Category: Recenzje filmów

Robin Hood na statku wraz z Murdociem Grają o Tron (Nightflyers)

Mrok, posępność i horror. Ewentualnie dyskoteka w galaktycznej pustce.
Mrok, posępność i horror. Ewentualnie dyskoteka w galaktycznej pustce.

Nisko budżetowe kino science fiction potrafi czasem z dużą pewnością siebie rzucać się na temat znacznie wykraczające poza możliwości twórców. Powstają wtedy przeważnie filmy, które mają rozliczne i różnorodne braki. Dotyczą one tak sfery efektów specjalnych, które zamiast pozwalać widzowi wciągnąć się w opowieść, sprawiają, że film odbiera się jako niewiarygodny. Innym problemem mogą być aktorzy, którzy nie są w stanie zagrać ról, które im dano. Pojawia się także czasem problem scenariusza, gdyż zdarza się, że scenarzysta ma zbyt daleko idące pomysły względem własnych umiejętności. Wtedy zamiast głęboko filozoficznej opowieści wychodzi im bełkot, albo też wydmuszka oparta na ładnych słowach, a pusta w środku. W efekcie twórcy tworzą wtedy filmy nudne, albo też posiadające daleko idące dziury fabularne prowadzące widza do zniechęcenia, czy też znużenia.

Trochę inaczej sprawa wygląda wtedy, gdy mamy do czynienia z ekranizacją jakiegoś tekstu kultury. Do problemu ambicji dochodzą wtedy rozliczne oczekiwania producentów, którzy widzą okazje do zarobienia pieniędzy na znanym nazwisku. Przed twórcami częstokroć pojawia się wtedy problem zwyczajnej niemożności przeniesienia opowieści na kinowy ekran, bo nie posiada ona elementów, które dobrze wyglądałyby w filmie. Czasem fani książki/komiksu/czegoś są w stanie wybaczyć rozliczne błędy i problemy, gdyż są szczęśliwi, że ich ukochane dzieło zostało zekranizowane. Częściej jednak rzucają się z wrogością i nienawiścią na filmowców, którzy w ich mniemaniu zniszczyli tekst wyjściowy.

W ramach oszczędności Robin Hood nie zmienił stroju i nie poszedł do fryzjera.
W ramach oszczędności Robin Hood nie zmienił stroju i nie poszedł do fryzjera.

Po takim przydługim wprowadzeniu możemy przejść do omawiania Brytyjskiego filmu Nightlyers. Mamy tutaj do czynienia właśnie z nisko budżetowym filmem science fiction, stąd też nie znajdziemy wśród aktorów słynnych gwiazd kina. Za to znajdziemy tam bardzo ciekawe osoby znane każdemu człowiekowi wychowanemu na przełomie lat 80-tych i 90-tych w Polsce. Oto wśród aktorów znajdziemy dwie rozpoznawalne twarze. Pierwszą jest znany i uwielbiany przez multum kobiet Michael Praed, czyli Robin Hood z klasycznego serialu telewizyjnego z lat 80-tych, a którego czołówka wciąż jest przez wielu nucona (~Robin).

Drugi aktor, który powinien być kojarzony, to Michael Des Barres, który grał Murdoca w MacGyverze. Przyznaje, że część osób zapewne podrapie się ze zdziwieniem po głowie słysząc o tej postaci. Wszyscy kojarzą głównego bohatera, ale Murdoc? Prawdopodobnie większa jest szansa, że ktoś obecnie wie o Angusie MacGyuverze, aniżeli o Murdocu. W związku z tym przypomnę wszystkim, że Murdoc był kilkukrotnie powracającym mordercą, który próbował zabić MacGyvera. Jego szalone plany były spektakularne, a Michael Des Barres w ramach swojej roli przebierał się w różne dziwne stroje. Był to jeden z lepszych bohaterów i szczęśliwie udawało mu się przeżyć rozliczne śmierci.

Okładka zbiorku z opowiadaniem Martina. Taka trochę Ripley'owata.
Okładka zbiorku z opowiadaniem Martina. Taka trochę Ripley’owata.

Skoro mamy z jednej strony Robin Hooda, a z drugiej psychopatę od MacGyvera, to możemy powiedzieć, że mamy do czynienia z filmem, na który warto rzucić okiem. Dodatkowym argumentem może być nazwisko, które pojawia się przy okazji tytułu. Nightlyers jest, jak można się było spodziewać po wprowadzeniu, ekranizacją opowiadania uznanego autora. Tym jest zaś George R.R. Martin, który napisał tytułowe opowiadanie i opublikował je w 1980 roku. Dla dokładności była to tak zwana w amerykańskim systemie novella, czyli przekładając na nasze, długie opowiadanie. Niestety nie miałem okazji go czytać, wiec nie jestem w stanie powiedzieć, czy ekranizacja była wierna, czy też nie. Z tego, co czytałem, ku zaskoczeniu wszystkich, fani narzekają, że uproszczono historię i zmarnowano okazję na dobry film.

W każdym razie, przechodząc do tego, co przyjdzie obejrzeć tym, którzy się odważą, opowiedzmy o Nightflyers. Opowieść jest w miarę prosta. Oto niedługo w pobliżu Ziemi będzie przebywać tajemniczy statek obcych. Pojawiają się oni regularnie, ale jak dotąd nie udało się ludziom nawiązać z nimi kontaktu. Sytuacje chce zmienić pewien naukowiec, który po wielu latach starań dostał odpowiednie środki finansowe na przedsięwzięcie wyprawy. Dzięki tym pieniądzom udaje mu się zebrać ekipę, w skład której wchodzi kierowniczka wyprawy, wysokiej klasy telepata (w tej roli Murdoc) z towarzyszką, a poza tym grupa techników, którzy mieli odpowiadać za komunikację z obcymi. Pomysł naukowca był dosyć prosty, technicy nawiążą połączenie radiowe, a wtedy telepata korzystając ze swoich zdolności będzie w stanie odkryć tajemnicę języka obcych.

Pieniądze także pozwoliły na wynajęcie statku, acz jego niska cena powinna wskazywać, że będą z nim pewne problemy. Tanie statki mają przeważnie jakieś ukryte właściwości, czy to w formie długów pilota, czy też czegoś, co może czaić się na pokładzie. Skoro już przy tym jesteśmy, to zwróćmy uwagę na osobę pilota. Statek jest dosyć duży – służył jako statek zwiadowczo-badawczy, a nie ma załogi. Okazuje się, że jedyną istotą żywą na pokładzie jest pilot-kapitan (znany też pod ksywą Robin Hood), który kontaktuje się z pasażerami, tylko pod postacią hologramu. Z czasem pojawia się także kolejne pytanie odnoszące się do tajemniczych czerwonych świateł na ścianach. Czyżby to były kamery? Jeżeli tak, to czyje? Kto podsłuchuje rozmowy i śledzi wszystkich pasażerów? Pewne tajemnice dosyć szybko się wyjaśniają, w tym sytuacja pilota. Inne pozostają w ukryciu znacznie dłużej.

To ujęcie jest niestety jednym z niewielu momentów filmu, gdzie bohaterka jest intrygująca i ciekawa.
To ujęcie jest niestety jednym z niewielu momentów filmu, gdzie bohaterka jest intrygująca i ciekawa.

Teoretycznie głównym bohaterem filmu jest owa kierowniczka wyprawy. To z jej perspektywy poznajemy pozostałe postaci i to na niej głównie skupia się kamera. Niestety, chociaż na samym początku postać wydaje się ciekawa i interesująca, to z każdą kolejną minutą filmu okazuje się, że scenariusz nie dał jej zbyt wiele charakteru. Chwali się, że doskonale sobie radzi z otaczającym ją zagrożeniem, niestety jednak ciężko powiedzieć coś więcej o niej. W jakimś sensie wydaje się, że scenarzyści zapomnieli o tym, że główny bohater musi w sobie coś mieć, co sprawi, że widzowie będą ciekawi, czy uda mu się przeżyć. Tutaj tego zabrakło (acz wypada wspomnieć, że ten problem dotyczy wszystkich postaci w filmie, które są – z wyjątkiem telepaty – mało wyraziste).

Pomimo intrygujących elementów fabuły i dobrze dobranych aktorów, film jednak niestety należy zaliczyć do nieudanych. Brakuje mu napięcia i pomysłu, jak ominąć problemy z efektami specjalnymi. Oznacza to, że chociaż nie mamy do czynienia z jakąś totalną porażką w tym względzie, to jednak są one na tyle słabe, że odwracają uwagę od nie tak znowuż wciągającego scenariusza. Mamy w związku z tym sytuację, że dobry pomysł poległ w wyniku przerostu ambicji. W opowieści widać bowiem, że przy odpowiednim budżecie i lepszym reżyserze mógłby z tego powstać porządny klasyk taniego kina. Tak się niestety nie stało. Zabrakło autorom scenariusza pewnej odwagi i swobody w opowiadaniu historii. Zamiast tego otrzymaliśmy jeden z wielu, ewidentnie inspirowanych Alienem Scotta, filmów o czymś złym grasującym na pokładzie statku.

Space-Cyber-Punk (Beyond the Rising Moon)

Kostiumy i statek
Kostiumy i statek

W latach 80-tych XX wieku Philip J. Cook pracował jako animator w małej firmie na amerykańskiej prowincji. Zawsze jednak chciał nakręcić swój własny film. Napisał nawet scenariusz o dosyć enigmatycznym tytule Pentan. Nigdy pewnie nie spróbowałby zrealizować swoich marzeń, gdyby nie to, że jego pracodawca postanowił przenieść firmę do Nowego Yorku. Cook miał teraz wybór: iść i zarabiać dobrze w dużym mieście, lub też spełnić swoje marzenia. Wybrał to drugie i wraz z paroma przyjaciółmi zdecydował się nakręcić film. Nie byle jaki, a wymagający dużo od strony wizualnej film science-fiction, który pod względem skali i efektów specjalnych mógłby się równać z najlepszymi produkcjami tamtych lat.

Zebrali pieniądze, prawie jak w Producentach Mela Brooksa, od bogatych wdów i z zawrotną sumą, równą około 150 000 współczesnych dolarów zabrali się do roboty. Większość aktorów pochodziła z okolicy, a sama produkcja powstawała głównie w wynajętym magazynie. W nim to zbudowano scenografię różnych futurystycznych pomieszczeń, jak też i statków kosmicznych. Po kilku tygodniach kręcenia scen z aktorami Cook wraz z kilkoma przyjaciółmi przez rok kleił modele i tworzył sceny walk kosmicznych. W ten sposób powstał Beyond the Rising Moon.

W przyszłości, w 2054 roku korporacja Antigen odkryła statek kosmiczny obcych. O ich właścicielach nic nie wiadomo. Nadano im jednak nazwę Teserand. Odkrycie to miało wielkie znaczenie dla ludzkości, jak i dla samej korporacji. Zdobyte na jego pokładzie przedmioty, uzyskana technologia, sprawiły, że ludzkość wzniosła się na kolejny etap rozwoju. Podbój kosmosu stał się faktem, możliwe były podróże z prędkością większą niż prędkość światła. Zarazem Antigen zarabiało ogromne pieniądze, gdyż było właścicielem tych wszystkich nowych technologii.

Stąd też nic dziwnego, że kiedy agenci Kuriyama Enterprises odkrywają, że na jednej z planet znajduje się wrak kolejnego statku Teserandów, zrobią wszystko żeby go dostać w swoje ręce. Teoretycznie jego odkrywcą był przedstawiciel innej korporacji, Norweskiej, ale zginął nim mógł przesłać pełną wiadomość swoim pracodawcom. Stąd też korporacja ta nie zdaje sobie sprawy, jak ważne dane przywożą na ziemię dwaj kurierzy. Kuriyama wysyła swoją agentkę, aby ta przechwyciła dane. Tą agentką jest Pentan (imię nie jest przypadkowe, scenariusz filmu był rozwinięciem pierwszego scenariusza Cooka) i nasza bohaterka nie jest człowiekiem. Mamy do czynienia z humanoidalnym robotem, który zna wszelkie dostępne techniki zabijania, walki i szpiegostwa. Pentan ma pewne uczucia, ale uwzględniono je tylko w takim względzie, aby lepiej wykonywała swoje zadania.

Mimo wszystko, okazuje się, że mimo owego ograniczenia ma ich zdecydowanie za dużo. Chce się uwolnić ze smyczy korporacji i w odkryciu wraku Teserandów widzi swoja nadzieję. Kradnie dane, ale nie dostarcza ich Kuriyamie, natomiast sama wynajmuje pilota, Harolda Brickmana, który ma ją przetransportować na planetę. Ma on też taką zaletę, że będzie mogła ona zgłosić odkrycie na jego nazwisko, gdyż sama Pentan formalnie nie istnieje.

Szef złej korporacji i jego człowiek od brudnej roboty.
Szef złej korporacji i jego człowiek od brudnej roboty.

Fabuła filmu, jak widać, jest mieszanką cyberpunkowych motywów i bardziej space operowej stylistyki. Bohaterowie są dobrze zarysowani, a i mamy dostatecznie dużo czasu, aby poznać Pentan i jej problemy z tym, czym jest. Film może nie zgłębia tego tematu bardzo mocno, jednak jest to zrobione w taki sposób, że nie można go traktować li tylko jako głupiej i prostej rozrywki. Ciekawe są także uwagi odnośnie samego świata, który jest przemyślany i robi wrażenie znacznie większego, niż to, co widzimy na ekranie. Zarazem sama fabuła jest składna i zrozumiała, nie wprawiając widza w zagubienie.

Cookowi i spółce udało się zrobić rzecz trudną i rzadko spotykaną. Film jest skrajnie wręcz nisko budżetowy, a mimo to w gruncie rzeczy tego nie widać. Oczywiście gdzieniegdzie przydałoby się więcej statystów. Czasem efekty specjalne niedomagają, ale należy wtedy wziąć poprawkę na to, że wiele filmów mając znacznie większe pieniądze ma wcale nie lepsze efekty. Oczywiście Beyond the Rising Moon przydałoby się, gdyby popracować nad paroma scenami, ale i tak każdy fan modeli będzie zadowolony. Chwalić też należy choćby sceny w budynku Kuryiama Enterprises. Kamera, kolory i scenografia sprawiają, że doskonale czujemy klimat japońskiej cyber-korporacji.

Także w większości amatorskim, czy też prawie amatorskim aktorom udało się całkiem sprawnie zagrać swoje role. Może nie są to kreacje na miarę Oscara, ale widać po nich poświęcenie i wysiłek.

Oczywiście film nie jest bez wad. Parę scen można spokojnie usunąć, inne powinno się przemontować. Są to jednak zdecydowanie niewielkie zarzuty wobec filmu, który powstał za tak niewielkie pieniądze. Parę lat później Cook przygotował nową wersję filmu dla Sci-Fi Channel usuwając część efektów uzyskanych przy użyciu modeli i zastępując jest efektami komputerowymi. Czego należało się spodziewać, zmiana ta jest na gorsze i zdecydowanie odradzam oglądanie tego czegoś. Klasyczne efekty specjalne są zdecydowanie lepsze. Nie chodzi tutaj nawet tylko o fundamentalizm modelowy, a o niestety bardzo słabą jakość owych komputerowych dodatków.

Niemiecki, zdecydowanie mroczny plakat.
Niemiecki, zdecydowanie mroczny plakat.

Podsumowując, wypada powiedzieć, że Beyond the Rising Moon jest w gruncie rzeczy zaskakującym filmem. Z niskim budżetem udało się stworzyć dobry i całkiem oryginalny film. Oczywiście wiele motywów wzięto do niego z książek i innych produkcji, ale mówimy tutaj o ostatecznym efekcie, który udało się osiągnąć. Polecam w wolnej chwili obejrzeć. Nie jest to arcydzieło, ale w gruncie rzeczy wole tego typu produkcje niż nieudane arcydzieła. Poza tym Cook i spółka pokazują, że czasem warto mieć ambicję stworzyć coś własnego.

Na końcu dodajmy, że film można znaleźć także pod tytułem: Star Quest: Beyond the Rising Moon, a wspomniana przeróbka jest sprzedawana jako: Outerworld.

ps: wpisu poniedzialkowego nie było, ale był to wypadek przy pracy.

Na ostępach kinowego Dziekiego zachodu grasują superbohaterowie i to na długo przed tym, jak zabito pewne małżeństwo po wyjściu z kinowego seansu.

Nie jest tajemnicą, że bardzo lubię film John Carter opowiadający o przygodach tytułowego konfederata hen na Marsie. Ta produkcja Disney’a była dla tego studia sporą porażką finansową. Dodajmy, że chociaż film z początku był bardzo źle oceniany przez krytykę, to z czasem zaczęto go doceniać. Można powiedzieć, że John Carter staje się powoli klasykiem, czy też przynajmniej filmem szanowanym. Jednakże, to nie odbiór ze strony krytyki odpowiadał za bardzo słabe zyski. Za tym stała, z czym w praktyce wszyscy się zgadzają, fatalna kampania reklamowa, która nijak nie potrafiła zachęcić widzów do pójścia do kina. Inaczej rzecz ujmując, Disney miało szanse zarobić, ale poprzez fatalne reklamę strzeliło sobie w stopę.

Co ciekawe, bardzo szybko okazało się, że nikt w tym studio nie przemyślał sprawy i przyczyn porażki filmu. Oto na ekrany kin w 2013 roku, czyli w rok po Johnie Carterze, weszła kolejna super produkcja Disney’a, która przyniosła mu ogromne straty finansowe. Pod wieloma względami wręcz jeszcze bardziej spektakularna. John Carter w obsadzie nie miał żadnej gwiazdy gwarantującej zyski. Natomiast w przypadku filmu, o którym chce tu napisać parę słów, mieliśmy do czynienia z gwiazdą pierwszej wielkości, jak też i z dużą ekipą doświadczonych twórców, którzy mogą się pochwalić odpowiednimi sukcesami.

Znowu jednak reklamy nie zachęcały do udania się do kina. Tworzyły wrażenie, że film, który miały promować, jest w najlepszym wypadku bardzo słabą wariacją na temat Abrahama Lincolna łowcy wampirów. Kolejne sekwencje pokazywały rozliczne wybuchy, które miały zastąpić fabułę filmu. Co gorsza, owe wybuchy nie były specjalnie spektakularne. Kiedy wreszcie film wszedł na ekrany nie pomogła mu zdecydowanie raczej powszechna niechęć krytyków, jak też i wpływowych komentatorów. Zmieszany z błotem film doprowadził do kryzysu w Disney’u, jak też i pożegnania się tego studia z producentem, który dał temuż wiele z jego największych sukcesów w ostatnich latach.

Tenże producent w wywiadach wielokrotnie zaczął podkreślać jedno, że jest przekonany, że z czasem jego film zostanie doceniony, podobnie jak miało to miejsce w przypadku Johna Cartera. W ten sposób Jerry Bruckheimer opisywał The Lone Ranger. Polski tytuł, Samotny jeździec, nie jest zły, ale pomija jednakże ważny element, jakim jest to, że Ranger jest jednak funkcją, a nie tylko terminem opisowym.

Serial telewizyjny miał tylko jeden sezon w kolorze, stąd specjalnie wybrane czarno białe zdjęcie pokazujące bohaterów.
Serial telewizyjny miał tylko jeden sezon w kolorze, stąd specjalnie wybrane czarno białe zdjęcie pokazujące bohaterów.

Film Gore Verbinskiego, podobnie zresztą jak i John Carter odwołuje się do amerykańskiej klasyki. Przy czym o ile opowieść o Marsie wiązała się z początkami science fiction i fantasy, tak Lone Ranger jest ściśle związany z tworzeniem się superbohaterów. Oto w latach 30 tych XX wieku w jednej stacji radiowej pojawił się bohater, który w przebraniu walczył z przestępcami na Dzikim Zachodzie. Serial okazał się natychmiast wielkim sukcesem tak wśród dzieci, jak i dorosłych. Stąd też nic dziwnego, że szybko powstała seria książek o przygodach tego dzielnego bohatera, jak też i całe multum różnych zabawek, czy ozdób. Jeszcze w latach 30-tych zawitał on na ekrany kin poprzez serial kinowy, a w latach 40-tych pojawił się w serialu telewizyjnym, a potem także kilka filmów. Do tego dodajmy rozliczne animacje i komiksy, a otrzymamy jeden w większych przebojów kultury masowej.

W końcu w 2013 roku weszła na ekrany kin wymarzona przez Johnny’ego Deppa nowa wersja przygód tego bohatera. Depp, wielki fan oryginału, chciał zrobić film trochę inny od dotychczasowych opowieści, gdzie ciężar historii byłby przesunięty z białego Rangera, na Indianina, który dotąd był traktowany z góry. Tym razem to Tonto, bo tak ma na imię ten bohater, miał być tym, który poprowadzi opowieść. W jego też wcielił się sam Depp, co spowodowało pewne problemy. Pewna grupa oburzonych protestowała, że „biały aktor” gra Indianina i uznawała to za przykład rasizmu, co niewątpliwie wpłynęło negatywnie na atmosferę wokół produkcji.

W pewnym sensie nie pomagało to, że Depp w swojej roli był skryty pod grubą warstwą makijażu, co od razu niektórym nasunęło skojarzenia z jego rolą w Piratach z Karaibów. Stąd też w niektórych recenzjach pojawiały się zarzuty, że gra on dokładnie tę samą rolę. Krytycy zarzucali też filmowi luki w fabule, czy też wręcz jej brak.

Po ponad 50 latach trochę się oni zmienili.
Po ponad 50 latach trochę się oni zmienili.

Na te dwa zarzuty odpowiedzieć jest dosyć łatwo. Obydwa są mianowicie kwintesencją tego, co od dawna zarzuca się krytykom filmowym, czyli słabego, tudzież nieuważnego oglądania filmów. Często okazuje się, że to nie wina filmu, a tego, że krytyk czegoś nie zrozumiał. Są oni czasem osobami o dosyć ograniczonych horyzontach. Złośliwości jednak na bok, sprawa wygląda następująco. Depp gra Tonto, Indianina z tajemniczą przeszłością, która bardzo mocno odcisnęła piętno na jego psychice. Jest to człowiek bardzo dziwny z dużymi problemami. Nie ma nic wspólnego z frywolnym i zabawnym Jackiem Sparrowem. Tak na prawdę nie jestem w stanie wskazać żadnych podobieństw pomiędzy obydwiema postaciami, poza tym, że gra je Depp i ma on więcej makijażu na twarzy niż zwykle ma to miejsce w przypadku aktorów. Na tej samej zasadzie, jeżeli ktoś by się uparł można oczywiście wskazać, że gra on cały czas Edwarda Nożycorękiego, ale byłaby to już pewna przesada.

Natomiast fabuła jest całkiem zgrabnie poprowadzona, acz w dosyć nietypowy sposób. Oglądamy opowieść starego Tonto, który tłumaczy młodemu chłopcu przebranemu w strój Lone Rangera, jak to było z jego przygodami. Opowieść jest chaotyczna, czasem wręcz dziwna. Ma miejscami pewne luki, ale nie jest to wada filmu, a raczej jego zaleta. Lone Ranger jest starannie skonstruowaną opowieścią wewnątrz opowieści. Ma wszystkie wady historii opowiadanej i nie kryje się z tym. Tak do końca nie wiadomo zresztą, jak ta opowieść powstaje. Pomimo tego przygody Lone Rangera i Tonto pozostają wewnętrznie logiczne i przy uwzględnieniu założenia, że poznajemy wspomnienia, a nie „prawdziwą opowieść” są logiczne i spójne.

Oglądamy początki Lone Rangera, jak ten z prawnika wracającego na Dziki Zachód i wierzącego w ideały pacyfizmu staje się zamaskowanym bohaterem walczącym z przestępcami. W wyniku różnych zdarzeń on, a także jego brat, który był Texas Rangerem, udają się w pościg za znanym złoczyńcą Butchem Cavendishem. Niestety bracia, a także pozostali Rangerzy zostają zabici w zasadzce. Czy jednak na pewno wszyscy? Ciała znajduje tajemniczy Indianin Tonto, który za wszelką cenę chce zabić Butcha. Wykopuje im groby i planuje ich pochować, lecz oto na scenie pojawia się biały koń, który wybiera prawnika. Koń reprezentuje ducha przodków i Tonto, nie zgadzając się z wyborem, wyciąga go z grobu i postanawia ożywić. W ten sposób prawnik nabiera niezwykłej mocy, mianowicie, jako już umarły, nie będzie mógł zginąć w walce. Zarazem, czy to wszystko jest prawdą nie jest do końca jasne. Film wielokrotnie poddaje w wątpliwość to, co mówi Tonto i co robi. Nasz prawnik początkowo mu nie wierzy, lecz po wielu różnych przygodach zaczyna akceptować swoją rolę jako wojownika o sprawiedliwość. W ramach hołdu dla swojego brata nosi maskę wykonaną z jego kamizelki. Rozpoczyna się wielowymiarowy pościg.

W filmie są - ważne dla fabuły - postaci kobiece. Jedną jest żona Texas Rangera, która jest typem silnej kobiety, która umiejętnie walczy o przetrwanie. To jest bohaterka twarda i pewna siebie. Drugą jest grana przez wiadomo kogo właścicielka domu publicznego ze sztuczną nogą. Dlaczego ma sztuczną? Dowiesz się z filmu.
W filmie są – ważne dla fabuły – postaci kobiece. Jedną jest żona Texas Rangera, która jest typem silnej kobiety, która umiejętnie walczy o przetrwanie. To jest bohaterka twarda i pewna siebie. Drugą jest grana przez wiadomo kogo właścicielka domu publicznego ze sztuczną nogą. Dlaczego ma sztuczną? Dowiesz się z filmu.

Film w gruncie rzeczy jak na produkcje przygotowywaną na „super przebój lata” jest zaskakująco wręcz smutny i pod wieloma względami pesymistyczny. Pomiędzy humorem, wartkimi scenami akcji, dowiadujemy się, że ten idealizowany brat głównego bohatera nie był taki wspaniały. Oficer kawalerii popełnia dramatyczny i tragiczny w skutkach błąd, a sam Tonto jest bardzo smutnym bohaterem. Także i wątek miłosny filmu jest w gruncie rzeczy jednym z bardziej nietypowych i także nie powoduje uśmiechu na twarzy. Prawnik chodził kiedyś z kobietą, która została żoną jego brata. Do końca nie jest jasne, czyim synem jest jej potomek: prawnika, czy Texas Rangera. Wiadomo jedno, ona dalej go kocha, o czym brat doskonale wie.

Lone Ranger jest filmem o wiele lepszym od Piratów z Karaibów. Pełnym humoru, oraz smutku, gdzie dostajemy w gruncie rzeczy bardzo przyjemną mieszankę różnych stanów nastroju. Jest bardzo pomysłowy i umiejętnie łamie schematy, a całość doskonale wpisuje się w koncepcje „Dziwnego Zachodu” (Weird West). Zdecydowanie warto go obejrzeć nie przejmując się krytykami. Do przyjemnego seansu nie trzeba znać poprzednich inkarnacji bohatera, acz nie mogę się powstrzymać przed pewną złośliwą uwagą. Niektórzy krytykowali film, że wykorzystuje fragment muzyki z opery Rossiniego Wilhelm Tell. Prawda to, że słychać ją w głównej scenie akcji i doskonale komponuje się ona z tym, co mamy na ekranie. Jest to bardzo miła sekwencja, ale skąd Rossini, a nie Zimmer, który odpowiadał za muzykę do filmu? Odpowiedź jest bardzo banalna i łatwa do znalezienia. Utwór ten był melodią początkową tak dla programu radiowego, jak też i dla serialu telewizyjnego. Krytykant oczywiście nie musi tego wiedzieć i nie ma obowiązku sprawdzania historii serialu, czy bohatera, kiedy się recenzuje film z jego przygodami. Nie zmienia to tego, że daje to złośliwą satysfakcję tym, którzy wiedzą.

W każdym razie: Hi-yo, Silver!

Na skraju D-Day przyszłości (Na skraju jutra/Edge of Tomorrow)

Mieć taką ładną zbroje! Mieczem też nie pogardzę (bardzo ładnie zresztą w filmie wykorzystanym)
Mieć taką ładną zbroje! Mieczem też nie pogardzę (bardzo ładnie zresztą w filmie wykorzystanym)

Całkiem miłym elementem kultury masowej jest jej zdolność do adaptowania tekstów pochodzących z różnych regionów świata w taki sposób, że stają się one praktycznie uniwersalne. Okazuje się, że na pewnym poziomie bez większych problemów można sprawić, że japońska powieść stanie się podstawą do amerykańskiego filmu. Najczęściej obserwujemy to zjawisko przy okazji remake’ów. Warto zarazem od razu zaznaczyć, że dobra adaptacja nie może być ślepa na konieczność pewnych zmian, aby zuniwersalizować opowieść. To jest przykład obecnego jeszcze w naszych kinach Na skraju jutra Douga Limana. Jest to ekranizacja powieści All you need is kill! Hiroshi Sakurazaka, która o dziwo została i u nas wydana. Niestety nie miałem jeszcze okazji jej przeczytać, więc nie jestem w stanie ocenić na ile jest to wierna adaptacja.

Mogę jednak opowiedzieć o samym filmie, który jest całkiem ciekawym przypadkiem dobrej fantastyki naukowej na dużym ekranie i to w wersji militarnej. Zacznijmy może od fabuły, w niedalekiej przyszłości Ziemia została zaatakowana przez obcych. Nazywani są Mimikami i właściwie tylko tyle o nich wiadomo. Stopniowo zajęli oni całą kontynentalną Europę skutecznie pokonując ludzkość. W toku długich walk udało się ich pokonać tylko raz, pod Verdun, gdy ludzi do zwycięstwa poprowadziła Rita Vrataski zwana odtąd przez media Aniołem z Verdun, a przez innych żołnierzy nazywana Full Metal Bitch.

Pod wpływem zwycięstwa dowództwo wojsk Ziemian postanawia przypuścić generalny szturm mając nadzieje, że uda im się pokonać najeźdźców. W Wielkiej Brytanii zbierane jest wojsko do nowego lądowania w Normandii. W tym czasie do Londynu zostaje sprowadzony PRowiec major William Cage. Ma on sprzedać mieszkańcom planety inwazję, tak, aby zaakceptowali oni straty poniesione w walce, jako konieczność, a nie bezsensowne marnotrawstwo. Pomysł dobry, ale pojawia się jeden problem. Cage nastawiony jest na przeżycie, a nie na walkę. Przed wybuchem konfliktu miał własną firmę PRową i kiedy rozpoczęła się ta wojna, aby uniknąć bycia na froncie, został właśnie wojskowym PRowcem. Niestety dla niego generał Brigham chce, aby Cage wylądował wraz z nacierającymi wojskami w Normandii.

Nasz bohater chce za wszelką cenę tego uniknąć i postanawia zaszantażować generała. Jeżeli ten wyśle go na wojnę, to Cage wykorzystując swoje PRowskie umiejętności, sprawi, że odpowiedzialność za wszystkich poległych spadnie na generała. Ten plan jednak nie powodzi się, Cage zostaje zatrzymany, a jako że w trakcie aresztowania potraktowano go taserem, to budzi się ze snu na lotnisku. Jako dezerter został wcielony do oddziałów frontowych. Traktowany jako w gruncie rzeczy bardziej zagrożenie dla reszty żołnierzy. Nawet nie powiedziano mu jak odbezpieczyć broń w jego egzoszkielecie.

Tutaj od razu wyjaśnię, w armii przyszłości piechota korzysta ze wsparcia, jakie dają im specjalnie skonstruowane zbroje. Poza dodatkową ochroną żołnierze mają także do wykorzystania rozbudowany arsenał ofensywny począwszy od karabinów maszynowych, a na granatach skończywszy. Są to żołnierze przyszłości, trochę w stylu Heinleinowych Starship Troopers (gdzie brak egzoszkieletów był uznawany za jedną z poważnych wad ekranizacji przygotowanej przez Paula Verhoevena).

W związku z tym Cage z uzbrojeniem, z którego nie potrafi korzystać trafia wprost w krwawą jatkę, jaką stanowi lądowanie. Okazuje się, że Mimiki doskonale wiedzą, że oto rusza inwazja i bez problemu są w stanie pokonać nacierających ludzi. Stąd też nic dziwnego, że Cage dosyć szybko ginie. To nie jest jednak koniec filmu. W trakcie walki bohater dosyć przypadkowo zabija jednego nietypowego Mimika, o ile większość to metalowe potwory z mackami, tak ten był świecący i o kształtach bardziej konkretnych. Spryskany krwią tegoż Cage zamiast umrzeć ostatecznie budzi się ponownie na lotnisku. Nie będę wdawał się w tłumaczenie mechanizmu, na jakiej zasadzie to działa, wystarczy powiedzieć, że jest całkiem przemyślany i spójny. Ten schemat, śmierć i obudzenie się kilka godzin wcześniej na lotnisku będzie się powtarzał. Okazuje się po pewnym czasie, że Cage nie był jedyną osobą, która miała efektywną nieśmiertelność. W trakcie bitwy pod Verdun w podobny sposób zdobyła ją Rita, acz w wyniku pewnego wydarzenia nie mogła już z tego korzystać.

Jeden z żołnierzy Rity. Twarzowy rzekłbym.
Jeden z żołnierzy Rity. Twarzowy rzekłbym.

Na skraju jutraodwołuje się w wielu miejscach do znanych wszystkim odniesień historycznych. Korzysta z nich umiejętnie (white cliffs of Dover) i trzeba przyznać, że na przykład sama scena lądowania dosyć ładnie wpisuje się w obrazy znane nam choćby z Najdłuższego dnia, czy wielu innych starych (tzn., z lat 60-tych) filmów o wojnie. Jest to z jednej strony wizja krwawej rzezi, ale z drugiej kręcona bez tego koszmarnego filtra wypromowanego przez Spielberga/Kamińskiego.

W warstwie fabularnej natomiast zamiast odwoływać się do oklepanego Dnia świstaka, wypada wskazać klasyczną Amerykanizację Emily Arthura Hillera z Jamesem Garnerem i Julią Andrews. Ten popularny i swego czasu bardzo kontrowersyjny film opowiadał o wiodącym radosne życie amerykańskim oficerze, który korzystając ze swojej funkcji mógł bawić się w wojennym Londynie. Bohater, w gruncie rzeczy niezbyt miła postać, korzysta z tego, że ma znacznie większe racje żywnościowe i dostęp do luksusowych towarów, dzięki czemu może uwodzić (a raczej kupować) kobiety. Tenże unikający wszelkich problemów człowiek dostaje w pewnym momencie rozkaz: ma sprowadzić do Anglii ciało pierwszego poległego żołnierza w trakcie inwazji w Normandii. Jego dowódca, Admirał, chce w ten sposób pokazać, że marynarka też zasługuje na pochwały, gdyż ma nadzieje, że pierwszym poległym będzie właśnie marynarz. Ten niezwykle urokliwy film zawsze warto przypomnieć, szczególnie w sytuacji, gdy mowa o innej produkcji odwołującej się do podobnej koncepcji fabularnej.

Na skraju jutraumiejętnie wykorzystuje schematy, tak, aby opowiedzieć własną i ciekawą historię. Stąd też Cage jest osobą, która chce przeżyć. Zwykłym człowiekiem rzuconym w wir wydarzeń, które go przerastają. Jego drogą bohatera nie jest przemiana, a poznawanie samego siebie. Nie staje się on lepszym człowiekiem, a po prostu lepiej wykorzystuje to, co umie robić. Podobnie i Rita, która jest bardzo dobrze napisaną postacią kobiecą, ma określone zadania, którym podporządkowuje swoje życie. Chce wygrać wojnę i pomścić osoby, które straciła. Jest sumienną i dobrze wyćwiczoną żołnierką, która doskonale radzi sobie na polu bitwy.

Ich wzajemne relacje, gdyż połączy ich wspólna próba zniszczenia Mimików, oparte są na zaufaniu i wspieraniu. Tego typu podejście do postaci kobiecej przywodzi na myśl choćby Tylko dla orłów, czy inne przykłady klasycznego kina wojennego, gdzie często kobiety, choć traktowane jako postaci drugoplanowe, były równie silne i zdolne, co mężczyźni. Warto tutaj zaznaczyć, że tak Rita, jak i wiele owych typowych bohaterek kobiecych czasów wojny spokojnie mogłoby być postaciami męskimi, jednakże ta sama zasada odnosi się także do bohaterów płci męskiej, którym bez większej zmiany fabularnej można zmienić płeć (acz z oczywistych powodów w przypadku filmów o konfliktach z przeszłości jest to utrudnione poprzez kontekst historyczny). Spowodowane jest to tym, że ich charaktery i zachowania są uniwersalne dla każdego człowieka. Można oczywiście mieć inne zdanie, ale chyba tylko w sytuacji, gdy ktoś nie uważa kobiet za przedstawicielki gatunku homo sapiens

A tu wewnątrz filmowa propaganda. Można zrozumieć, czemu Rita była Aniołem.
A tu wewnątrz filmowa propaganda. Można zrozumieć, czemu Rita była Aniołem.

Skoro jesteśmy przy postaciach, to należy też dodać, że pozostali bohaterowie także wpisani są w schemat, przez co poprzez dosyć proste elementy charakteryzacji i krótkie sceny poznajemy ich charakter i wiemy, z kim mamy do czynienia. Oddział J, do którego przypisany został Cage składa się z doświadczonych żołnierzy, którzy wiedzą jak należy walczyć. Są opryskliwi i niemili dla siebie, ale jest to element pewnego wojennego folkloru. Scena w baraku przywodzi na myśl z jednej strony klasyka wojennego kina, czyli Wzgórze złamanych serc, jak też i jeden z nielicznych filmowych military s-f, czyli Aliens. W obydwu tych filmach żołnierze zachowują się tak, jak powinni zachowywać się ludzie idący na śmierć, żyją szybko i ostro, bo nie wiadomo, kiedy przyjdzie koniec. Nie są wściekli, są natomiast przygotowani na zbliżający się ich los. Podobnie ich dowódca sierżant Farell jest po prostu umiejętnym wykorzystaniem nawet nie tyle stereotypu, co prawdziwego sposobu dowodzenia w amerykańskiej armii. Każdy, kto ma choćby liche pojęcie o tym, jak funkcjonuje w niej sierżant, ten wie, że ma on za zadanie przygotować żołnierzy do działania w ekstremalnych warunkach. Stąd też musi ich gnębić (w dopuszczonym przez prawo zakresie), krzyczeć na nich i odpowiednio karać, tak, aby oni sami nie ukarali się chwilowym zawahaniem, czy jakimś głupim błędem w trakcie walki. Stworzenie postaci miłego sierżanta świadczyłoby nie tylko o ignorancji twórców, ale też o ich braku wyobraźni.

Pisałem sporo o schematach, ale dzięki ich zastosowaniu ten trwający 113 minut film jest w stanie nie tylko pokazać wiele bardzo ładnych scen walki, ale też, co ważniejsze, opowiedzieć historię. Jest to niezwykle odświeżające, kiedy oglądamy nie tylko sekwencje walki, ale też rozmowy, w trakcie, których dane jest nam poznać elementy świata, jak i sposoby myślenia samych bohaterów. Jest to piękny przykład dobrze rozplanowanej opowieści, a ostatnio rzadko mamy z czymś takim do czynienia.

Warto także wspomnieć, że Mimiki są dobrze pomyślanym zagrożeniem dla ludzkości. Przywodzą na myśl trochę obcych z opowiadania Roberta M. Wegnera Jeszcze jeden bohater. Ta nagrodzona Zajdlem opowieść o beznadziejnej wojnie z obcymi manipulującymi rzeczywistością odwołuje się do zaskakująco wielu podobnych elementów i haseł, co film. Można też wskazać i kilka innych military s-f, które korzystają z podobnego zagrożenia (Dominium Solarne Kołodziejczyka), co pokazuje, że koncepcja Mimików jest zaskakująco wręcz uniwersalna. Ich prezentacja doskonale pasuje tak do Japońskiej myśli (złośliwie chce się powiedzieć, że stąd macki), jak i do imaginarium Zachodniego odbiorcy.

Film Limana zdecydowanie warto obejrzeć. Jak wspominałem powyżej fabularnie i konstrukcyjnie jest bardzo dobry. Dodajmy też, że jest i bardzo dobrze zagrany. Tak Cruise, jak i Emily Blunt, czy Bill Paxton i wielu innych doskonale wcielili się w swoje role. Na skraju jutra bywa zabawne, bywa też i bardzo poważne, czyli jest właśnie takie, jaki powinien być dobrze skrojony film wojenny. Ma oczywiście pewne wady (jedną z nich jest ostatnia minuta filmu, acz da się ją fabularnie wyjaśnić), ale pomimo tego jest to zaskakująco miły przykład bardzo dobrego kina fantastyczno naukowego. Można właściwie tylko zakrzyknąć: „chcemy więcej”.

ps: w związku z obowiązkami “zawodowymi” następny wpis dopiero 14 lipca.

Szok przyszłości z szokiem z druiej strony lustra (Gattaca+Galaxy Magazine+wystawa o Alicji w Zachęcie)

Dzisiaj będzie w dwóch częściach, acz w jakimś małym stopniu powiązanych ze sobą. Najpierw popkultura, a potem sztuka wysoka pasożytująca na popkulturze i to w sposób niestrawny.

Oglądając wyreżyserowany i napisany przez Andrew Niccola film Gattaca łatwo jest dać się wciągnąć w fascynującą opowieść. Mamy oto piękny przykład historii o walce jednostki przeciwko ograniczającym ją regułom. Warto zaznaczyć, że przedstawiony świat daleki jest od totalitaryzmu, ale de facto z nim właśnie mamy do czynienia. Jednakże w przeciwieństwie do prostych wizji, gdzie kontrola i władza opiera się na sile fizycznej i kontroli poprzez inwigilacje, tutaj mamy siłę wynikającą z nauki i ze sprowadzania świata, jak i społeczeństwa do prostych reguł zgodnych z bardzo prostackim rozumieniem tego, co dobre, oraz tego, co naukowe.

Oto w przyszłości panować będzie eugenika. O tym, co dana osoba będzie mogła robić w życiu właściwie decyduje to, jakie geny posiada. Cały mechanizm jest dosyć prosty i w gruncie rzeczy bardzo wielu osobom by się

Zaskakująco udany plakat, jak na twarze.
Zaskakująco udany plakat, jak na twarze.

coś takiego podobało. System władzy, gdzie to predyspozycje danego człowieka decydują o jego przyszłości, jest poniekąd przecież sprawiedliwy. W dużej mierze to właśnie dzięki temu, że nie tylko w momencie, kiedy wyprodukowano film, ale i teraz, taka wizja wydaje się realna, zawdzięczał on swój relatywny sukces (acz nie finansowy). Warto pamiętać, że różne koncepcje eugeniczne są dalej popularne i można na nie trafić w wielu miejscach. Poglądy polityczne nie grają tutaj większej roli, gdyż wiara w przypisane człowiekowi umiejętności jest w gruncie rzeczy dosyć powszechna i różnica ewentualnie polega na sposobie wyrażania takiej ideologii.

Z drugiej strony kultura opiera się w dużej mierze na opowieściach o buncie przeciwko regułom i ogółowi społeczeństwa. Konflikt jednostki z resztą ludzi jest stałym motywem i możemy go znaleźć w bardzo różnorodnych produkcjach. Dobrym przykładem może być choćby Rocky z Sylvestrem Stallonem, gdzie nie tylko mamy starcie podrzędnego boksera z wielką gwiazdą, ale też i przykład walki jednostki z ludźmi, którzy w nią nie wierzą. W systemie eugenicznym Rocky byłby od razu skreślony, jako nienadający się do walki i zwycięstwa.

Stąd też nie jest dziwnym, że Gattaca opowiada o człowieku, który buntuje się przeciwko zasadom. Bohater nie ma odpowiedniego genomu, ale chce polecieć w kosmos. W tym celu podszywa się pod kogoś innego, a aby cała operacja się udała poddaje się dosyć nieprzyjemnym operacjom plastycznym. Całość zabiegów ma sprawić, że będzie w stanie oszukać system i zabezpieczenia.

Mamy jak widać dwa główne elementy opowieści, czyli z jednej strony niespełnienie wymogów do podróży w kosmos, oraz sposób na ominięcie tego przez operacje plastyczne. Pewną ciekawostką będzie jednak, że w czasopiśmie Galaxy, o którym juz tutaj wspominałem przy okazji Demolished Man Alfreda Bestera, znajdziemy bardzo intrygujące opowiadanie poniekąd związane z poruszanym tutaj tematem. Opublikowano je w lutowym numerze z 1952 roku, a jego autorem był Alfred Coppel, zaś tytuł to Double Standard. Opowiadanie jest krótkie, ale zdecydowanie niezwykle ciekawe, choć może nie do końca ze względu na walory literackie.

Strona tytułowa. Rysunki nie były najlepszą stroną Galaxy...
Strona tytułowa. Rysunki nie były najlepszą stroną Galaxy…

Jego bohater chce udać się do gwiazd. Cały czas marzy o podróży między planetarnej, a i nie jest w tym osamotniony. Wielu ludzi ma takie pragnienia także i teraz. Różnica jest jednak taka, że w jego czasach taka podróż jest możliwa. Trzeba jednak w tym celu spełnić wiele różnych warunków. Zdanie ma tutaj także Eugenics Board, czyli Rada Eugeniczna. Decyduje ona o przydziale do podróży na Marsa i daje odpowiednią zgodę osobom, które mają posłużyć do płodzenia mieszkańców planety. Z tekstu opowiadania jasnym jest, że podanie bohatera, tak jak i jego przyjaciela Kane’a zostało odrzucone. Jednakże o ile Kane jest w jakiejś mierze pogodzony z tym, to nasz bohater podszywa się pod Kim Hall i z tym imieniem postanawia ominąć system. W tym celu poprzez nielegalną „operację plastyczną” zmienia swój wygląd. Używam tutaj cudzysłowu, gdyż nie chodzi o żadne wycinanie kości, czy inne podobne sprawy, a o pokrycie całego ciała bohatera specjalną sztuczną skórą i ciałem (plastic flesh).

Widzimy dosyć wyraźnie, że mamy tutaj do czynienia z bardzo podobną opowieścią. Oczywiście w Gattace jest ona bardziej skomplikowana, gdyż tam mamy do czynienia z dwu godzinnym filmem, a w przypadku opowiadania Coppela, ma ono ledwie siedem stron. Nie zmienia to jednak tego, że pewne związki są dosyć oczywiste. Nie widziałem jak dotąd nikogo, kto by poruszył kwestię związku obydwu tych opowieści, stąd też poniekąd tym tekstem przypominam się o pamięć o Coppelu. Jego opowiadanie może dzisiaj z pewnych powodów budzić uśmiech na twarzy, ale warto do niego zajrzeć, jeżeli lubi się film Nicolliego.

 

Jak zapowiadałem dzisiejszy wpis będzie dwuczęściowy. Druga będzie zdecydowanie krótsza. Zachęta postanowiła uczcić Lewisa Carrolla i jego znaną bohaterkę Alicję. W tym celu przygotowano wystawę w samej Zachęcie, jak i zewnętrzną instalację artystyczną umieszczoną w parku Saskim. Całość wydaje się, że była w jakiejś mierze skierowana do rodziców z dziećmi o czym świadczy to, że z okazji dnia dziecka kuratorka wystawy, Maria Świerżewska-Franczak miała je oprowadzać. Możemy w związku z tym powiedzieć, że oto sztuka próbuje wyciągnąć swoje palce do następnego pokolenia.

Tutaj przypomniało mi się zdanie wyrażone w „artykule profetycznym” w dyskutowanym powyżej numerze Galaxy, gdzie Robert A. Heinlein stwierdza, że oszustwo sztuki nowoczesnej zostanie w przyszłości odkryte, a ona wyrzucona na śmietnik. O jakże się Heinlein mylił. Wystawa przygotowana w budynku Zachęcie, to trzy pomieszczenia, gdzie w gruncie rzeczy nic nie ma. Strasznie współczuje rodzicom i dzieciom, które poszłyby na to coś i jeszcze na dodatek za to zapłaciły.

W środku mamy dwie instalacje, jedna to kamera gdzie możemy oglądać obrazek z książki o przygodach Alicji, a druga to pomieszczenie z lampkami, gdzie na stole kręcą się przyczepione do silniczków karty, a w tle gra muzyka. Nie dostrzegłem nawet, aby zachowany był rytm. Poza tym mamy jedno pomieszczenie z fatalnie oświetlonymi grafikami i drugie, gdzie znajdziemy stół, w którym można leżeć i pomalowane na brązowo szyby. Nie daj się czytelniku zwieść, że to sztuka wysoka i głęboka, a ty jako widz do niej nie dorosłeś. To zwykła hochsztaplerka, gdzie udajemy, że pokazujemy coś lepszego, niż jest w rzeczywistości.

Sytuację ratuje część umieszczona w parku, gdzie wchodzimy do krótkiego tunelu. Tam przechodząc przezeń uruchamiamy różnorodne dźwięki i melodie. Jest to fajne i ciekawe, acz trochę krótkie. W związku z tym, jeżeli ktoś chce się uAlicznić niech bierze darmową wejściówkę do instalacji w parku, a to coś, czym Zachęta raczy w swoim budynku zwyczajnie zignoruje.