Recenzja Fraa Cylindra van Troffa Janusza A. Zajdla wyciągnęła mi z zapomnienia spowodowanego natłokiem różnych rzeczy, film Soylent Green z 1973 roku z Charltonem Hestonem. Świadom własnej sklerozy zdałem sobie sprawę, że warto sobie i innym korzystając z okazji przypomnieć kilka filmów, które łączyła postać odtwórcy głównej roli, czyli Charltona Hestona. Poza tym będzie jeszcze jeden łącznik, który nada mojej opowieści pewien wyraźny wspólny mianownik: będą to wszystko filmy fantastyczno-naukowe.
Kiedy w 1968 roku na ekrany kin zawitała Planeta małp, na podstawie zasłużenie głośnej powieści Pierre’a Boulle’a (znanego także z Mostu na rzece Kwai), pewną niespodzianką była dla wszystkich obsada. Filmy fantastyczno naukowe nie mogły się w tamtych latach poszczycić specjalnie znanymi aktorami odtwarzającymi w nich główne role. Tutaj na ekran zawitał nie kto inny, a sam Ben Hur. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że koniec lat 60-tych, to już nie jest szczyt kariery Hestona, ale zarazem warto wspomnieć, że bardzo wiele z filmów, które zrobił w tamtej dekadzie, to były wielkie i spektakularne superprodukcje. Choćby bardzo lubiany przeze mnie El Cid.
Planeta małp w reżyserii Franklina J. Schaffnera jest klasykiem i słusznie doczekała się wielu pochwał. Opowieść o astronautach, którzy rozbijają się na tajemniczej planecie, na której rządzą małpy, miała potem wiele kontynuacji, tak na ekranach kin, jak i w formie dwóch seriali telewizyjnych. Pod względem technologicznym film jest uznawany za wielki przełom, dzięki niezwykle (jak na owe czasy) realistycznym maskom i makijażowi. Sam Heston wystąpił w jeszcze dwóch częściach cyklu. Bezpośredniej kontynuacji, czyli w Podziemiach Planety małp, gdzie zgodził się wystąpić w ograniczonym zakresie. Zrobił to po długich namowach, pod warunkiem, że będzie to ostatni raz, a pieniądze za rolę dał na cele charytatywne. Stąd też twórcy wymyślili, że na tytułową planetę przybędzie inny astronauta, który będzie szukać naszego bohatera. Był on w dużej mierze kopią postaci granej przez Hestona, acz aktor ją odtwarzający nie mógł się z nim pod żadnym względem równać. Jak wspomniałem Heston pojawił się jeszcze raz na planecie, tym razem w remake’u oryginalnej Planety, wyreżyserowanym przez TIma Burtona, w krótkiej roli umierającego generała szympansa.
Jednakże to nie koniec fantastycznych filmów tego aktora. W trzy lata po premierze produkcji Schaffnera na ekrany kin zawitał film w reżyserii Borisa Segala pod tytułem The Omega Man. Była to ekranizacja powieści Richard Matheson, jednego z bardziej płodnych pisarzy około fantastycznych, pod tytułem I Am Legend. Jest to zresztą jedna z częściej ekranizowanych powieści fantastycznych, gdyż jeszcze przed filmem Segala mieliśmy The Last Man on Earth, gdzie w roli głównej brylował, jak zawsze, Vincent Price. Natomiast w 2007 roku pojawiła się kolejna wersja, tym razem z Willem Smithem wcielającym się w głównego bohatera. Ta ostatnia jako jedyna zachowała tytuł książki.
Jednakże ja nie chce tutaj pisać o historii ekranizacji tej powieści, a o samym filmie The Omega Man. W główną rolę Roberta Neville’a wciela się tutaj nie kto inny, a Charlton Heston. Neville jest lekarzem wojskowym i zarazem ostatnią osobą, która przeżyła na Ziemi. W wyniku wojny pomiędzy Ludowymi Chinami, a ZSRR, doszło do wypuszczenia do atmosfery zasobów broni biologicznej obu walczących stron. Powstała w ten sposób zaraz wybiła większość populacji planety, resztę zamieniając w mutanty – albinosy, które nie mogą znieść światła. Grasują one po nocach i szczerze nienawidzą Neville’a, który im przypomina ich tragiczny los. Posądzają go także o odpowiedzialność za całą sytuację.
Neville barykaduje się w luksusowym mieszkaniu i w ciągu dnia patroluje opuszczone miasto w poszukiwaniu jedzenia i innych przydatnych rzeczy. Jednakże okazuje się, że Neville nie jest jedyną osobą, która przeżyła zarazę, ale zarazem jest jedyną, która może uratować ludzkość. Jest on uodporniony na zarazki, natomiast grupa osób, które przeżyły, jest dalej na nie podatna. Udało im się przeżyć, ale powoli ich organizmy poddają się w walce z chorobą. Stąd Neville postanawia przygotować lekarstwo ze swojej krwi, lecz nie wiadomo, czy mu się to wszystko uda zrobić na czas. Jedną z osób, które przeżyły jest Lisa, która ze wzajemnością zakochuje się w bohaterze. Jednakże podobnie jak reszta jej towarzyszy, w każdej chwili może ona zachorować i stać się albinosem-mutantem.
Film wyróżnia się pięknymi zdjęciami opuszczonego Los Angeles. Ta metropolia w ujęciach kamery przeradza się w nieprzyjemne pustkowie i wiele ujęć z filmów takich jak 28 dni później ma źródło właśnie w trochę zapomnianej produkcji Segala. To wspomnienie o Zombie nie jest przypadkowe. George A. Romero kręcąc swoją słynną Noc żywych trupów, inspirował się w dużej mierze poprzednią – Price’ową – ekranizacją powieści Mathesona. Stąd też pewne podobieństwa fabularne widoczne pomiędzy filmem Romero, a The Omega Man, gdzie duża część akcji toczy się w mieszkaniu otoczonym przez wrogą masę.
Kolejny raz Heston pojawił się na ekranie w fantastycznej produkcji w roku 1973. Tym razem chodzi o wspomniany na początku Soylent Green w reżyserii Richarda Fleichera. Jest to bardzo luźna adaptacja powieści Przestrzeni! Przestrzeni! Harry’ego Harrisona. W tym przypadku scenarzyści wprowadzili wiele zmian do opowieści, usuwając ogromną większość tekstu Harrisona. W książce fabuła była raczej licha, brakowało jej konkluzji. Sam utwór brzmiał miejscami jak tandetna anty-religijno pro-antykoncepcyjna agitka, która z perspektywy czasu wzbudzać może tylko rozbawienie. Pocieszna wiara w przeludnienie Ziemi wtedy była traktowana jako poważny problem, ale w wydaniu Harrisona jest on świetnym przykładem nieprzemyślanego panikarstwa.
Film zmienia nie tylko główny punkt ciężkości opowieści, ale także usuwa część bohaterów, innych bardzo mocno ogranicza. Zmieniają się też relacje pomiędzy poszczególnymi postaciami. Główny bohaterem jest detektyw Thorn pracujący w policji Nowego Jorku. Miasto, jak i cała planeta jest przeludniona, mamy do czynienia z ogromnym bezrobociem, problemami z klimatem (globalne ocieplenie na całego), oraz z dramatycznymi problemami z żywnością. Dla większości mieszkańców jedynym pożywieniem są przypominające krakersy produkty Soylent, które powstają z planktonu i podobnych. Najlepszy jest Zielony Soylent (są także Czerwone i Żółte). Jeżeli ktoś ma dość takiej egzystencji, to może się udać do którejś z utrzymywanych przez państwo klinik, gdzie wyspecjalizowany personel przeprowadzi na kandydacie eutanazję w odpowiednio miły sposób (można wybrać obrazy i muzykę, która będzie nam towarzyszyła w procesie umierania).
Thorn prowadzi sprawę morderstwa Williama R. Simonsona. Był on osobą wysoko postawioną w korporacji Soylent i dlatego też mógł prowadzić życie na poziomie nieporównywalnie lepszy niż reszta populacji. Może chociażby mieć w lodówce normalne mięso (acz kupowanego nie do końca legalnie). W ramach mebli w jego mieszkaniu była też Shirl, czyli przypisana do lokalu konkubina. Zresztą tego typu meble (termin z filmu) były na wyposażeniu nie tylko takich luksusowych lokali. Wystarczyło, aby właściciel domu zakontraktował odpowiednią dziewczynę do mieszkania. Wynajmujący mógł z niej zrezygnować, co jednak wiązałoby się dla dziewczyny z powrotem do życia na przeludnionej ulicy.
Towarzyszem i niejako pomocnikiem Thorna jest Sol Roth, starzec, w którego wcielił się Edward G. Robinson. Co ciekawe, Robinson miał wcześniej wystąpić w Planecie małp, ale ze względu na czasochłonność procesu zakładania masek i makijażu zrezygnował wskazując na zły stan swojego zdrowia. Rola w Soylent Green była ostatnia w jego długiej karierze, w trakcie produkcji filmu umierał na raka. Sol pamięta świat jeszcze sprzed przeludnienia i upadku. Jest też bardzo dobrze wykształcony, o wiele lepiej niż większość mieszkańców miasta, stąd też jest w stanie pomóc Thornowi w rozwiązaniu trudnej zagadki morderstwa Simonsona. Ten przez ostatnich parę dni przed swoją śmiercią zachowywał się w bardzo dziwny sposób. Udał się nawet do spowiedzi, ale Thornowi nie udaje się wydostać od księdza żadnych informacji. Jedyne, co on mówi, to, że potrzebuje więcej przestrzeni.
Film jest umiejętnym połączeniem kryminału z fantastyką naukową. Zagadka, choć od początku wiemy, kto jest mordercą, trzyma w napięciu. Nie wiemy bowiem, dlaczego wszystko potoczyło się w ten, a nie inny sposób. Niestety osoby, które dopiero teraz obejrzą ten film najpewniej znają już (choć niekoniecznie świadomie), przyczynę tych wydarzeń. Jednak nawet, jeżeli pominiemy ten element produkcji, to trzeba bezwzględnie docenić aktorów, pracę kamery, scenarzystów i reżyserię. Dzięki nim powstał bardzo dobry film i w pełni zasadnie uznawany za klasyk. Dodam także na marginesie, że to właśnie Soylent Green dawany jest bardzo często jako przykład tego, że w przypadku Hestona mamy do czynienia z bardzo dobrym aktorem. Nie mamy w jego przypadku do czynienia z rozbudowaną mimiką, zamiast tego gra on całym swoim ciałem. Sceny, kiedy przedziera się przez zastawione ludźmi schody i robi to w sposób tak naturalny, że możemy uwierzyć, iż to jest jego codzienność przywodzą na myśl choćby słynną scenę w klubie z Robocopa.
Ostatnim filmem, o którym chciałbym tutaj wspomnieć jest Solar Crisis z 1990 roku. Ta Japońsko-Amerykańska produkcja trafiła u nas od razu na kasety video. Przyszłość, Ziemia jest zagrożona przez jęzor ognia pochodzący ze słońca, który zamieni całą planetę w popiół. Jedyną nadzieją ludzkości jest specjalny statek, który zrzuci na gwiazdę naszego systemu bombę atomową. Jednakże nie wszyscy na Ziemi chcą, aby misja się powiodła. Film kosztował zaskakujące 55 milionów ówczesnych dolarów, a zarazem stał się ofiarą tarć pomiędzy reżyserem, producentami i wszystkim, co się dało. Nie bez powodu reżyser, Richard C. Sarafian, wycofał swoje nazwisko i zamiast niemu, film przypisywany jest legendarnemu Alanowi Smithee.
Film widziałem dawno temu i pozostawił mnie on trochę niewzruszonym. Pamiętam parę ujęć, a także to, że miał on w sobie coś, co pozwalało przetrwać największe mielizny scenariusza, których było niezwykle dużo. Najciekawsze jest jednak to, że parę lat później Danny Boyle, który pojawił się tutaj już jako reżyser 28 dni później, zrobił także swoisty remake tego filmu pod tytułem Sunshine. Przy czym będąc złośliwym muszę powiedzieć, że nieudana Japońska produkcja, która została niemiłosiernie pocięta, jest w mojej pamięci lepszym filmem niż ten uwielbiany film uznanego reżysera.
W każdym razie, co warto podkreślić, Charlton Heston na przestrzeni pięciu lat wystąpił w trzech (z plusem w postaci Podziemi) bardzo ciekawych filmach fantastyczno naukowych i jednej fusze za japońskie pieniądze. Jak na aktora, który był rzeczywistą gwiazdą pierwszego formatu, jest to niezwykle dobry wynik.
świetna notka nawiasem jeśli by uznać filmy katastroficzne za podgatunek SF to cheston grał też w trzęsieniu ziemi 🙂
a i bral udzial w katastrofie lotniczej 🙂
o tego nie wiedziałem czyli miał szczęście nie tylko do filmów 😀