tego typu dosyć prostacka i nudna form prowadzenia opowieści dominuje przez resztę filmów. Sytuacji nie ratują pojawiające się od czasu do czasu elementy humorystyczne, gdyż jest ich zwyczajnie za mało. Całość robi wrażenie, jakby ktoś zrobił 2 godzinny super poważny film na podstawie fabuły jednego odcinka Powerpuff Girls (nie zmieniając w niej ani jednego elementu). Czasem jednak w tego typu przypadkach mamy inne rzeczy, które ratują produkcję. Często są nimi bohaterowie. Tutaj jednak zaczyna się kolejny, pod wieloma względami jeszcze bardziej dramatyczny problem filmu. Przy Królewnie Śnieżce i Łowcy wspominałem, że tam dużą wadą produkcji jest całkowity brak chemii pomiędzy aktorami. Liam Chris Hemsworth, który tamże łowił, tutaj jest Thorem. Niby zakochuje się ze wzajemnością w Jane Porter Foster, w którą wcieliła się Natali Portman. Od razu należy powiedzieć, że jest to jedna z najgorszych filmowych par. Nie ma pomiędzy bohaterami żadnych emocji i właściwie gdyby nie kolejne dialogowe przypominajki, że coś tam się dzieje, to widz mógłby odnieść wrażenie, że obserwuje spotkania całkowicie sobie obojętnych przechodniów. Jeżeli ktoś narzekał na romans z Ataku klonów, to po obejrzeniu Thorów wypluje wszelkie słowa krytyki. Możliwe, że problemem są tutaj umiejętności aktorskie Hemswortha i jednak zdecydowanie przereklamowanej Portman, ale chyba i scenarzyści się nie popisali. Tym bardziej, że więcej napięcia i chemii jest pomiędzy Thorem, a inną postacią kobiecą.

Skoro przy tym jesteśmy, to należy powiedzieć, że nie tylko główni bohaterowie mają charyzmę wyrzuconego z buta kamyka, ale też i drugoplanowi nie mają w sobie niczego, co sprawiłoby, że warto o nich pamiętać. W drugiej części pod tym względem jest trochę lepiej, acz poruszamy się po ekstremalnych stereotypach opowieściowych w przypadku szalonego doktora (Erik Selvig) i specyficznej przyjaciółki (Darcy, która lepiej nadaje się na ukochaną Thora…). Stąd też nie dziwi, że Loki wyrósł na tak lubianego bohatera. Nie wynika to z tego, że jest on dobrze napisany, czy zagrany, tylko z tego, że cała reszta jest potwornie wręcz żenująca. Mamy przykładowa trójkę towarzyszy Thora, których można określić jako: aseksualna Xena, fircyk i Gimli. Co gorsza, takie określenie właściwie mówi o nich wszystko. Jakoś tam przewalają się po ekranie, ale kto by o nich pamiętał.

Ach, scenografia i te wspaniałe kostiumy z demobilu po Wiedźminie!
Ach, scenografia i te wspaniałe kostiumy z demobilu po Wiedźminie!

Można by jednak wybaczyć słabych bohaterów i brak fabuły, gdyby film czymś zaskakiwał. Zamiast tego jesteśmy świadkami pewnego fenomenu współczesnego kina. Budżety filmów to odpowiednio 150 i 170 milionów dolarów. Przyznam, że zastanawiam się, na co poszły te pieniądze. Na ekranie widzimy, bowiem strasznie biedną produkcje. Stroje wyglądają tandetnie i przywodzą na myśl najgorsze zbroje z Krzyżaków Forda. Scenografia przywodzi zaś na myśl brytyjskie produkcje telewizyjne z lat 80-tych. Porównajmy wygląd Thora do Masters of the Universe. Tamten film o przygodach He-Mana powstał za 22 miliony ówczesnych dolarów, co na dzisiejsze wychodzi około 50 milionów. Wygląda natomiast kilkukrotnie lepiej i robi o wiele lepsze wrażenie.

Ciekawym jest także podejście do postaci kobiecych. Są one potwornie wręcz sztampowe i wiekowi Barbarian Brothers prezentowali lepszy wizerunek bohaterek płci żeńskiej. No ale film jest ewidentnie skierowany do kobiet, wręcz na granicy seksizmu, gdyż przy całkowitym usunięciu z niego jakichkolwiek elementów “seksu”, czy “erotyki”, zafundowano widzom groteskową wręcz prezentację tak zwanej muskulatury Hemswortha. Tak z czapy i co więcej, w sposób raczej przaśny (stąd nie ma mowy o “seksie”, czy “erotyce”). Mamy w związku z tym film, gdzie postaci kobiece sprowadzone są do roli stojaków, a aktor bez charyzmy chodzi bez koszulki.

Thory są filmami nudnymi, źle napisanymi i słabo zagranymi. Zarazem ku mojemu przerażeniu niezwykle popularnymi. Pokazuje to niestety, że nie warto starać się robić dobrego filmu, gdyż przy odpowiedniej reklamie widzowie i tak na niego pójdą. Nic w nich nie wyróżnia się na plus, a jedynie usypia skutecznie. Chrrrrrrr.

Właściwie, jak ktoś ma ochotę na “dobrego” Thora, to ten teledysk jest lepszy:

W trakcie obiadu, czyli dwóch Hannibali

Porozmawiajmy o mnie
Porozmawiajmy o mnie

Powieści Thomasa Harrisa o seryjnych mordercach, które łączy osoba Hannibala Lectera nigdy mnie jakoś specjalnie nie interesowały. Także i nagradzane Milczenie owiec nie wzbudziło u mnie większej reakcji. Film Jonathana Demme’a był sprawnie zrealizowanym thrillerem, ale w moim odczuciu zachwyty nad nim były jednak w dużej mierze przesadzone. Zarazem zawsze przyznawałem, że to właśnie Milczenie owiec zrobiło z uznanego aktora, jakim był Anthony Hopkins, gwiazdę pierwszego formatu. Gdy parę lat później zostałem wmanewrowany w seans Czerwonego smoka, to chciałem tylko się śmiać z nieudolności Bretta Ratnera, który przejął rolę reżysera.

Film ten był słaby na każdym poziomie, a jednym z najsłabszych elementów był Anthony Hopkins i to nie tylko ze względu na bardzo marnej jakości odmładzanie go, a raczej z powodu całkowitego braku umiaru. Można było odnieść wrażenie, że ogląda się Loaded Weapon, a nie mroczny thriller. Podobnie zresztą Ralph Fiennes w roli Dollaryhyde’a mógł, jeśli już sprowadzić uśmiech na twarz widza, poprzez swoją pocieszność. Nie wspominając nawet o tym, że więcej włożono pieniędzy w tupecik Hopkinsa, niż w cały zbrzydzający makijaż Fiennesa.

poważnie!
poważnie!

Dopiero po Czerwonym smoku Ratnera przypadkowo obejrzałem pierwszą ekranizację powieści Harrisa. Wcześniej nie wiedziałem, że w latach 80-tych Dino de Laurentis wyprodukował film Michaela Manna na jej podstawie, który trafił do kin pod innym tytułem: Manhunter. Zmiana w tym wypadku wynikała z przesądności de Laurentisa, który wyprodukował wcześniej Rok smoka, który (choć jest świetnym filmem) był pokaźnych rozmiarów porażką finansową. Stąd zakazał on używania w tytułach swoich filmów smoków. Pomimo zmiany film nie okazał się sukcesem, co chyba raczej należy wiązać z umiejętnościami producenta, który mając świetne filmy bardzo rzadko na nich zarabiał, aniżeli z jakąś klątwą.

W Manhunterze Michael Mann w roli Hannibala Lecktora (nazwisko zostało zmienione, ale nie wiadomo dlaczego) obsadził Briana Coxa. Ten urodzony po wojnie Szkocki aktor pracuje głównie w teatrze, ale ma na swoim koncie pokaźną liczbę ról w znanych i popularnych filmach. Stąd też patrząc na sposób kreowania postaci Hannibala mamy ciekawe porównanie z wersją proponowaną nam przez urodzonego przed wojną walijskiego aktora Hopkinsa. Jest to zderzenie nie tylko dwóch różnych wersji zła, ale też i dwóch odmiennych sposobów grania seryjnego mordercy.

Dieta z ludziny wyraźnie tuczy. W trakcie seansu Smoka żałowałem między innymi, że Hannibal się nie podtuczył na tej inkarnacji Grahama...
Dieta z ludziny wyraźnie tuczy. W trakcie seansu Smoka żałowałem między innymi, że Hannibal się nie podtuczył na tej inkarnacji Grahama…

Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy podczas oglądania filmów, a w szczególności porównywania Czerwonego smoka z Manhunterem, to fakt, że to ten drugi film jest zdecydowanie lepiej nakręcony. Tak, jeżeli chodzi o kadrowanie, jak i kolory. Jest to o tyle ciekawe, że oba miały tego samego operatora, czyli Dantego Spinotti. W dużej mierze wynika to chyba z tego, że latach 80-tych Mann posiadający swój charakterystyczny styl i fascynacje, bardzo pilnował, aby reżyserowany przez niego film posiadał wiązane z nim znaki rozpoznawcze. Ratner jest natomiast reżyserem bez świadomości obrazu, który nie radzi sobie z filmami wymagającymi czegoś więcej niż słowa.

To, czym jednak naprawdę różnią się właściwie wszystkie filmy z Hopkinsem, od Manhuntera, to inne podejście do postaci Hannibala. To jest ten główny element sprawiający, że inaczej odbiera się te filmy. Różnica wynika z dwóch elementów. Po pierwsze, ze sposobu umieszczania tej postaci w filmie. Mann bardzo mocno ograniczył obecność Hannibala na ekranie. Widzimy go tylko przez chwilę i właściwie bardzo niewiele o nim wiemy. Jest tajemniczy i wycofany. W przypadku Czerwonego smoka mamy sytuację, gdy producenci na siłę pododawali sceny z jego udziałem, więc nie do końca nadaje się on do porównania. Lepsze pod tym względem jest Milczenie owiec, ale i tutaj widzimy, że kamera skupia się na Hannibalu. Nie tylko dzięki umiejętnościom aktorskim Hopkinsa, ale przez decyzje reżysera. Hannibal jest tutaj właściwie głównym bohaterem, gdzie inne postaci są odsunięte i usytuowane w tle. To jest film o Hannibalu, a nie o polowaniu na tamtego drugiego mordercę. Natomiast Manhunter jest o Willu Grahamie i jego demonach, oraz o demonach, które sprawiły, że Francis Dollarhyde został mordercą. Hannibal tutaj ma jedynie wzmacniać postać Grahama, a nie odbierać mu naczelną rolę w filmie. Stąd też Mann nie pozwolił tej postaci ukraść obrazu, a był doskonale świadom tego, że taki bohater jest do tego zdolny. Demme natomiast, choć z punktu widzenia obiektywnej długości obecności Hopkinsa na ekranie tego nie widać, umieścił go w centrum wydarzeń spychając agentkę Sterling na dalszy plan.

Brakuje tylko robaków z ust Hannibala.
Brakuje tylko robaków z ust Hannibala.

Różnice jednak nie ograniczają się tylko do decyzji reżyserów, ale także do sposobu podejścia do budowania roli przez aktorów. Cox oparł się na kilku prawdziwych seryjnych mordercach. Zrobił postać zimną, właściwie nieodczuwającą emocji. Nie wiadomo, czy on kogoś lubi, czy też nie. Jest przy tym bardzo dokładny i umie świetnie działać. To jest osoba, która nie wie, czym jest dobro i zło, stąd też doskonale potrafił ukrywać swoje skłonności. Jest przy tym bardzo metodyczny i, co doskonale widać w scenie, gdy używa telefonu, zdecydowanie jest bardzo inteligentny.

Hopkins do swojej roli podszedł inaczej. Zagrał kogoś zdecydowanie innego i choć bardziej efektywnego w filmie, to zarazem mniej realnego. Hannibal w Milczeniu owiec jest przeszarżowany. Przypomina bardziej choćby Freddy’ego Kruegera, aniżeli realnie istniejących morderców. Hopkins bawi się swoją rolą bardziej, niż robi to teraz w takim Red 2. Tego typu postać jest skuteczna w straszeniu, ale jest to strach bardziej podstawowy. To jest strach, który przywodzi na myśl kolejne części hollywoodzkich horrorów. Stąd też niewątpliwie sukces tej postaci, gdyż tacy bohaterzy są łatwi do przyjęcia przez widzów. Na tym na przykład polega popularność Jokera, którego zresztą Hopkins-Hannibal przypomina i można wręcz odnieść wrażenie, że bez problemu można zamienić jego z Jackiem Nicholsonem i nie zrobi to żadnej różnicy.

Mamy tutaj zderzenie dwóch różnych wizji seryjnych morderców, z jednej strony groteskowo przerysowaną, a z drugiej zimno-realistyczną. Zło może być kolorowe i ładne, ale też i zimne i logiczne. Do mnie bardziej przemawia ta druga wersja, stąd też o wiele przyjemniej wspominam seans Manhuntera. Wolę kanibali, którzy są straszni, a nie takich, którzy ślinią się na myśl o chianti.

Ninja i wojownicy ekranu (Ninja 2)

Ubrany na czarno wojownik jest standardowym wręcz bohaterem kina popularnego. Nawet nie wiem, kiedy postać ninja stała się ogólnoświatowym fenomenem, ale miało to miejsce niewątpliwie najpóźniej w latach 70-tych XX wieku. Pod wieloma względami jest to bohater znacznie popularniejszy niż bardziej prawy samuraj, gdyż częściej pojawia się w różnych wariantach w popkulturze Zachodu. Co ciekawe, bardzo często wyznaczany on jest na pozytywnego bohatera danej opowieści. Pamiętam choćby nadawany przez Polsat film o amerykańskim dziecku, które wychowywane było przez mistrza ninja, który w ramach szkolenia katował je bardziej niż patologiczny ojciec. Z perspektywy czasu zastanawiam się, czy to jednak nie był niezbyt dobry wzór postępowania wobec potomstwa.

Nie ma wątpliwości, to jest kobieta.
Nie ma wątpliwości, to jest kobieta.

W każdym razie ninja są wszędzie. Także i do tej stylistyki wyraźnie odwoływał się Chuck Norris, gdy nosił się na czarno. Poza tym możemy wskazać na gry komputerowe i to od początku ich popularności, gdzie to właśnie ubrany na czarno bohater był jedną z częściej pojawiających się postaci. Nie chodzi mi tutaj nawet o Last Ninja, gdyż wypada wspomnieć starsze i równie wspaniałe Saboteur Saboteur 2. Ta ostatnia gra warta jest pamiętania, gdyż gracz sterował w niej ruchami kobiety-ninja o imieniu Nina (hm!). W samej grze było to widoczne głównie dzięki długim włosom wystającym spod maski, ale na szczęści okładka gry ładnie podkreślała płeć postaci.

Gry to jedno, ale mamy przecież także i komiksy, czy zabawki na czele ze Snake-Eyesem, który nigdy nic nie mówił (acz byli scenarzyści, którzy planowali popełnić spektakularne harakiri dając mu głos!). Są nawet aktorzy, których kariera oparta była na tym, że zagrali ninja. Choćby Michael Dudikoff, który nie do końca był mistrzem sztuk walki (kompletnie ich nie znał, kiedy zaczynał karierę), ale miał odpowiednią prezencję, aby zostać Amerykańskim Ninją, co sprawiło, że stał się gwiazdą kina klasy B. Teraz jednak już takich numerów nie ma i jedynie pseudo-aktorzy w rodzaju Colina Farella mogą kopać przy użyciu grafiki komputerowej. Prawdziwi aktorzy muszą znać się na sztukach walki, jak i odpowiednio wyglądać. To jest zresztą na prawdę ciekawy element zmieniających się czasów, gdzie obecnie w kinie są o wiele większe wymagania odnośnie wyglądu (mięśni etc.) są względem mężczyzn, niż kobiet.

Mając to na uwadze nie dziwi, że w kategorii kina klasy B Scott Adkins wyrósł na gwiazdę. W pełni zasłużenie tak, jeżeli chodzi o wygląd (acz z twarzy wygląda niewyglądnie – ale biorąc pod uwagę obecne gusta kobiet, to spokojnie może być uznany za najprzystojniejszego aktora świata), jak i umiejętności. Widziałem z nim jak na razie tylko trzy filmy, wybitne (i to nie tylko jako kino klasy B) Universal Soldier Day of ReckoningExpendables 2 oraz Ninja 2. Jest on słusznie umięśniony, ale też doskonale potrafi kopać i walczyć.

Amerykański Ninja ma tyle shirukenów, ile jest Stanów.
Amerykański Ninja ma tyle shirukenów, ile jest Stanów.

To jest jednak pewna umiejętność, którą należy posiadać. Dobry reżyser i odpowiednia choreografia walki potrafią z każdego zrobić super-wojownika. Zarazem jednak odpowiedni reżyser i operator są w stanie doskonale pokazać wszystkie umiejętności aktora. Stąd też kino kopane opiera się jednak na tym, że ktoś wie, jak zadawać odpowiednio wyglądające ciosy.

Siadając do seansu Ninja 2 nie spodziewałem się wiele. Miałem jednak ochotę zobaczyć dużo ładnie wyglądających złamań rąk i innych aktów przemocy. W trakcie seansu filmu Isaaca Florentine’a dostałem to, czego oczekiwałem. Ten reżyser z Izraela zaczął od krótkometrażowego Farewell, Terminator, a potem stopniowo przebijał się przez meandry Hollywood. Od Power Rangers przeszedł ku ładnemu pokazywaniu skręcania karków. Ninja, to już obecnie seria filmów o niejakim Casey’u, który jest tytułowym wojownikiem. Pierwszej części nie oglądałem, więc nie wiem, na jakiej zasadzie biały gajin jest ninja. W każdym razie ma on swoją ukochaną żonę Japonkę, która jest w ciąży z ich dzieckiem. Niestety zostaje ona zamordowana i nasz Casey postanawia się zemścić. Ślad prowadzi do Birmy i do niejakiego Goro, który zajmuje się handlem narkotykami. Jest to zresztą weteran z czasów sequela wojny światowej. W planach zemsty niezwykle pomocny będzie Japończyk kierujący dojo w Tajlandii. Jego ojciec działał w czasie wojny w Birmie i pozostawił mapę prowadzącą do ukrytego arsenału ninja.

Film ma dosyć prostą fabułę opartą na schematach. Mamy nawet sceny głębokiej filozofii wschodu, które są stałym elementem wszystkich produkcji o wojownikach ze wschodu. Zarazem, co warto zaznaczyć, mamy tutaj do czynienia z dosyć wyraźnym pokazywaniem widzom, że traktujemy ich bardzo poważnie. Lubisz nasze filmy? To oglądaj, a jak nie, to na drzewo. Tego typu nastawienie widać po tym, że prawie połowa filmu jest w języku japońskim, co powiedzmy sobie wprost, jest dosyć nietypowe jak na kino, które kiedyś od razu trafiało na kasety video. Na swój sposób muszę pochwalić odwagę twórców, którzy zwyczajnie nie patyczkują się z odbiorcą. To jest niestety ostatnimi czasu rzadka rzecz, gdyż obecnie widza traktuje się jak biedne dziecko.

Ninja, to idealna rola dla większości współczesnych aktorów. Bardzo poprawia wygląd.
Ninja, to idealna rola dla większości współczesnych aktorów. Bardzo poprawia wygląd.

W nagrodę za przeczytanie dużej liczby napisów można obejrzeć wspaniałe sceny walki. Wszystkie kręcone są w sposób taki, że docenia się umiejętności walczących. Mamy dużo długich ujęć, które pokazują jak duże wymagania były im stawiane. To nie jest zwykłe kopnięcie i cięcie znane z filmów Seagala. Tutaj widzimy cały ruch, jak i jego konsekwencje. Sceny walki są robione w dosyć brutalny sposób i choć nie ma strumieni krwi, to doskonale widzimy wysiłek włożony w odpowiednie pokazanie walki. Kiedy porównujemy to, co musiał wycierpieć Adkins, aby zagrać rolę w tym filmie, to tylko śmiać się chce jak się widzi pokraki w rodzaju Hemsworthów męczących się z za ciężkim młotkiem (tudzież młotków muszących znieść tak złych aktorów). Nie wspominając nawet o tym, że na ekranie to popisy Adkinsa robią znacznie większe wrażenie.

Film ma oczywiste wady, począwszy od pretensjonalnej fabuły (acz logicznej i pokazującej ewolucje bohatera), a skończywszy na używaniu kamer cyfrowych. To ostatnie niestety jest bardzo widoczne. Widać, że Florentine nie do końca zna się na tym elemencie robienia filmów i choć jest świetny w pokazywaniu walk, to nie radzi sobie z cyfrą. Patrząc po fragmentach jego starszych, kręconych na kliszy, filmów widzę, że problem w dużej mierze wynika z tego, że nie do końca zdaje sobie on sprawę z tego, jak negatywnie wpływa na obraz wybór kamery cyfrowej. Tym bardziej, że wiele scen filmu dzieje się w nocy, a i te w dzień cierpią na zmiany balansu bieli. Ktoś nie pilnował kamery i był on chyba ustawiony na automat, co sprawia, że kolory są bardzo często dziwne i drażnią.

Jeżeli jednak pominiemy te wady, to będziemy mieć przyjemny seans, który pokaże wiele problemów współczesnego kina głównego nurtu. Nie wiem, dlaczego, ale od dawna Hollywood ucieka od pokazywania przemocy. Zamiast bólu i cierpienia mamy sceny walki, którym bliżej jest do polskiego kina, aniżeli do tego, do czego przywykliśmy oglądając filmy lat 80-tych. Takie, szkodliwe na wielu poziomach, podejście do przemocy, która ma być ładna, miła i dopasowana do poziomu dzieci, sprawia, że kino jest nudne. Także sprawia, że takie dziecko nie ma powodu, aby liczyć, że jak dorośnie, to obejrzy coś mocniejszego. Zamiast tego zawsze będzie płasko i bez wyrazu.

Ninja 2 jest na szczęście filmem pełnym przemocy, bólu i cierpienia. Oznacza to, że widzimy wszelkie kopnięcia, łamania rąk i inne rzeczy, które są wbrew anatomii. Chociaż bohaterowie nie latają w powietrzu, to wszystkie kopnięcia z wyskoku robią wrażenie. Może, dlatego, że wyglądają realistycznie. Z punktu widzenia zasad klasyki kina klasy B jedynym brakującym elementem jest brak dekoltu, ale czasy się zmieniły i teraz tego typu elementy są rzadko spotykane. Chcesz czytelniku zobaczyć wyskok z półobrotu? Obejrzyj Ninja 2.

Przez śniegi świata w podróży bez końca (Snowpiercer)

Para Buch
Para Buch

Koreańskie kino od wielu już lat podbija świat. Warto przy tym pamiętać, że jest to już kolejna fala azjatyckiej kinematografii, przy czym wydaje się, że ta ma największe szanse na pozostanie na dłużej w świadomości widzów. Obecnie, po tym, gdy mineła moda na bollywood i japońskie horrory, kino koreańskie wyrasta na potęgę. Dotyczy to nie tylko kina ambitnego, które zawsze stosunkowo – dzięki między innymi sile snobizmu – łatwo wykraczało poza ramy jednego kraju. Fenomen kina koreańskiego polega w dużej mierze na tym, że światowy sukces dotyczy całej kinematografii. Także czysto rozrywkowych produkcji. Przy czym nie ma tutaj ograniczenia tylko do jednego gatunku filmowego (jak japońskie horrory, tudzież filmy o jakuzie).

Stąd też nie powinno dziwić, że i na nasze ekrany kin trafiają filmy z Korei. Dziwić raczej powinno, że na razie jest ich tak nie wiele. Biorąc pod uwagę siłę i różnorodność tych filmów, a także – co jest niezwykle ważne – ich dopasowanie do naszych gustów filmowych, to powinno być ich znacznie więcej. Wspominam o dopasowaniu, każdy, kto widział kino z innego kręgu kulturowego, niż Europejski, bardzo często stykał się z problemem, jak właściwie odbierać dany film. Język kina nie zawsze nadaje się do prostego przeniesienia do innego kraju. Koreańskie kino na tym tle jest nadzwyczaj bliskie temu, czego przeciętny europejczyk szuka. Są oczywiście pewne elementy dla nas dziwne, ale nie mają one dominującej roli (można tu wymienić choćby niesamowitą wręcz skłonność do irracjonalnej przemocy). Stąd są dla nas zdecydowanie łatwiejsze w odbiorze.

koła w ruch
koła w ruch

Ostatnio do naszych kin dotarła koreańska super produkcja zrobiona we współpracy z francuzami i amerykanami, a kręcona w Czechach. Chodzi mi tutaj o film Snowpiercer w reżyserii Joon-ho Bonga na podstawie francuskiego komiksu Le Transperceneige autorstwa Jacquesa Loba, Benjamina Legranda i Jean-Marca Rochette’a. Nie miałem jeszcze okazji go czytać, więc nie będę robił porównania z materiałem źródłowym. Zwrócę jednak uwagę na to, że komiks ten był jednym z kilku tekstów kultury, które we Francji poruszały wątek globalnego oziębienia. Powstawały nawet gry komputerowe osadzone w tej stylistyce (Transactica firmy Silmarils – oparta zresztą na powieści La Compagnie des Glaces Georges-Jeana Arnauda).

Snowpiercer opowiada o świecie przyszłości. W wyniku nieudanego eksperymentu mającego powstrzymać globalne ocieplenie całą planetę spotkał powrót do epoki lodowcowej, a nawet czegoś jeszcze gorszego. Życie wymarło, nie będąc w stanie pokonać potwornie niskich temperatur. Człowiek był w stanie przetrwać ledwie kilkanaście minut, nim zamieniał się w sopel lodu. Jednakże część ludzkości przetrwała. Wszystko dzięki przemysłowcowi o godnym nazwisku: Wilford. Od dziecka uwielbiał on koleje i zamarzył sobie luksusowy pociąg, który objeżdżałby całą planetę. Mógłby on w nim żyć bez końca. Pomysł ten był wyśmiewany, jako przykład przesadnego i niepotrzebnego wręcz luksusu w postaci globalnego Orient Expresu.

Sytuacja zmieniła się drastycznie, kiedy nastał pogodowy kryzys. Wtedy to właśnie ten pociąg okazał się dla wielu jedyną nadzieją na przeżycie. Sprzedawano na podróż nim bilety w dwóch klasach: jedna gwarantująca niezwykłe luksusy, a druga była związana z koniecznością wykonywania pewnych prac na pokładzie pociągu. Jednakże w momencie odjazdu pociągu dotarła do niego grupa pasażerów na gapę. Dochodzi do zamieszek, ale po pewnym czasie powstaje pewna społeczność. Pierwsza i druga klasa podróżują w wygodnych warunkach na przodzie, natomiast pasażerowie na gapę utrzymywani są przy życiu i codziennie dostają galaretki proteinowe dostarczające wystarczającą ilość energii do przeżycia w ostatnich wagonach.

Z oczywistych powodów taka sytuacja musi prowadzić do wielu konfliktów. Pasażerowie z końca pociągu chcą lepszych warunków życia. Dodatkowym powodem do buntu jest to, że co pewien czas pewne osoby z przodu pociągu wybierają poszczególnych pasażerów na gapę. Są oni wykorzystywani, jako uzupełnienie brakujących wykwalifikowanych pracowników, tudzież zabierane jest dziecko bez podania przyczyny. Zawsze jednak brana jest tylko jedno osoba, podczas, gdy reszta rodziny pozostaje w warunkach ledwo pozwalających na egzystencję. Jest to jedna z wielu przyczyn, dla których regularnie dochodzi do buntów i rebelii z tyłu pociągu. Wszystkie jednak są topione we krwi. Świat pociągu nie jest miły.

Takie akwaria nie tylko w palacach polskiej arystorkacji
Takie akwaria nie tylko w palacach polskiej arystorkacji

Film zaczyna się w momencie, gdy trwają przygotowania do kolejnego powstania. Jego formalnym przywódcą jest stary Gilliam, bez nogi i bez ręki kaleka, który posiada wielki autorytet wśród pasażerów. Na tyle duży, że i jest traktowany z szacunkiem przez osoby z przodu pociągu. Tak na prawdę jednak powstaniu przewodzi Curtis Everett, silny i sprawny mężczyzna, który pozbawiony jest młodzieńczej zapalczywości. Doskonale potrafi ocenić racjonalność podejmowania pewnych działań, choć też jest bezwzględny w realizacji swoich celów. Tym jest zabicie Wilforda. Ma także pomoc od tajemniczej osoby z przodu pociągu, która wysyła mu regularnie informacje pomocne w przygotowaniu powsrtania.

Od razu należy zaznaczyć, że Joon-ho Bong traktuje widza jako osobę inteligentną. Nie mówi wszystkiego od razu, wiele rzeczy ledwie sygnalizuje. Nie wiemy na przykład, w jaki sposób pociąg cały czas jedzie, czyli czym jest zasilany. Oczywiście fajnie byłoby mieć taką informację, ale z punktu widzenia fabuły była ona zbędna. Podobnie jest z tym, z kogo rekrutują się siły porządkowe pociągu, także i jednostki specjalne, które działają na polecenie Wilforda. Z drugiej strony pokazuje on wystarczająco dużo rzeczy widzowi, aby ten mógł zrozumieć i wyobrazić sobie, jak wygląda społeczeństwo pociągu. Chociaż jest ono podzielone na klasy, to nie są one w rzeczywistości aż tak sztywne, jakby się mogło wydawać. Widać wyraźnie, że można awansować, jak i zostać zdegradowanym. Pojęcie klas może niektórych sprowadzić na błędny tok rozumowania, że mamy tutaj do czynienia z krytyką kapitalizmu i występujących w nim podziałów. W rzeczywistości system pociągu to typowa dyktatura, której znacznie bliżej jest Korei Północnej, aniżeli wizjom Howarda Zinna i podobnych. Pociąg należy do Wilforda, a i to on odpowiada za wszystko, co się w nim dzieje. Nie ma w nim pieniędzy, czy innych elementów normalnej gospodarki.

Zarazem w pociągu mamy jakąś formę przemysłu, którego odpadami są zielone bryłki nazywane kronolem. Jest to narkotyk wywołujący halucynacje popularny na przedzie. Poza tym w wagonach, gdzie pracuje druga klasa możemy znaleźć takie poświęcone uprawie roślin, znajdzie się miejsce dla akwarium, jest też chłodnia (stąd możemy się domyślić, że jest i wagon, gdzie hoduje się zwierzęta do jedzenia). Takich wagonów użytkowych jest zapewne więcej, ale nie są one pokazane. Dla niektórych może to być wada filmu, ale przypomina to trochę robienie zarzutu Terminatorowi, że nie pokazano fabryki, gdzie produkuje się T-1000. Czy jest jakaś potrzeba na takie ujęcie? Nie ma żadnej, tak też w Snowpiercerze, gdzie widz traktowany jest w podobny sposób. Jako osobę na tyle inteligentną, że nie trzeba wtłaczać w nią niepotrzebnej wiedzy o świecie przedstawionym.

Głodny?
Głodny?

Film charakteryzuje się świetną obsadą i co więcej barwnymi i interesującymi postaciami drugoplanowymi. Bardzo często są one ledwie zarysowane, ale mają wystarczająco dużo cech, że to nie przeszkadza. Pomijając głównego bohatera, mamy Namgoonga Minsu. Jest on uzależnionym od kronolu ekspertem od zabezpieczeń, który został wtrącony do więzienia (wyglądającego niczym szafa z prosektorium). W zamian za kostki narkotyku dla niego i jego córki, będzie otwierać buntownikom drzwi pomiędzy wagonami. Mamy parę (kochanków w stylu Diamonds are Forever? braci?) psychopatycznych i bezwzględnych egzekutorów imieniem Franko: jeden jest określany mianem młodszego, a drugi starszego. Są oni wspaniali w swoim sadyzmie i bezwzględnie trzeba pochwalić obydwu aktorów, za to, jak radzą sobie z rolą, która choć przerysowana zarazem jest doskonale wpisująca się w otoczenie. Znajdzie się także na ekranie miejsce dla mierzącej wszystko asystentki Wilforda imieniem Claude, która wygląda niczym z jakiegoś horroru o mierniczych. Będzie pocieszny konduktor, czy też roznosiciel jajek wyjęty niczym z koszmaru o reinkarnacjach Maxa Schrecka. Na specjalne wyróżnienie zasługuje Alison Pill wcielająca się w nauczycielkę w pociągowej szkole. Jest to rola godna wszelkich nagród i pochwał. Szczególnie, kiedy śpiewa szkolną piosenką o pociągu. Film kradnie jednak dwójka aktorów: Tilda Swinton w roli Mason i Ed Harris jako Wilford.

Mason jest osobą na posyłki, która odpowiada także za sytuacje z tyłu pociągu. Kiedy jeden z pasażerów na gapę rzuca butem w asystentkę Wilforda, to właśnie Mason przybywa aby wydać wyrok i wytłumaczyć, dlaczego pasażerowie pociągu nie mogą się buntować. Swinton tworzy postać niezwykle przerysowaną, ale zarazem wspaniałą w swoim szaleństwie. Także i Wilford jest szaleńcem, ale jego obłęd jest znacznie bardziej praktyczny. Ma on wizję, którą chce spełnić. To jest niewątpliwie geniusz, który potrafi być uroczy, a zarazem przypomina, że to do niego należy władza i kontrola nad sytuacją.

Film jest pod wieloma względami bardzo przewrotny. Nie mamy tutaj prostego przełożenia: dobrzy biedacy i źli żyjący w luksusie. Pociąg jest jednym organizmem i nie może on funkcjonować tak, aby wszystkim się dobrze żyło. Wilford nie jest wcieleniem zła, gdyż nie tylko pozwolił pasażerom na gapę jechać pociągiem, ale także dostarcza im jedzenie. Sukces Snowpiercera polega na tym, że nie robi on prostej dychotomii, ale pokazuje – w oczywiście uproszczony sposób – komplikacje wynikające z próby uratowania ludzkości przy bardzo ograniczonych surowcach. Jest to także film bardzo krytyczny względem wiary w poste rozwiązania w zapewnienie wszystkim szczęścia.

Film naprawdę warto polecić. Ma on pecha do recenzji pisanych (co bardzo często widać już po pierwszych dwóch, czy trzech zdaniach) na kolanie, gdzie wymyśla się dziury w fabule. Stąd polecam się nie przejmować opiniami krytyków, tylko przekonać się na własne oczy ile wart jest Snowpiercer. Od razu jednak ostrzegę osoby mające problemy z dużą ilością przemocy. Chociaż film bardzo ładnie przełamuje te sceny żartami i absurdalnym humorem (wiwat ryba!), to za swego rodzaju rekomendacje niech posłuży fakt, że odpowiadał za nie Julian Spencer. Człowiek, który stał za słynną sceną walki w saunie w Eastern Promises Cronenberga. Dla przypomnienia, jest to jedna z najbardziej brutalnych scen walki, chociaż prawie nie ma w niej krwi. Tak też jest w Snowpiercerze, gdzie przemoc jest bardzo dosłowna i niemiła. To nie ma być zabawa, a dosyć poważne ujęcie tematu.

Przegląd filmowo fantastyczno Hestonowy

Recenzja Fraa Cylindra van Troffa Janusza A. Zajdla wyciągnęła mi z zapomnienia spowodowanego natłokiem różnych rzeczy, film Soylent Green z 1973 roku z Charltonem Hestonem. Świadom własnej sklerozy zdałem sobie sprawę, że warto sobie i innym korzystając z okazji przypomnieć kilka filmów, które łączyła postać odtwórcy głównej roli, czyli Charltona Hestona. Poza tym będzie jeszcze jeden łącznik, który nada mojej opowieści pewien wyraźny wspólny mianownik: będą to wszystko filmy fantastyczno-naukowe.

Kiedy w 1968 roku na ekrany kin zawitała Planeta małp, na podstawie zasłużenie głośnej powieści Pierre’a Boulle’a (znanego także z Mostu na rzece Kwai), pewną niespodzianką była dla wszystkich obsada. Filmy fantastyczno naukowe nie mogły się w tamtych latach poszczycić specjalnie znanymi aktorami odtwarzającymi w nich główne role. Tutaj na ekran zawitał nie kto inny, a sam Ben Hur. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że koniec lat 60-tych, to już nie jest szczyt kariery Hestona, ale zarazem warto wspomnieć, że bardzo wiele z filmów, które zrobił w tamtej dekadzie, to były wielkie i spektakularne superprodukcje. Choćby bardzo lubiany przeze mnie El Cid.

Planeta małp w reżyserii Franklina J. Schaffnera jest klasykiem i słusznie doczekała się wielu pochwał. Opowieść o astronautach, którzy rozbijają się na tajemniczej planecie, na której rządzą małpy, miała potem wiele kontynuacji, tak na ekranach kin, jak i w formie dwóch seriali telewizyjnych. Pod względem technologicznym film jest uznawany za wielki przełom, dzięki niezwykle (jak na owe czasy) realistycznym maskom i makijażowi. Sam Heston wystąpił w jeszcze dwóch częściach cyklu. Bezpośredniej kontynuacji, czyli w Podziemiach Planety małp, gdzie zgodził się wystąpić w ograniczonym zakresie. Zrobił to po długich namowach, pod warunkiem, że będzie to ostatni raz, a pieniądze za rolę dał na cele charytatywne. Stąd też twórcy wymyślili, że na tytułową planetę przybędzie inny astronauta, który będzie szukać naszego bohatera. Był on w dużej mierze kopią postaci granej przez Hestona, acz aktor ją odtwarzający nie mógł się z nim pod żadnym względem równać. Jak wspomniałem Heston pojawił się jeszcze raz na planecie, tym razem w remake’u oryginalnej Planety, wyreżyserowanym przez TIma Burtona, w krótkiej roli umierającego generała szympansa.

Na tym plakacie polecam szczególnie bardzo ładny szkic w lewym górnym rogu!
Na tym plakacie polecam szczególnie bardzo ładny szkic w prawym górnym rogu!

Jednakże to nie koniec fantastycznych filmów tego aktora. W trzy lata po premierze produkcji Schaffnera na ekrany kin zawitał film w reżyserii Borisa Segala pod tytułem The Omega Man. Była to ekranizacja powieści Richard Matheson, jednego z bardziej płodnych pisarzy około fantastycznych, pod tytułem I Am Legend. Jest to zresztą jedna z częściej ekranizowanych powieści fantastycznych, gdyż jeszcze przed filmem Segala mieliśmy The Last Man on Earth, gdzie w roli głównej brylował, jak zawsze, Vincent Price. Natomiast w 2007 roku pojawiła się kolejna wersja, tym razem z Willem Smithem wcielającym się w głównego bohatera. Ta ostatnia jako jedyna zachowała tytuł książki.

Jednakże ja nie chce tutaj pisać o historii ekranizacji tej powieści, a o samym filmie The Omega Man. W główną rolę Roberta Neville’a wciela się tutaj nie kto inny, a Charlton Heston. Neville jest lekarzem wojskowym i zarazem ostatnią osobą, która przeżyła na Ziemi. W wyniku wojny pomiędzy Ludowymi Chinami, a ZSRR, doszło do wypuszczenia do atmosfery zasobów broni biologicznej obu walczących stron. Powstała w ten sposób zaraz wybiła większość populacji planety, resztę zamieniając w mutanty – albinosy, które nie mogą znieść światła. Grasują one po nocach i szczerze nienawidzą Neville’a, który im przypomina ich tragiczny los. Posądzają go także o odpowiedzialność za całą sytuację.

Neville barykaduje się w luksusowym mieszkaniu i w ciągu dnia patroluje opuszczone miasto w poszukiwaniu jedzenia i innych przydatnych rzeczy. Jednakże okazuje się, że Neville nie jest jedyną osobą, która przeżyła zarazę, ale zarazem jest jedyną, która może uratować ludzkość. Jest on uodporniony na zarazki, natomiast grupa osób, które przeżyły, jest dalej na nie podatna. Udało im się przeżyć, ale powoli ich organizmy poddają się w walce z chorobą. Stąd Neville postanawia przygotować lekarstwo ze swojej krwi, lecz nie wiadomo, czy mu się to wszystko uda zrobić na czas. Jedną z osób, które przeżyły jest Lisa, która ze wzajemnością zakochuje się w bohaterze. Jednakże podobnie jak reszta jej towarzyszy, w każdej chwili może ona zachorować i stać się albinosem-mutantem.

Film wyróżnia się pięknymi zdjęciami opuszczonego Los Angeles. Ta metropolia w ujęciach kamery przeradza się w nieprzyjemne pustkowie i wiele ujęć z filmów takich jak 28 dni później ma źródło właśnie w trochę zapomnianej produkcji Segala. To wspomnienie o Zombie nie jest przypadkowe. George A. Romero kręcąc swoją słynną Noc żywych trupów, inspirował się w dużej mierze poprzednią – Price’ową – ekranizacją powieści Mathesona. Stąd też pewne podobieństwa fabularne widoczne pomiędzy filmem Romero, a The Omega Man, gdzie duża część akcji toczy się w mieszkaniu otoczonym przez wrogą masę.

Po seansie Soylent Green każdy spychacz będzie narzędziem zagłady.
Po seansie Soylent Green każdy spychacz będzie narzędziem zagłady.

Kolejny raz Heston pojawił się na ekranie w fantastycznej produkcji w roku 1973. Tym razem chodzi o wspomniany na początku Soylent Green w reżyserii Richarda Fleichera. Jest to bardzo luźna adaptacja powieści Przestrzeni! Przestrzeni! Harry’ego Harrisona. W tym przypadku scenarzyści wprowadzili wiele zmian do opowieści, usuwając ogromną większość tekstu Harrisona. W książce fabuła była raczej licha, brakowało jej konkluzji. Sam utwór brzmiał miejscami jak tandetna anty-religijno pro-antykoncepcyjna agitka, która z perspektywy czasu wzbudzać może tylko rozbawienie. Pocieszna wiara w przeludnienie Ziemi wtedy była traktowana jako poważny problem, ale w wydaniu Harrisona jest on świetnym przykładem nieprzemyślanego panikarstwa.

Film zmienia nie tylko główny punkt ciężkości opowieści, ale także usuwa część bohaterów, innych bardzo mocno ogranicza. Zmieniają się też relacje pomiędzy poszczególnymi postaciami. Główny bohaterem jest detektyw Thorn pracujący w policji Nowego Jorku. Miasto, jak i cała planeta jest przeludniona, mamy do czynienia z ogromnym bezrobociem, problemami z klimatem (globalne ocieplenie na całego), oraz z dramatycznymi problemami z żywnością. Dla większości mieszkańców jedynym pożywieniem są przypominające krakersy produkty Soylent, które powstają z planktonu i podobnych. Najlepszy jest Zielony Soylent (są także Czerwone i Żółte). Jeżeli ktoś ma dość takiej egzystencji, to może się udać do którejś z utrzymywanych przez państwo klinik, gdzie wyspecjalizowany personel przeprowadzi na kandydacie eutanazję w odpowiednio miły sposób (można wybrać obrazy i muzykę, która będzie nam towarzyszyła w procesie umierania).

Thorn prowadzi sprawę morderstwa Williama R. Simonsona. Był on osobą wysoko postawioną w korporacji Soylent i dlatego też mógł prowadzić życie na poziomie nieporównywalnie lepszy niż reszta populacji. Może chociażby mieć w lodówce normalne mięso (acz kupowanego nie do końca legalnie). W ramach mebli w jego mieszkaniu była też Shirl, czyli przypisana do lokalu konkubina. Zresztą tego typu meble (termin z filmu) były na wyposażeniu nie tylko takich luksusowych lokali. Wystarczyło, aby właściciel domu zakontraktował odpowiednią dziewczynę do mieszkania. Wynajmujący mógł z niej zrezygnować, co jednak wiązałoby się dla dziewczyny z powrotem do życia na przeludnionej ulicy.

Towarzyszem i niejako pomocnikiem Thorna jest Sol Roth, starzec, w którego wcielił się Edward G. Robinson. Co ciekawe, Robinson miał wcześniej wystąpić w Planecie małp, ale ze względu na czasochłonność procesu zakładania masek i makijażu zrezygnował wskazując na zły stan swojego zdrowia. Rola w Soylent Green była ostatnia w jego długiej karierze, w trakcie produkcji filmu umierał na raka. Sol pamięta świat jeszcze sprzed przeludnienia i upadku. Jest też bardzo dobrze wykształcony, o wiele lepiej niż większość mieszkańców miasta, stąd też jest w stanie pomóc Thornowi w rozwiązaniu trudnej zagadki morderstwa Simonsona. Ten przez ostatnich parę dni przed swoją śmiercią zachowywał się w bardzo dziwny sposób. Udał się nawet do spowiedzi, ale Thornowi nie udaje się wydostać od księdza żadnych informacji. Jedyne, co on mówi, to, że potrzebuje więcej przestrzeni.

Film jest umiejętnym połączeniem kryminału z fantastyką naukową. Zagadka, choć od początku wiemy, kto jest mordercą, trzyma w napięciu. Nie wiemy bowiem, dlaczego wszystko potoczyło się w ten, a nie inny sposób. Niestety osoby, które dopiero teraz obejrzą ten film najpewniej znają już (choć niekoniecznie świadomie), przyczynę tych wydarzeń. Jednak nawet, jeżeli pominiemy ten element produkcji, to trzeba bezwzględnie docenić aktorów, pracę kamery, scenarzystów i reżyserię. Dzięki nim powstał bardzo dobry film i w pełni zasadnie uznawany za klasyk. Dodam także na marginesie, że to właśnie Soylent Green dawany jest bardzo często jako przykład tego, że w przypadku Hestona mamy do czynienia z bardzo dobrym aktorem. Nie mamy w jego przypadku do czynienia z rozbudowaną mimiką, zamiast tego gra on całym swoim ciałem. Sceny, kiedy przedziera się przez zastawione ludźmi schody i robi to w sposób tak naturalny, że możemy uwierzyć, iż to jest jego codzienność przywodzą na myśl choćby słynną scenę w klubie z Robocopa.

Parafrazując piosenkę Not the Nine O'Clock News: nice poster, sorry about the video.
Parafrazując piosenkę Not the Nine O’Clock News: nice poster, sorry about the video.

Ostatnim filmem, o którym chciałbym tutaj wspomnieć jest Solar Crisis z 1990 roku. Ta Japońsko-Amerykańska produkcja trafiła u nas od razu na kasety video. Przyszłość, Ziemia jest zagrożona przez jęzor ognia pochodzący ze słońca, który zamieni całą planetę w popiół. Jedyną nadzieją ludzkości jest specjalny statek, który zrzuci na gwiazdę naszego systemu bombę atomową. Jednakże nie wszyscy na Ziemi chcą, aby misja się powiodła. Film kosztował zaskakujące 55 milionów ówczesnych dolarów, a zarazem stał się ofiarą tarć pomiędzy reżyserem, producentami i wszystkim, co się dało. Nie bez powodu reżyser, Richard C. Sarafian, wycofał swoje nazwisko i zamiast niemu, film przypisywany jest legendarnemu Alanowi Smithee.

Film widziałem dawno temu i pozostawił mnie on trochę niewzruszonym. Pamiętam parę ujęć, a także to, że miał on w sobie coś, co pozwalało przetrwać największe mielizny scenariusza, których było niezwykle dużo. Najciekawsze jest jednak to, że parę lat później Danny Boyle, który pojawił się tutaj już jako reżyser 28 dni później, zrobił także swoisty remake tego filmu pod tytułem Sunshine. Przy czym będąc złośliwym muszę powiedzieć, że nieudana Japońska produkcja, która została niemiłosiernie pocięta, jest w mojej pamięci lepszym filmem niż ten uwielbiany film uznanego reżysera.

W każdym razie, co warto podkreślić, Charlton Heston na przestrzeni pięciu lat wystąpił w trzech (z plusem w postaci Podziemi) bardzo ciekawych filmach fantastyczno naukowych i jednej fusze za japońskie pieniądze. Jak na aktora, który był rzeczywistą gwiazdą pierwszego formatu, jest to niezwykle dobry wynik.