Historia (bo w końcu to historie przyszłości)
W 1982 roku zmienił się świat. Mieliśmy wtedy do czynienia z jednym z najważniejszych wydarzeń w dziejach ludzkości porównywalnym z lotem braci Wright, czy też wybudowaniem Panteonu. Na rynku pojawił się Commodore 64! Najwspanialszy, najlepiej sprzedający się komputer w historii. Piszę te słowa, gdyż całkiem niedawno świat obiegła informacja o śmierci Jacka Tramiela (w rzeczywistości Jacka Trzmiela, Żyda z Łodzi – chociaż w większości miejsc podkreśla się jego etniczne pochodzenie, to on sam odczuwał związki z Polską. Choćby w rozmowie z Michaelem S. Tomczykiem, który odpowiadał potem za reklamy firmy, kiedy go zatrudniał stwierdził: „Tomczyk? To polskie nazwisko, ja też jestem Polakiem” ), czyli założyciela firmy Commodore. Na początku zajmowała się ona składaniem importowanych z Czechosłowacji maszyn do pisania. Jednakże w pewnym momencie na rynku pojawiła się poważna konkurencja. Został on zalany produkowanymi w Japonii maszynami, które były na tyle tanie, że kompletnie przestał się opłacać ich import z Czechosłowacji. Wtedy też za poradą Irvinga Goulda, który odpowiadał za finanse firmy Tramiel pojechał do kraju przeciwnika zobaczyć na miejscu, gdzie można zawalczyć z tamtejszymi firmami. Po zobaczeniu popularności na tamtym rynku kalkulatorów elektronicznych Commodore przerzuciło się z produkcji maszyn do pisania na właśnie te urządzenia. Sukces rynkowy był znaczący, ale główny dostawca podzespołów, Texas Instruments, uznał, że może też być producentem kalkulatorów. Dosyć szybko rynek został wręcz zalany znacznie tańszymi urządzeniami.
Tramiel tym razem nie chciał się poddać i zmieniać działalności. Zamiast tego kupił innego dostawce podzespołów, dzięki czemu kompletnie uniezależnił się od Texas Instruments. Jednym z elementów przejmowania firmy była rozmowa z każdym z pracowników. Jeden z nich, Chuck Peddle przyniósł pudełko i powiedział, że chce się zająć rozwijaniem tego projektu.
Tramiel jak przystało na biznesmena odpowiedział krótko: za pół roku ma to działać, jak nie będzie, to jesteś zwolniony. Efektem był pierwszy komputer „all in one” (klawiatura+komputer+monitor+magnetofon w jednej obudowie) na rynku, czyli PET. Jego sukces spowodował, że Commodore podjęło się produkcji kolejnych maszyn tego typu. Między innymi VIC-20 i CBM-II (ten ostatni jest niezwykle ciekawy ze względu na zastosowane wzornictwo). W końcu pojawił się C-64 sprzedawany za bardzo niską jak na owe czasy cenę 595$. Warto dodać, że Tramiel miał ciekawy sposób ustalania cen produktów, kiedy po latach zapytano jak się na nie decydował odparł z rozbrajającą szczerością: uznałem, że tyle mogę zapłacić. Była to podstawą jego biznesu, produkt musi być możliwie tani, wtedy blokuje się ewentualną konkurencję przed próbą wejścia na rynek.
Tym razem w przeciwieństwie do PETa mieliśmy znacznie ograniczony sprzęt, jeżeli chodzi o zestaw podstawowy: komputer składał się z kilku wyjść i cały został wbudowany w podstawę klawiatury. Zamiast monitora był kabel do podłączenie go do telewizora. Wydawać by się mogło, że takie ograniczenie jest dosyć dziwne, ale tak na prawdę za nim stoi sukces rynkowy C=64. Poprzez sprowadzenie komputera do podstawowych elementów można było dramatycznie obniżyć cenę, tak, iż stawał się on dostępny dla klientów z klasy średniej. Jednym z elementów umasowienia była także sprzedaż maszyny nie tylko w sklepach z elektroniką, ale także w normalnych supermarketach.
Za sukcesem Tramiela była też jeszcze jedna rzecz, oferowana maszyna była komputerem z duża ilością gier, czyli czymś znacznie bardziej akceptowalnym jako sprzęt kupowany dla dzieci, niż konsola do gier. Wtedy jeszcze ludzie żyli złudzeniem, że komputer służy do pracy i edukacji, a nie rozrywki. Łatwo można znaleźć wspomnienia ludzi, którzy dostali C64 w dzieciństwie i miał im on służyć do nauki. Bardzo często służył, dzięki niemu nauczyli się programować gry komputerowe. Otwarcie podręcznika o programowaniu na stronach temu poświęconych było pierwszą rzeczą, którą zrobili, po dostaniu maszyny.
Sam komputer, choć nie drogi, posiadał dobrej jakości podzespoły. Mógł się pochwalić dobrą grafiką i bardzo dobrą muzyką. Dzięki temu była w stanie bez problemu konkurować ze znacznie droższym sprzętem. Pomimo tego, że Commodore miało pod wieloma względami znaczną przewagę nad konkurencją, to nigdy nie starało się sprzedawać swojego produktu firmom. O ile PET był często kupowany w tym celu, co zresztą wiąże się z ciekawostką o Japonii, to C-64 było kierowane prawie wyłącznie do domowego użytku. Ową ciekawostką Kraju Kwitnącej Wiśni jest to, że Commodore sprzedawało tam bardzo dużo maszyn, do momentu, gdy NEC ogłosiło, że wprowadzi na rynek własny komputer 8-bitowy. Japończycy z dnia na dzień przestali wtedy kupować Amerykańską maszynę stwierdzając, że poczekają na własną.
Jak wspomniałem C=64 składał się tylko z klawiatury i portów, można było jednak do niego podłączyć cartridge, magnetofon i kilka różnych wersji stacji dysków. Cartridge użytkownicy konsol mogą jeszcze pamiętać, dla młodszego czytelnika najlepszym porównaniem byłoby określenie ich mianem przerośniętych kart pamięci. Bardzo często sprzedawano na nich nakładki systemowe, takie jak Black Box, które dając graficzny interfejs użytkownika ułatwiały obsługę systemu, a poza tym dodawały specjalne opcje, takie jak kalibracja magnetofonu, czy też nie mniej ważne zapisywanie pamięci komputera na wybrany nośnik. Dzięki temu można było zapisać stan gry w jej trakcie. Możliwość ta była szczególnie cenna, gdyż większość gier nie pozwalała na zapisanie ich stanu i trzeba było je przechodzić za jednym posiedzeniem. Niestety to potrafiło czasem zająć wiele godzin.
Drugi nośnik, czyli magnetofon też niedługo będzie wymagał wyjaśnienia, czym był. Wiele osób zresztą, nie tylko młodych, nie zdaje sobie sprawy, że kiedyś wykorzystywano taśmę magnetyczną do zapisywania danych. Co ciekawe kaseta była bardzo dobrym nośnikiem, choć odczyt i zapis był raczej wolny, to pozwalał zmieścić ogromną liczbę informacji. Jak wiele łatwo zobaczyć, jak spojrzy się na pirackie kasety sprzedawane w składnicach harcerskich na początku lat 90-tych: kilkanaście gier na jednej kasecie! Coś takiego pojawiło się ponownie dopiero z rozwojem piractwa na płytach CD, ale wtedy były to raczej kolekcje starszych produkcji, a nie najnowsze przeboje. Taśma miała jednak jedną poważną wadę: nie na każdym magnetofonie dało się dobrze odczytać zapisane dane. Musiał on być odpowiednio skalibrowany do kasety, gdyż ich producenci nie zawsze przykładali się do dobrego nagrania. Stąd przydatne były wspomniane cartridge, uruchamiało się na nich specjalny program, robiło „press play” i trzeba było kręcąc śrubokrętem w magnetofonie wyrównać linie symbolizujące odczytywane dane. Kiedy uzyskało się w miarę równy obraz można było przewinąć taśmę, zresetować komputer i spróbować uruchomić program. Zapis na taśmę miał jeszcze jedną zaletę, pozwalał łatwo przesyłać programy na duże odległości. Można było na przykład nadać całą grę komputerową przez radio (jako to czyniła u nas Radiostacja Harcerska), albo przez telefon, a odbiorca musiał tylko uruchomić nagrywanie.
Stacji dyskietek do niedawna wydawało mi się, że nigdy nie będę musiał opisywać, ale spotkałem osobę, która nie wiedziała, że istnieje inny nośnik danych, niż płyta CD. Na wszelki wypadek powiem tylko, że dyskietka, to było takie duże czarne coś, nagrywane dwustronnie i miało strasznie mało pamięci. Później wprowadzono mniejsze z metalową osłonką, ale to już trochę inne czasy.
Na koniec dodajmy, że Commodore odegrało ważną rolę w rozwoju internetu. Wprowadziło ono na rynek pierwszy tani modem, a do tego wynegocjowało z niektórymi firmami darmowe połączenia, dzięki czemu przez pewien czas komputery tej firmy były najpopularniejszymi urządzeniami korzystającymi z sieci. Zaznaczmy, że większość ówczesnych modemów przesyłała dane z prędkością 300 bitów na sekundę, czyli przesłanie typowego filmu w divxie (700 mega) zajęłoby około 227 dni.
Ten przydługi wstęp historyczny jest tutaj niejako z obowiązku, nie wiem ilu czytelników tego bloga wie, czym było Commodore 64 poza ewentualnym kojarzeniem nazwy. Można powiedzieć, że dla każdego użytkownika maszyn 8-bitowych był czymś innym. Dla Spectrumnowca (ZX Spectrum) było komputerem do nienawiści, gdyż na każdym kroku był lepszy (/me robi unik przed rzutami kamieni), atarowcy wściekali się, gdyż doprowadził ich ukochaną firmę do upadku. Dla mnie natomiast C-64 był najwspanialszym komputerem, jaki posiadałem i posiadam.
Duch zaklęty w kawałku plastiku
Dlaczego? Nie był to pierwszy komputer, z którym miałem do czynienia. Tym było wspomniane Spectrum i cudowna gra w pojedynek. Dwóch rewolwerowców stojących na przeciwko i na dany sygnał należało zastrzelić przeciwnika. Czego chcieć więcej niż porządnego „deathmatcha”? C64 miałem dopiero potem, ale z tą maszyną się wychowywałem. Wpadł on w moje ręce gdzieś na początku lat 90-tych, model wyprodukowany w cudownym 1984 roku. Piękny, sprawny, z zasilaczem wydającym zapach palonego kurzu. Po dziś dzień ten właśnie zapach kurzu palonego w odpowiedniej temperaturze, którą dawał zasilacz Commodore, kojarzy mi się z przyjemnością i rozrywką.
C=64 to była maszyna z duszą, a do tego posiadała wiele gier, do których człowiek wraca myślami po latach. Zaznaczmy, że wiele z nich wydano także na inne komputery 8-bitowe. Moja miłość jest więc dosyć pokręcona, gdyż miesza się w naturalny sposób z uwielbieniem i sentymentem do starych komputerów w ogóle. Wspomniane dosłownie przed chwilą stwierdzenie o duszy doskonale to oddaje. Współczesne komputery pojawiają się i odchodzą. Laptop jest wymieniany, stacjonarny także. Do tego PC szumi, zajmuje dużo miejsca i nie wydaje ciekawych dźwięków.
To ostatnie może zdziwić, ale jedną z rzeczy, które bardzo miło wspominam z Commodore, to odgłos wczytywania kasety z grą. Można było jej wtedy obejrzeć linie, które symbolizowały wczytywane dane. Wprawiony użytkownik poprzez ich kolor i układ był w stanie określić, czy uda się bez problemowo wczytać program, czy może jest jakiś błąd na taśmie. Jedyną rzeczą, którą można do tego porównać było słuchanie modemu telefonicznego i określanie na bazie wydawanych przezeń dźwięków, czy będzie udane połączenie z internetem, czy nie.
Osobną rzeczą, która bardzo wzmacnia niezwykłość C-64 i innych starych komputerów była ich nieprzewidywalność. Dzisiaj, jeżeli gra nie działa, to jest to związane z błędem sterowników. Wtedy było to bardzo często spowodowane tym, że ktoś przeszedł korytarzem, albo użytkownik maszyny siedział nie po tej stronie biurka. Wytwarzały się dziwne, czasem absurdalne rytuały, jak wychodzenie z pomieszczenia na czas wczytywania gry. Sprawiało to, że odczuwało się kontakt z komputerem, jak swego rodzaju magicznym urządzeniem. Tym bardziej, że każda maszyna miała swoje własne dziwactwa i nie chodzi tu o różne modele, a o różne egzemplarze.
Dodajmy, że w kontakcie z Commodore bardzo pomagała niezwykła różnorodność oprogramowania i dodatków, jakie do niego wytwarzano. Robiono na przykład specjalne nakładki na klawiaturę, które przypominały klawisze pianina i sprzedawano je razem z programem do nauki gry. Niby nic specjalnego, ale z drugiej strony bardzo rozszerzało to możliwe zastosowania komputera.
Skoro jesteśmy przy muzyce, procesor dźwięku w Commodore 64 (SID) miał znacznie większe możliwości niż dominujące w innych maszynach „blipy”. Był zresztą na tyle dobry, że po dziś dzień jest wykorzystywany w muzyce do tworzenia odpowiedniego nastroju. Mamy także fanatyków, którzy przerabiają współczesne przeboje, tak, iż są odgrywane na tym właśnie komputerze. O muzycznych możliwościach Commodore wiele mówi mnogość zespołów grających muzykę z gier przy użyciu „normalnych” instrumentów.
Wspomniałem o tym, że wiele z tytułów wydanych na C64 pozostaje w pamięci, ale żadnego nie przedstawiłem. Postaram się tutaj pokrótce wspomnieć o kilku grach, ale nie przesadzając, gdyż tekst ten niebezpiecznie się rozrósł. Pierwszą produkcją, o której chcę wspomnieć jest International Karate+, bardzo prosta gra z gatunku bijatyk. Trzech karateków walczy między sobą i tylko jeden przechodzi do następnej rundy. Chociaż joystick posiadał tylko jeden klawisz, to nasz wojownik posiadał całkiem pokaźny zasób różnorodnych ciosów, tak przy użyciu nogi, jak i pięści. Prostota rozgrywki zapewniała łatwą zabawę. Nie trzeba było przesadnie kombinować, tylko skutecznie skopać przeciwnika.
Pewnym rozwinięciem tej zasady była gra Bruce Lee, gdzie nasz bohater musiał pokonać serię sal i jednego otyłego przeciwnika. Tutaj zabawa wymagała kombinacji, oraz zręczności, gdyż poszczególne plansze posiadały pewne, dosyć proste prawda, zagadki. Dla wprawionego gracza całość nie zajmowała wiele czasu, ale sprawiało to dużo frajdy.
Trzecia gra jest swego rodzaju legendą. Mamy jej wersje na wiele komputerów: Saboteur 2. Wcielamy się w postać ninja, który ma wykonać zlecone zadanie omijając wrogów, lub ich zabijając. W zależności od poziomu trudności mamy różne ograniczenia, głównym jednak problemem była wielkość planszy. Rozrysowana maczkiem w piśmie Bajtek mapa zajmuje dwie strony formatu znacznie większego od A4. Ludzie przechodzili ją bez tej pomocy, chociaż labirynt był niezwykle skomplikowany.
Mieliśmy także na Commodore przygodówki (Zac MacKracken, ale też gry tekstowe), strategię (Vermeer, czy też swojskiego Władcę), czy pierwowzór popularnej serii Rainbow Six w postaci Hostages. Tam odbijaliśmy zakładników z opanowanej przez terrorystów ambasady. Najpierw jako snajper przygotowywaliśmy teren pod wejście anty-terorystów, potem z widokiem z pierwszej osoby poruszaliśmy się po korytarzach eliminując po kolei przeciwników. Gra była trudna, ale niezwykle wciągająca.
W tym momencie chce powiedzieć, że mam do napisania jeszcze całą masę różnych rzeczy, ale tekst rozrósł się przeogromnie. Z planowanej krótkiej uwagi o C64 powstała chyba najdłuższa notka jak dotąd. Przepraszam w związku z tym, że urywam dosyć ostro, ale obiecuje, że do starych gier będę tutaj jeszcze niejednokrotnie wracać. Przyznam, że bardzo tęsknie do czasów, kiedy łączyłem komputer z telewizorem, wrzucałem kasetę do magnetofonu i z szumu powoli wczytywała się gra w stylu Kenny Dalglish Soccer Manager i powoli tworzyłem drużynę, która miała mi dać puchar Anglii, czy też Striker, jedyny w swoim rodzaju symulator napastnika. Nie gramy w nim normalnego meczu, tylko odgrywamy karierę jednego piłkarza od 4tej ligi aż do pucharów europejskich. Dzisiaj, pomimo wielu gier robionych także przez mniejsze studia, brakuje tego elementu szaleństwa, który sprawiał, że tamte tytuły miały w sobie to coś. Młodsi ludzie raczej nigdy tego nie zrozumieją, bo jak mogą się podobać gry z tak marną grafiką i w większości bez 3d?
Przy pracy nad tekstem wykorzystałem m. in.:
M. S. Tomczyk, The Home Computer Wars, Greensboro 1984
http://www.lemon64.com/
http://www.c64.com/
ps: ciągłe zmiany sposobu zapisu nazwy komputera są na umyślnie, gdyż nie ma jednego uznawanego przez wszystkich skrótu.
ps2: planowany kalendarz postów:
23 IV: recenzja Beyond This Horizon
30 IV: Buck Rogers in the 25th Century, część 1
4 V: Danger 5
11 V: Buck Rogers in the 25th Century, część 2
pamiętam że mój wujek miał ten komputer jeszcze się kłóciłem że to gra telewizyjna jak pegazus
W tamtych czasach nie takie klotnie byly 🙂
heh, jak teraz sobie odświeżam pamięć do swoich starych gier i magnetofon, który nigdy nie chciał działać.
To były czasy.
Na szczescie byly cartridge z oprogramowaniem do kalibracji 🙂