Nie jestem specjalnym fanem nowej fali kinowych ekranizacji komiksów Marvela. O ile Iron Man był dla mnie bardzo miłym i fajnym filmem, a i pewnym zaskoczeniem, to już Avengersi są dla mnie przykładem, jak nie robić dobrego kina. Potworkiem bez fabuły i bez polotu. Skoro jednak widziałem tylko mały wycinek produkcji w ramach tworzonego filmowego uniwersum Marvela, to uznałem, że może moje negatywne zdanie odnośnie filmu Jossa Whedona jest spowodowane tym, że nie znam całości konstrukcji zaproponowanej przez to studio.
Stąd obejrzałem ostatnio obydwa filmy o przygodach Thora. Było to ciekawe przeżycie. O ile pierwszy Thor wyszedł w momencie, gdy dopiero konstruowano właściwie Marvelowy świat, tak druga stanowi w jakiejś mierze wprowadzenie do kolejnych Avengersów. Jednakże pomimo głębokiego zanurzenia w otaczających je produkcjach mamy do czynienia z de facto samodzielnymi filmami. Choć wyraźnie się wiążą z wydarzeniami, które znamy z innych odcinków tego serialu, to bez problemu zorientujemy się, o co chodzi w fabule bez obejrzenia poprzednich epizodów.
Już w tym momencie pisania tekstu, czyli nim opowiem o fabule produkcji, staje przed pewnym zasadniczym problemem. Twórcy obydwu Thorów stworzyli swoimi filmami wręcz sztandarowy przykład, jak nie kręcić filmów. Oto obydwa filmy podążają praktycznie tym samym schematem fabularnym, który nie jest w żaden sposób ratowany przez jakość scenariusza. Mamy tutaj do czynienia z produkcjami, gdzie nie ma tak na prawdę porządnej opowieści. Mamy jakieś po macoszemu sklejone sceny, gdzie bardzo często właściwie nie wiadomo, po co one są, na dodatek okraszone Szekspirem dla ubogich. To, co nam się przedstawia, nadaje się w najlepszym wypadku ledwie na godzinny odcinek serialu telewizyjnego. Na dodatek niezbyt oryginalnego w przypadku pierwszego Thora. Miejscami w trakcie jego oglądania miałem wrażenie, że ktoś za bardzo inspirował się Supermanami z Christopherem Reevem, co może nie przeszkadzałoby, gdyby nie to, że była to powtórka napisana przez słabego autora.
Jednakże problemem nie jest nawet to, że scenariusz nie ma wystarczająco dużo treści dla pełnowymiarowego filmu, a to, że przy tej miałkości fabularnej widzowie traktowani są jak idioci. Oto obydwa filmy zaczynają się od przydługiego i nudnego wprowadzenia historycznego, gdzie w pierwszym dowiadujemy się, że Odyn pokonał Lodowych gigantów, a w drugim, że dawno temu mieszkańcy Asgardu pokonali Mroczne Elfy. Problemem nie są owi przeciwnicy, a sposób wprowadzenia tych istot. Owe sceny z punktu widzenia fabuły są zbędne. W gruncie rzeczy ich usunięcie byłoby nawet pomocne, bo wprowadzałoby element tajemnicy. Jednakże w tej filmowej formie otrzymujemy przydługie wprowadzenie, które już na samym wstępie usypia widza. To trochę tak, jakby na początku epizodu IV Gwiezdnych wojen obejrzelibyśmy 20 minutowy skrót prequeli. Niestety twórcy uznali, że widz nie będzie potrafił domyśleć się, o co chodzi w fabule, jeżeli nie walnie się nią go po oczach.
Tego typu dosyć prostacka i nudna form prowadzenia opowieści dominuje przez resztę filmów. Sytuacji nie ratują pojawiające się od czasu do czasu elementy humorystyczne, gdyż jest ich zwyczajnie za mało. Całość robi wrażenie, jakby ktoś zrobił 2 godzinny super poważny film na podstawie fabuły jednego odcinka Powerpuff Girls (nie zmieniając w niej ani jednego elementu). Czasem jednak w tego typu przypadkach mamy inne rzeczy, które ratują produkcję. Często są nimi bohaterowie. Tutaj jednak zaczyna się kolejny, pod wieloma względami jeszcze bardziej dramatyczny problem filmu. Przy Królewnie Śnieżce i Łowcy wspominałem, że tam dużą wadą produkcji jest całkowity brak chemii pomiędzy aktorami. Liam Chris Hemsworth, który tamże łowił, tutaj jest Thorem. Niby zakochuje się ze wzajemnością w Jane Porter Foster, w którą wcieliła się Natali Portman. Od razu należy powiedzieć, że jest to jedna z najgorszych filmowych par. Nie ma pomiędzy bohaterami żadnych emocji i właściwie gdyby nie kolejne dialogowe przypominajki, że coś tam się dzieje, to widz mógłby odnieść wrażenie, że obserwuje spotkania całkowicie sobie obojętnych przechodniów. Jeżeli ktoś narzekał na romans z Ataku klonów, to po obejrzeniu Thorów wypluje wszelkie słowa krytyki. Możliwe, że problemem są tutaj umiejętności aktorskie Hemswortha i jednak zdecydowanie przereklamowanej Portman, ale chyba i scenarzyści się nie popisali. Tym bardziej, że więcej napięcia i chemii jest pomiędzy Thorem, a inną postacią kobiecą.
Skoro przy tym jesteśmy, to należy powiedzieć, że nie tylko główni bohaterowie mają charyzmę wyrzuconego z buta kamyka, ale też i drugoplanowi nie mają w sobie niczego, co sprawiłoby, że warto o nich pamiętać. W drugiej części pod tym względem jest trochę lepiej, acz poruszamy się po ekstremalnych stereotypach opowieściowych w przypadku szalonego doktora (Erik Selvig) i specyficznej przyjaciółki (Darcy, która lepiej nadaje się na ukochaną Thora…). Stąd też nie dziwi, że Loki wyrósł na tak lubianego bohatera. Nie wynika to z tego, że jest on dobrze napisany, czy zagrany, tylko z tego, że cała reszta jest potwornie wręcz żenująca. Mamy przykładowa trójkę towarzyszy Thora, których można określić jako: aseksualna Xena, fircyk i Gimli. Co gorsza, takie określenie właściwie mówi o nich wszystko. Jakoś tam przewalają się po ekranie, ale kto by o nich pamiętał.
Można by jednak wybaczyć słabych bohaterów i brak fabuły, gdyby film czymś zaskakiwał. Zamiast tego jesteśmy świadkami pewnego fenomenu współczesnego kina. Budżety filmów to odpowiednio 150 i 170 milionów dolarów. Przyznam, że zastanawiam się, na co poszły te pieniądze. Na ekranie widzimy, bowiem strasznie biedną produkcje. Stroje wyglądają tandetnie i przywodzą na myśl najgorsze zbroje z Krzyżaków Forda. Scenografia przywodzi zaś na myśl brytyjskie produkcje telewizyjne z lat 80-tych. Porównajmy wygląd Thora do Masters of the Universe. Tamten film o przygodach He-Mana powstał za 22 miliony ówczesnych dolarów, co na dzisiejsze wychodzi około 50 milionów. Wygląda natomiast kilkukrotnie lepiej i robi o wiele lepsze wrażenie.
Ciekawym jest także podejście do postaci kobiecych. Są one potwornie wręcz sztampowe i wiekowi Barbarian Brothers prezentowali lepszy wizerunek bohaterek płci żeńskiej. No ale film jest ewidentnie skierowany do kobiet, wręcz na granicy seksizmu, gdyż przy całkowitym usunięciu z niego jakichkolwiek elementów “seksu”, czy “erotyki”, zafundowano widzom groteskową wręcz prezentację tak zwanej muskulatury Hemswortha. Tak z czapy i co więcej, w sposób raczej przaśny (stąd nie ma mowy o “seksie”, czy “erotyce”). Mamy w związku z tym film, gdzie postaci kobiece sprowadzone są do roli stojaków, a aktor bez charyzmy chodzi bez koszulki.
Thory są filmami nudnymi, źle napisanymi i słabo zagranymi. Zarazem ku mojemu przerażeniu niezwykle popularnymi. Pokazuje to niestety, że nie warto starać się robić dobrego filmu, gdyż przy odpowiedniej reklamie widzowie i tak na niego pójdą. Nic w nich nie wyróżnia się na plus, a jedynie usypia skutecznie. Chrrrrrrr.
Właściwie, jak ktoś ma ochotę na “dobrego” Thora, to ten teledysk jest lepszy:
W 100% zgadzam się z recenzją. A zespół Thor zdecydowanie może zawstydzić Black Veil Bride!
W sumie z recenzją możnaby się zgodzić, gdyby nie to, że Liam Hemsworth nie występował w żadnym z tych filmów tylko w Igrzyskach Śmierci, a Jane Porter jest postacią z Tarzana, nie z Thora.
Chris i Liam sa wymienni 🙂 Natomiast serdecznie przepraszam Jane Porter za sprowadzenie jej do Thora. Przepraszam, bo to wielka obraza dla tej postaci i ja sie tutaj kajam! Chociaz mowi to wiele o tym, jaka postacia jest Jane Thorowa, skoro latwo zapomniec jej nazwisko.
Poza tym nie rozumiem, czy te dwa bledy nie majace nic wspolnego z meritum, sprawiaja, ze opinia o filmach przestaje byc sluszna?