Category: Recenzje filmów

Wedge Antilles kontra kobieca wersja Roy’a Batty’ego (The Machine)

Plakat niestety cierpi na syndrom nieprzystawania do reklamowanego obrazu.
Plakat niestety cierpi na syndrom nieprzystawania do reklamowanego obrazu.

W gruncie rzeczy regularnie tutaj piszę, że od czasu do czasu kino potrafi zaskakiwać. Jakiś kompletnie nieznany reżyser, aktorzy kojarzeni z telewizji, ale też tak nie do końca. Nigdy do kin u nas nie trafił, a i na nośnikach też raczej nie jest dostępny. Wszędzie cicho i głucho, a tu nagle przeglądając różne zapowiedzi, trafia się na jedną wzbudzającą przynajmniej ciekawość. Zażartowałbym, że tego typu sytuacje są na tyle regularne, że właściwie dziwi głównie to, że sam się dalej dziwie. W każdym razie takim ostatnim odkryciem było dla mnie produkcja science-fiction The Machine z 2013 roku. Wyreżyserowany przez nieznanego mi Walijczyka Caradoga W. Jamesa jest reprezentantem tamtejszej kinematografii.

Opowieść zaczyna się od pokazania widzom eksperymentu. Bohater – lekarz i naukowiec – eksperymentuje z nowym chipem wprowadzonym do mózgu inwalidy wojennego. Jego badania mają pozwolić na odbudowanie funkcji tego organu, tak, aby osoby, które były ranne na wojnie, odzyskały pełną sprawność. W przypadku tego eksperymentu sprawa jest o tyle jasna, że badany mężczyzna nie ma sporego fragmentu głowy. Projekt naukowca jest o tyle ważny, że istnieje ryzyko wojny z Chinami. Dlatego też ministerstwo obrony hojną ręką finansuje owe eksperymenty. Badania jednak są utrudnione przez niemożność odpowiedniego odtworzenia funkcji mózgu. Przygotowane chipy przywracają inwalidów do funkcjonowania, ale tracą oni zdolność mowy. Można powiedzieć, że jest osiągany sukces, ale w najlepszym razie połowiczny.

Na wszelki wypadek infromuje, to nie jest film o BDSM i podobnych praktykach wiazacych sie z lateksowymi strojami.
Na wszelki wypadek infromuje, to nie jest film o BDSM i podobnych praktykach wiazacych sie z lateksowymi strojami.

Ministerstwo chce jednak kroku dalej. Zamiast tylko przywracać społeczeństwu inwalidów, ma nadzieje na wyprodukowanie żołnierzy robotów. Do tego potrzeba jednak funkcjonującego sztucznego mózgu. Vincent, bo tak nazywa się nasz bohater, w tym celu organizuje testy różnych wersji eksperymentalnych takiego mózgu, przy czym oficjalnie chodzi o grant naukowo-badawczy. Dopiero po wybraniu odpowiedniej kandydatki ujawnia on, jaki jest cel całej operacji. Kandydatką jest Ava, bardzo zdolna pani naukowiec, której udało się skonstruować prawie doskonały mózg.

Razem rozpoczynają pracę w tajnym ośrodku należącym do ministerstwa obrony. Nadzoruje ich niejaki Thomson (w tej roli Denis Lawson, czyli Wedge Antilles!), typowy zimny urzędnik mający konkretne cele i bezwzględny w chronieniu swojego projektu. Tego typu postaci doskonale znamy. Thomson bardzo szybko nastawia się negatywnie do Avy, która jest niepotrzebnie ciekawa. Za dużo chce wiedzieć o projekcie i o inwalidach w niego zaangażowanych. Okazuje się, że nie są oni dobrowolnymi kandydatami do operacji, a raczej należy ich uznać za więźniów. W pewnym momencie Thomson uznaje, że Ava stanowi zagrożenie dla projektu i kiedy razem z Vincentem uda im się uruchomić sztuczny mózg, podejmie decyzję, aby ją usunąć.

Ginie ona w zamachu wyglądającym na robotę chińczyków. Wtedy też Vinent podejmuje decyzję o tym, aby prototypowa maszyna miała ciało oparte na skanach ciała Avy. Zostaje ona w ten sposób niejako ożywiona. Szybko jednak powstaje pytanie, czy ta Maszyna, rzeczywiście jest tym, czym powinna być. Celem było stworzenie inteligentnego robota i w tym kierunku idą późniejsze testy Vincenta mające ustalić, co właściwie stworzyli. Powstaje też pytanie, kim do końca są osoby ze wszczepionymi chipami, którzy w dużej mierze zarządzają bazą. Po kryjomu porozumiewają się ze sobą w tajemniczym języku. Nieposłusznych spośród własnego grona sami w ukryciu usuwają. W pewnym momencie powstaje także pytanie o to, co tak na prawdę motywuje Vincenta i choć na nie szybko poznajemy odpowiedź, to powstaje równocześnie kolejne pytanie. Jaki jest prawdziwy jego stosunek względem zbudowanej przez siebie Maszyny.

Thomson nie do końca jest zadowolony z tego, jak wyszedł prototyp. Dlatego sam zaczyna się angażować w projekt próbując przekształcić Maszynę w żołnierza i sprawić, aby wbrew rozkazom Vincenta, potrafiła ona zabijać ludzi. Jeżeli uda się zrobić z niej wojownika doskonałego, to wtedy będzie można wykorzystać ją na wojnie. Vincent jednak te działania spowalnia, choć też zdaje sobie sprawę, jakie jest jego zadanie.

Pamiętaj, kiedy robot trzyma ciebie za rękę, to ona będzie boleć.
Pamiętaj, kiedy robot trzyma ciebie za rękę, to ona będzie boleć.

The Machine nie jest filmem idealnym. Od razu może zaznaczę, że Caradog W. James mógłby się podszkolić z kręcenia scen akcji. Zdecydowanie mu one nie wychodzą i nie należy tego wiązać z małym budżetem, jaki miał do dyspozycji, a z pewnym brakiem umiejętności. Na szczęście jednak takich scen w filmie za dużo nie ma. Natomiast doskonale wychodzi mu budowanie napięcia związanego z odkrywaniem tajemnicy. Ma też pewną umiejętność dobrego ewokowania innych produkcji. Nie jest trudnym krzyknąć w filmie Blade Runner. Jednakże, żeby to zrobić tak, aby pasowało to do całej opowieści, to trzeba już umieć. W The Machine mamy drobne elementy muzyki, która pobrzmiewa znanymi nutami Vangelisa. Mamy oczy, które u Maszyny, jak i osób z implantami się świecą. Jednakże James czerpie nie tylko z filmu Scotta, gdyż mamy wyraźne wizualne nawiązania do Ghost in the Shell, czy też do czołówki Syndicate’a (ale tutaj nie wiem, czy to nie jest moje doszukiwanie się podobieństw). Są to drobiazgi i zdecydowanie chodzi o punkty odniesienia, a nie o kopiowanie.

Nawiązania do klasyki gatunku, to jednak nie wszystko. Po pierwsze trzeba przyznać, że choć pewne luki w logice filmu można znaleźć, to generalnie scenariusz The Machine jest bardzo sprawny i ciekawy. Skonstruowany jest w ten sposób, aby widz stopniowo zdobywał informacje o bohaterach i ich motywach. Starannie też unika wskazywania tego, kto jest pozytywnym, a kto negatywnym bohaterem opowieści. Także i aktorzy doskonale radzą sobie w swoich rolach. Przyznam też, że Caity Lotz wcielająca się w Avę i w Maszynę, bardzo umiejętnie potrafi rozgraniczyć te dwie role. Całkowicie inaczej się porusza, mówi w inny sposób. Co ciekawe, też inaczej wygląda (w roli Maszyny, na silniejszą, bardziej umięśnioną).

The Machine mogłoby być lepszym filmem, ale to, co jest i tak daje satysfakcję. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że to najlepszy prequel Blade Runnera, na jaki możemy liczyć.

Wampiry bez akcji (Tylko kochankowie przeżyją; Stoker)

Ostatnio, czy też raczej powinniśmy powiedzieć, że w przeciągu ostatnich kilku lat, mamy do czynienia z zalewem filmów i produkcji o wampirach. Oczywiście jest to pewna przesada, gdyż w ogólnym rozrachunku nie ma ich tak wielu. Parę Zmierzchów i innych opowieści z pozoru robi wrażenie, ale po zliczeniu okazuje się, że jest tego o wiele mniej niż kiedyś. Co jednak charakterystyczne i wiele mówiące o sytuacji tego gatunku kina, mało który film wampiryczny obecnie wyprodukowany można uznać za horror. Większość z nich odwołuje się do romantycznego bohatera, który uwodzi biedną dziewczynę, gdzie jest on albo wspaniały i cudowny, albo ma jakąś ciemną stronę charakteru. Bez większego ryzyka można stwierdzić, że wampiry w przeciągu ostatnich kilkudziesięciu lat na tyle zostały ograne i na tyle weszły do naszej świadomości, że przestały być straszne. Nawet przygotowany z misterną dokładnością Dracula Coppoli nie był już filmem grozy, a raczej opowieścią o cierpieniach duszy i miłości.

 

Wampir, krwiopijca, nie może już sprawiać, że się boimy. Może jednak pozostawać kochankiem, acz zdecydowanie rzadziej kochanką. Ten drugi gatunek odszedł wraz ze znacznym zmniejszeniem liczby filmów produkowanych pod męskiego widza. Pewną próbą wyjścia z impasu ze strony tych twórców, którym zależało na horrorowym aspekcie opowieści było robienie filmów o wampirach nie-wampirach. Zmieniano charakter ich działalności. Pozbawiano pewnych elementów, mniej czy bardziej słusznie przypisanej im mitologii. Na dłuższą metę nic jednak się nie udawało.

Przy całym swoim ograniu i zbanalizowaniu wampiry dalej są zdecydowanie jednymi z najpopularniejszych istot nadnaturalnych. Wystarczy powiedzieć, że pomimo całej masy problemów, to właśnie one były najlepiej sprzedającą się inkarnacją różnych Światów Mroku, jak i jako jedyny z tej serii RPGów firmy White Wolf, przeniosły się na mały ekran w postaci serialu telewizyjnego (u nas nadawnego przez Polsat). Na tyle zresztą popularnego, że dopiero śmierć aktora grającego główną rolę przerwała produkcje. Mamy więc bohaterów, którzy może już nie tak często na dużym ekranie, ale dalej są najpopularniejszymi nadnaturalami kultury. Wilkołaki mogą już tylko płaczliwie wyć do księżyca, gdyż nikt ich nie lubi.

 

Skoro są wampiry, to musi być też krew. Taki mały kieliszek krwi.
Skoro są wampiry, to musi być też krew. Taki mały kieliszek krwi.

Ja jednak nie o tym chce napisać, a o dwóch ostatnich próbach rewitalizacji motywu wampira. Chodzi mi tutaj o Tylko kochankowie przeżyją Jarmuscha i o Stoker Chan-wook Park. Dwa filmy, gdzie słynni krwiopijcy odgrywają bardzo dużą rolę, jak i dwa filmy, gdzie bardzo wiele uwagi poświęcono na odpowiednio wystylizowany obraz. Zarazem filmy odbiegające czasem od tego, czego oczekujemy po opowieściach o wampirach.

Film Jarmuscha wpisuje się w jego kilkukrotne już filmowe eksperymenty z przetwarzaniem gatunków głównego nurtu na jego własne interpretacje. Wystarczy tutaj przypomnieć o samurajsko-gangsterskim Ghost Dogu, gdzie prosta historia o wojowniku została przekształcona w przypowieść filozoficzną. Przy czym Jarmusch, który bardzo lubi senne, powolne ujęcia, niezbyt przepada za pokazywaniem akcji. W Kochankach doprowadziło to do tego, że w całym filmie nie tylko nie mamy żadnej typowej sceny akcji, ale co więcej, przez cały film nie widzimy tak oczywistej rzeczy w filmie o wampirach, jak wpijania się w szyje biednej ofiary.

Kochankowie opowiadają o małżeństwie wampirów, Adamie i Eve, oraz o ich próbach odnalezienia się w naszym świecie. Żyją oni długo, przy czym ona znacznie dłużej. Nie starzeją się, ale czas odbija się na nich negatywnie. Są mocno zblazowani i zmęczeni swoją egzystencją. Każde jednak znajduje w sobie coś, aby pobudzić się do działania. Dla Adama była to muzyka, ale został on, jak Eve wspomina, skrzywdzony przez angielskich romantyków, którzy sprawili, że egzystuje on w cieniu myśli samobójczych. Ma dość Zombie, czyli zwykłych ludzi, których tym miłym słowem określa. Nie mają oni celu w życiu, marnują czas i do tego psują sobie krew. W przeciwieństwie do niego Eve, choć zmęczona, ma jeszcze chęć życia. Narzeka, ale ma wolę walki z otaczającą rzeczywistością. Jest wciąż ciekawa świata i tego, co ją może spotkać. Chociaż, na co dzień mieszkają w różnych krańcach Ziemi, on w Detroit, ona w Tangerze, to po kolejnych smęceniach Adama przez telefon Eva postanawia go odwiedzić.

W opowieści poza tym pojawiają się i inne wampiry, tak jak żyjący w Tangerze Kit, który jest kimś w rodzaju mentora dla Adama i Evy. Poza tym jest jeszcze Ava, siostra Evy i co widać choćby po imieniu, jest jej dramatycznym przeciwieństwem. Nie ma za grosz melancholii, czy sentymentalizmu. Zamiast tego jest pełna życia i chęci do zabawy. O ile dla Adama i Evy ideałem zabawy jest jazda samochodem po Detroit i zwiedzanie opuszczonych budynków, tak Ava chce kontaktu z ludźmi.

Chociaż w filmie w gruncie rzeczy nic się nie dzieje, to fabuła idzie na przód. Przy czym, jak słusznie zauważyła chociażby Ninedin, mamy w filmie Jarmuscha wyraźne nawiązania do Hunger Tony’ego Scotta. W tamtym filmie mieliśmy małżeństwo Miriam i Johna Blaylock, parę wampirów wspólnie polujących i żyjących. Mieliśmy jednak pewną tajemnicę, która napędzała akcje. W przypadku Kochanków tego elementu brakuje. Nawet teoretycznie zaskakująca prawdziwa tożsamość Kita jest znana od bodajże drugiego jego zdania.

 

Rodzinny obiad zawsze jest pełen ciepła i bezpieczeństwa.
Rodzinny obiad zawsze jest pełen ciepła i bezpieczeństwa.

Jarmusch w filmie bawi się cytatami z literatury. Chan-wook Park i autor scenariusza, Wentworth Miller, bawią się natomiast cytatami z filmów. Stoker jest bardzo nietypowym filmem o wampirach, gdyż ich właściwie nie ma. Opowiada on o rodzinie Stokerów, która przeżyła tragedię. Richard Stoker, patriarcha rodziny, zginął w wypadku. Pozostawił po sobie żonę Evelyn i córkę Indię. Niespodziewanie w trakcie stypy w domu pojawia się tajemniczy wujek Charlie, o którym nikt nigdy nie wiedział.

Miller w wywiadach bardziej niż oczywistą grę w skojarzenia z tytułem Stoker – Bram Stoker – wskazywał na inspiracje Cieniem wątpliwości (Shadow of a Doubt) Alfreda Hitchcocka. Tamten film często pojawiał się jako ulubiony w dorobku. Tam także mamy tajemniczego wujka wracającego do domu. Fabuła jednak jest trochę inna i o Charliem – także tutaj mamy to imię – wiedzą wszyscy. Co więcej, jest on idealizowany przez Charlotte (nazywaną zdrobniale… Charlie), która w jakimś sensie się w nim podkochuje (acz platonicznie). Za Charliem jednak idą stróże prawa, którzy informują dziewczynę, że jest on seryjnym mordercą bogatych kobiet. Bierze z nimi ślub, a potem usuwa w sposób brutalny. Teraz dziewczyna musi się dowiedzieć, czy idealizowany wujek to morderca, czy nie.

Stoker nawiązuje to filmu Hitchcocka nie tylko, jeżeli chodzi o sam rys fabularny, ale także i wykorzystanie poszczególnych motywów wizualnych. W obu filmach kluczowe rozmowy odbywają się na schodach. Jednak pomimo tych wyraźnych nawiązań Stoker jest samodzielną produkcją. Opowieść w nim poprowadzona zmierza ku innym kwestiom. Park bardzo starannie tworzy aurę tajemnicy, gdzie mamy bardzo wiele scen, w których z pozoru nic się nie dzieje. Dopiero potem okazuje się, że jest za nimi jakieś drugie dno. Jednym z takich elementów jest to, że India co rok na urodziny dostawała parę butów. Cały czas uważała, że to prezent od ojca, ale czy aby na pewno?

 

Wujek ze swoją krewniaczką grają na pianinie, a jacyś zboczeńcy już sobie myślą i komentują złośliwie. A to przecież tylko niewinna gra...
Wujek ze swoją krewniaczką grają na pianinie, a jacyś zboczeńcy już sobie myślą i komentują złośliwie. A to przecież tylko niewinna gra…

Wujek Charlie w filmie Parka jest wampirem, acz nie takim, który wysysa krew. Jest co prawda jedno ujęcie, gdzie bardzo wyraźnie ów wampirzy charakter całej opowieści jest pokazany, ale zrobione jest to w sposób bardzo przewrotny. Przybywa do domu swojego brata i go niszczy od środka. Przejmuje nad nim władzę usuwając wszystko, co znajduje na swojej drodze. Ma jeden cel, którym jest osoba Indi. W trakcie seansu jest wiele wskazówek kierujących myśli widza, ku kazirodztwu, ale czy tylko o to chodzi? Poza tym sam Charlie wielokrotnie pokazywany jest jako istota nadnaturalna. Porusza się bezszelestnie, właściwie przemyka się. Jest gładki i zimny. Dopiero w finale tak na prawdę poznajemy go i odkrywamy jego prawdziwą naturę.

Wypada także wspomnieć, że chociaż film Parka podobnie jak Kochankowie jest raczej pozbawiony spektakularnych scen akcji, to jednak mamy w nim znacznie więcej krwi i seksu. Zarazem to ostatnie jest bardzo dobrze osadzone w fabule i choć scena jest dosyć brutalna, to ma swoją rolę i znaczenie. W gruncie rzeczy, o ile Jarmuschowe wampiry są smutne, tak Parka należy uznać za straszne i niepokojące. Przy czym oba film są osadzone w bardzo wąskim gronie, właściwie rodziny. O ile jednak w Kochankach miłość okazuje się mimo wszystko uczuciem pozytywnym, tak Stoker przedstawia miłość jako narzędzie destrukcji.

 

Kochankowie nie mają za dużo akcji, ale nie w Rosji. Na tamten rynek Jarmusch nakręcił specjalną wersję filmu, gdzie Adam skacze po dachach samochodów i strzela z pistoletu, a Ava zwiedza świat. Eva natomiast tylko smutno się patrzy, bo która wampirzyca chciałaby za męża kogoś o twarzy Hidelstone zachowującego się jak Jason Statham?
Kochankowie nie mają za dużo akcji, ale nie w Rosji. Na tamten rynek Jarmusch nakręcił specjalną wersję filmu, gdzie Adam skacze po dachach samochodów i strzela z pistoletu, a Ava zwiedza świat. Eva natomiast tylko smutno się patrzy, bo która wampirzyca chciałaby za męża kogoś o twarzy Hidelstone zachowującego się jak Jason Statham?

Podkreślałem wizualne wysmakowanie obu filmów i trzeba to jeszcze raz powtórzyć. Park pokazuje bardzo często poszczególne sceny, niczym obrazy. Kolory mają bardzo duże znaczenie, podobnie jak i każdy kadr. Jest to film miejscami wręcz przestylizowany, gdzie obraz ma kluczowe znaczenie, a inne elementy produkcji odchodzą na dalszy plan. Zarazem jednak, w dalszym biegu filmu okazuje się, że te, czasem bardzo długie, obrazy pokazujące zwykłe obiekty, mają bardzo duże znaczenie dla samej fabuły. Kochankowie mają trochę inaczej, przy czym od razu niestety trzeba zaznaczyć, że wbrew Jarmuschowi film powstał na cyfrze. Pomimo jego różnych prób ukrycia tego, niestety widać to bardzo wyraźnie. Jest to tym bardziej problematyczne, że film dzieje się w mrok, półmroku, czy też prawie całkowitych ciemnościach. W tych sytuacjach negatyw dalej jest niezastąpiony. W Kochankach obraz, który także jest przestylizowany, ma mniejsze znaczenie dla samej narracji, a więcej dla budowania odpowiedniego nastroju. W połączeniu z odpowiednią muzyką tworzy on nastrój właściwie bardzo staroświecki. Można powiedzieć, że przywodzi na myśl lata 70-te.

Oba filmy to bardzo ciekawe produkcje, próbujące na różne sposoby wykorzystać postać wampira. Pokazują one, że choć jest to już bardzo ograna postać, to dalej można go przedstawić w sposób ciekawy i interesujący. Pytaniem jednak, na które muszą sobie odpowiedzieć twórcy, jest, jaki mamy pomysł na tę postać. Wampir Jarmuscha jest melancholikiem znudzonym światem. Istotą, która żyła już za długo. Wampir Parka jest istotą niszczycielską, która wraca do swoich korzeni postaci związanej ze sferą erotyki i tajemnicy. Zarazem, poprzez pozbawienie go typowych cech wampira, sprawia, że jest on w gruncie rzeczy znacznie bliższy tradycyjnemu jego obrazowi, niż wielu krwiopijców z innych teraz powstających filmów.

 

ps: dla Parka Stoker, to drugi film o wampirach. Pierwszym było Pragnienie, które niestety w wersji reżyserskiej wyszło tylko w Korei.

 
 

Wielka wojna dobra i zła w plastikowej formie z kilkoma punktami ruchu, acz w wersji filmowej (GI Joe 1 i 2)

Snake Eyes się uśmiecha
Snake Eyes się uśmiecha

GI Joe, to cała kolekcja zabawek i figurek wojennych, przy czym w ramach pewnej ideowo-politycznej naiwności, całkowicie odseparowanych od jednoznacznego związania z aktualną sytuacją polityczną. Wojna została tutaj zawieszona w jakimś abstrakcyjnym świecie, co pozwoliło na unikanie odnoszenia się do prawdziwych problemów, tak, jeżeli chodzi o realne konflikty, jak i o negatywne konsekwencje wojny. Mamy oto zabawki opowiadające o walce, wielkim konflikcie pomiędzy dwiema siłami, GI Joe, będącymi specjalnym oddziałem Stanów Zjednoczonych, a super organizacją terrorystyczną o nazwie Cobra. Przy czym dodajmy od razu, że w Ameryce pod hasłem GI Joe istnieją dwie bardzo różne linie zabawek, starsza „realistyczna” i młodsza, o której tutaj pisze. Konflikt ten nie ograniczał się tylko do opisów poszczególnych zabawek, ale także do samego wyglądu, jak i rozmiaru. Młodsza, anty-Cobrowa wersja pojawiła się na początku lat 80-tych i prawie natychmiast po wprowadzeniu na rynek tych zabawek pojawiła się wersja komiksowa wydawnictwa Marvel (był to zresztą jeden z jego największych przebojów) i animowany serial opowiadający o przygodach bohaterów.

 

W Polsce GI Joe pojawiły się na początku lat 90-tych i przez pewien czas były to niezwykle popularne zabawki. Pomimo wysokiej ceny każde dziecko chciało mieć własną figurkę. Popularność tychże była tym większa, iż także i u nas pojawiły się kasety VHS z serialem animowanym, jak i wydawane przez TM-Semic komiksy opowiadające o przygodach bohaterów. Choć nigdy nie było żadnej współpracy pomiędzy tym wydawnictwem, a dystrybutorem zabawek, to widać wyraźnie pewną wspólnotę działań i korzyści. Było to tym wyraźniejsze, że chociaż zabawki z serii GI Joe nie należały do tanich, to były mimo wszystko znacznie tańsze niż Transformery, które były w podobnym stopniu niejako przy okazji reklamowane przez TM-Semic.

Chociaż GI Joe były wielkim przebojem we wszystkich swoich inkarnacjach, to żaden sukces nie trwa wiecznie. Pod koniec lat 80-tych zabawki już nie sprzedawały się tak dobrze. Stopniowo Hasbro wycofywało się z ich produkcji i lata 90-te to okres właściwie bez nowych figurek. Podobnie i początek XXI wieku. Jednak nie chce tutaj pisać o tym, jakie były losy zabawek, a o jednej z ich ostatnich inkarnacji, czyli o filmach aktorskich. Musiało minąć wiele lat od wprowadzenia GI Joe do sklepów, nim te popularne figurki przeniosły się na duży – aktorski – ekran kinowy. Jest to o tyle ciekawe, że He-Man już w latach 80-tych zaprezentował się twarzą Dolpha Lundgrena, choć nie był to wielki sukces. To, że tyle czasu musiało minąć nie należy w żaden sposób wiązać z ewentualną mniejszą popularnością GI Joe względem Masters of Universe. Raczej chodzi tutaj o pewną specyficzną atmosferę z nimi związaną. Mamy koniec końców do czynienia z zabawkami o wojnie. O przemocy, a te wbrew pozorom zawsze miały pewien specyficzny status. Szczególnie, kiedy ofiarami walki byli ludzie, a nie roboty, czy też jakieś bliżej niesprecyzowane obce istoty. Poza tym, na kartach komiksów wydawnictwa Marvel wykreowano niezwykle rozbudowaną historię, pełną różnorodnych bohaterów. Zabieranie się za jej ekranizacje wiązać się musiało z pewnymi drastycznymi wyborami, które mogły skutkować zdecydowanym buntem widzów. W gruncie rzeczy znacznie poważniejszym, niż ma to miejsce w przypadku ekranizowania powieści.

Destro, Destro, czyli jaka radosc na twarzy
Destro, Destro, czyli jaka radosc na twarzy

W związku z tym, kiedy w końcu w 2009 roku pojawił się film GI Joe: Rise of the Cobra, można było oczekiwać, że będzie on wierny materiałowi źródłowemu. Zamiast tego jednak, okazało się, że produkcja Stephena Sommersa była zbiorem wymieszanych elementów. Z jednej strony mieliśmy wierność komiksowo-serialowemu oryginałowi, włącznie z użyciem kiczowatego okrzyku „yo Joe”. Był to zresztą jeden z elementów gorzej przyjętych przez przynajmniej część krytyki filmowej, tudzież widzów nieorientujących się w źródle całej opowieści.

Z drugiej jednak strony mieliśmy kombinezony bojowe, które miały dodać elementy szybkiej akcji, jak i dramatyczną zmianę wyglądu kostiumu jednego z głównych bohaterów, czyli Snake Eyesa. Z bliżej niezrozumiałych powodów postanowiono temu ninjy zrobić maskę przypominającą ludzką twarz, choć takowej nigdy w formie zabawkowej, ani komiksowo-animowanej nie miał. Decyzja twórców filmu dziwi, podobnie i parę innych rozwiązań fabularnych musi wzbudzać daleko idące wątpliwości. Dziwi na przykład zmiana hełmu Cobra Commandera, który zmieniono, bo przypominał kaptur Ku Klux Klanu. Nie wiem, od kiedy główni źli bohaterowie muszą wyglądać w sposób pozytywny, ale jest to chyba już daleko idące ekstremum poprawności politycznej.

Baroness i Storm Shadow. Kto jest kim pozostawiam czytającym osobom.
Baroness i Storm Shadow. Kto jest kim pozostawiam czytającym osobom.

Poza tymi daleko idącymi i ponownie dodajmy, całkowicie irracjonalnymi zmianami, film miał także i inne wady. Za podstawową należy uznać nie zawsze ciekawą akcję. Produkcja rozstrzelona pomiędzy lekko absurdalną wersją komiksową, a nowoczesnym kinem akcji, nie była zawsze w stanie podtrzymać zainteresowania widzów. CO więcej scenarzyści jakby nie mogli się zdecydować, który wątek jest ważniejszy. Z jednej strony mamy główną opowieść o walce GI Joe z handlarzami broni, a w tle jest rozbudowana historia o genezie Cobry i jej przywódcy, a także znajdzie się miejsce na wiele retrospekcji pokazujących początek konfliktu pomiędzy Snake Eyesem, a Storm Shadowem. W filmie pojawia się także całe multum bohaterów, którzy właściwie nie mają okazji zaistnieć na ekranie. Są, aby wkrótce potem zniknąć. Jest to tym bardziej frustrujące, że niektórzy bohaterowie zasługują zdecydowanie na więcej miejsca, szczególnie Zartan wspaniale zagrany przez Arnolda Vooslo.

Powstała poniekąd nijaka produkcja, mająca wiele fajnych momentów i w porównaniu do Transformerów nawet udana, acz niewykorzystująca potencjału materiału źródłowego stworzonego na kartach komiksów. Wystarczyłoby zresztą, gdyby cały film sprowadzić do opowieści o Snake Eyesie, a różnych tam Duke’ów zwyczajnie wykreślić. Chociaż film spotkał się z mocno mieszanym przyjęciem, to po paru latach postanowiono nakręcić kontynuację. Decyzja ta miała zresztą pewne ugruntowanie w postaci fabuły filmu, który kończy się w gruncie rzeczy jednym z ładniejszych nawiązań dalszej akcji.

Kolejny film, czyli GI Joe: Retalliation miał nie tylko innego reżysera, ale także innego aktora obsadzonego w roli głównego bohatera. Zamiast Channinga Tatuma grającego Duke’a, na ekranie miał brylować Dwayne Johnson jako Roadblock. Zmiana reżysera z Sommersa w żaden sposób nie dziwi, natomiast wybór Jon M. Chu na jego następcę pokazuje chyba pewien trend w kinie akcji. Wcześniej reżyserował on filmy taneczne w stylu Step Up. Teraz wiele wskazuje, że skupi się na opowieściach o innym sposobie wykorzystywania nóg. Jest to podobna kariera do Kevina Tancharoena, który zasłynął z jednej strony choreografią do teledysków Britney Spears, a z drugiej Mortal Kombat: Legacy.

Film pod wieloma względami jest odrzuceniem błędów i wypaczeń poprzednika. Snake Eyes ma normalny strój, a i Cobra Commander jest bliższy swojej komiksowej wersji. Mamy oczywiście wiele elementów czysto fantastycznych, ale wszystko jest utrzymane w stylistyce bliskiej komiksom. Stąd też nie mamy żadnych kombinezonów wspomaganych i innych takich rzeczy. Stąd mogłoby się wydawać, że nowy film będzie ciekawą i intrygującą produkcją bliską sercu każdego fana GI Joe.

Siły zła nie boją się schodzić grupowo po schodach.
Siły zła nie boją się schodzić grupowo po schodach.

Niestety film ma pewne problemy, ale są one całkiem inne niż te, z którymi spotkaliśmy się przy pierwszej części. Film miał pewne przejścia przed premierą. Paramount zdecydował się o opóźnieniu premiery o ponad rok i to pomimo tego, że opłacono już całą kampanię reklamową. Decyzja ta zaskoczyła wszystkich. Oficjalnym powodem była chęć dodania efektów 3d do nakręconego filmu. Miało to zwiększyć jego popularność. Po cichu jednak mówiono, że stała za tym chęć zdyskontowania zaskakującej wtedy popularności Chaninga Tatuma, stąd chciano dokręcić z nim kilka scen i powiększyć jego, raczej epizodyczną rolę.

Dodatkowym gwarantem zarobków na filmie miało być zatrudnienie do jednej z głównych ról Bruce’a Willisa, który choć od dawna nie miał prawdziwego sukcesu, to dalej jest znanym nazwiskiem. Film, po roku od planowanej premiery wszedł wreszcie do kin. Okazał się wielkim sukcesem kasowym, a studio wręcz zacierało ręce. Oto udało im się trafic w gusta widzów. Niestety zarazem w wielu miejscach całkowicie nietrafili.

Podstawowym problemem drugiej części GI Joe jest zdecydowanie scenariusz. Fabuła nie tyle nie ma sensu, co jest przedstawiona w sposób chaotyczny, a już wybór RZA do roli przywódcy klanu ninja jest co najniej intrygujący. Wydaje się, że gdzieś po drodze od scenariusza do samego filmu coś się poprzestawiało i pozmieniało, ale nikt nie pamiętał, że należy owe zmiany uwzględnić w samej produkcji. Powstał film miejscami bardzo fajny, a miejscami niezwykle wręcz irytujący, czy chaotyczny.

Jest to tym smutniejsze, że zebrano całkiem dobrych aktorów, a i sam pomysł na intrygę ze strony Cobry jest bardzo fajny. Trzeba zdecydowanie pochwalić przewrotność fabularną, jak i umiejętne prowadzenia negatywnych bohaterów, którzy potrafią cały czas zaskakiwać i co więcej, pozostawać ciekawymi. Z pozytywnymi jest trochę gorzej, ale znowuż, jest Snake Eyes, po co reszta jakichś tam patałachów? Zarazem można odczuwać pewien żal, że najwyraźniej nigdy nie zobaczymy na wielkim ekranie Serpentora, czyli jednego z najbardziej urokliwych produktów laboratorium Cobry.

Obydwa filmy o przygodach GI Joe są średnio udanymi produkcjami będącymi adaptacjami zabawek o bardzo dobrze ustalonej historii. W obydwu pojawił się zasadniczy problem braku wizji i koncepcji jak przenieść opowieść bardzo mocno osadzoną w pewnej konwencji do innego medium. O ile pierwszy film próbował je unowocześnić i dostosować do nowoczesnego świata, tak drugi był próbą odrzucenia tego wszystkiego i świadomym nawiązaniem do czasów już dawno minionych. Z tak postawionego pojedynku zwycięsko wyszła ta druga wersja i w gruncie rzeczy szkoda, że nikt z takim podejściem nie przejmie w swoje ręce Transformersów, które Michael Bay dalej prowadzi ku niewiadomemu celowi.

Podobno powstanie trzecia część GI Joe, być może będzie nawet fajna.

 
 

Pies na monstrum (Frankenweenie)

Grafik dzisiaj mało, bo internet się biesi.
Grafik dzisiaj mało, bo internet się biesi.

Urodzony w 1958 roku Tim Burton zawsze żył niejako w cieniu swoich rozlicznych fascynacji. Już jego pierwszy znany film krótkometrażowy był tak na prawdę zabawą nastawioną zdecydowanie na niego i jego przyjemność, a nie produkcją skierowaną do innych widzów. Stąd też cały czas może dziwić, że kolejne jego filmy stają się przebojami. Stał się on jednym z najbardziej rozpoznawalnych reżyserów. Jednakże, co pewien czas okazuje się, że jego wspomnienia mijają się z tym, czego oczekują widzowie. Tak było z Mars Attack, czy ostatnio z Dark Shadows. Obydwa te filmy posiadały znanych aktorów w obsadzie, a sama idea była bardzo podobna. Były to właściwie remake’i produkcji z lat 50-tych i 60-tych, przy czym w przypadku Dark Shadows była to dosłowna ekranizacja klasycznej opery mydlanej połączonej z horrorem. W przypadku zaś Mars Attack była to ekranizacja rysunków opowiadających o ataku Marsjan.
Pomimo tych spektakularnych porażek zdecydowanie częściej jednak udaje mu się zdobyć uwagę i zainteresowanie widzów. Stąd też pomimo tych wpadek można go uznać za reżysera, który gwarantuje producentom odpowiednie zyski. Jego kasowość jest to o tyle dziwna, że karierę zaczął od tego, że wyrzucono go z wytwórni Disney’a, gdyż nie do końca tam pasował. Najpierw przygotował tam krótką animację Vincent, o chłopcu, który chce być Vincentem Pricem. Film spodobał się widzom, jak i krytykom, ale sama wytwórnia nie bardzo wiedziała, co z nim zrobić. No bo jak rodzinna wytwórnia może nadawać animację o chłopcu chcącym być głównym złym klasycznych horrorów? Później było jeszcze gorzej. Burton jako jeden z następnych projektów wyreżyserował film Frankenweenie. Opowiadał on o chłopcu chcącym ożywić swojego psa. Film aktorski, krótkometrażowy, wprawił wytwórnie Disney’a w jeszcze większe zakłopotanie, niż Vincent. Decyzja była szybka i zdecydowana. Zwolniono Burtona uznając, że zmarnował on pieniądze studia na film, którego nie było komu pokazać.
Miało to miejsce w 1984 roku i kilka lat później było jasnym, że Disney się pośpieszył. Czy może wręcz strzelił sobie w stopę. Kolejne sukcesy reżysera sprawiły, że wytwórnia zaczęła cieplejszym okiem patrzeć na jego dokonania w studio Disney’a. Także i na swego czasu odrzucanego Frankenweenie. Zmiana nastawienia wynikająca ewidentnie ze zmiany oceny reżysera w końcu doprowadziła do tego, że parę lat temu podjęto decyzję o zrobieniu remake’u tego filmu. Tym razem nie miała to być produkcja aktorska, a animacja poklatkowa. Technika ta była już z sukcesem wykorzystywana wcześniej przez Burtona. Tak powstało pełnometrażowe Frankenweenie.
Film jest prawie godzinę dłuższy od pierwowzoru i trwa około 84 minut. Zarazem po tym filmie od samego początku widać, że Burton kręcił go z myślą o sobie i swoich fantazjach, a nie o widzach wyliczonych w badaniach studia. Historia opowiadana przez niego jest prosta, młody introwertyczny chłopiec ma psa, którego bardzo lubi. Szkaradne to zwierze jest partnerem do zabaw i rozrywek. Razem kręcą filmy, gdzie Sparky (Iskra) – bo tak zwie się ten pies – wciela się w godzillo-podobnego psa-giganta ratującego ludzi przed dziwnymi bestiami. Skoro mamy już czworonożnego bohatera, o którego dalszych losach chyba wszyscy zawczasu wiemy, to wypada wspomnieć, że jego właściciel to Victor Frankenstein.
Victor chodzi do szkoły, gdzie jego kolegami z ławki jest bardzo ciekawa zbieranina. Jeden wygląda niczym Igor (dla niewtajemniczonych, odrażający garbus wprowadzony w filmach wytwórni Universal do dostarczania doktorowi Frankensteinowi ciał i generalnej pomocy w operacjach), drugi jak filmowy potwór Frankensteina (acz bez bolców) wymieszany z osobą, którą ewentualnie można określić mianem typowego szalonego naukowca. Jest też w tym zestawie dziewczyna z białym kotem rasy persopodobnej, który przewiduje przyszłość w dosyć specyficzny sposób. Mamy też chińskiego ucznia, który ma trochę demoniczne żądze i jest takim bardzo stereotypowym przedstawieniem szalonego Azjaty. Na końcu trzeba wspomnieć o mrocznej dziewczynie, która to postać jest bardzo typowa dla twórczości Burtona. Uwagę wszystkich uczniów, jak i widzów przyciąga nauczyciel „nauki”, pan Rzykruski. Wyglądający niczym Vincent Price i zachowujący się tak jak Dr Phibes (przy czym chodzi mi tu o wersję mówiącą, a nie niemą) z jednej strony wzbudza przerażenie, a z drugiej fascynacje.
Viktor chce wziąć udział w pokazie nauki, gdzie będzie mógł pokazać wszystkim swoje umiejętności. Jednak żeby wziąć w nim udział potrzebuje zgody ojca. Ten ją podpisze, ale pod pewnymi warunkami. Viktor poza nauką i swoimi zabawami z psem musi także wyjść na dwór, a konkretnie zacząć parać się jakimś sportem Spośród wielu możliwych wybór pada na baseball. Viktor zaczyna grać w ten sport opierający się na machaniu kijem, lecz podczas meczu dochodzi do strasznego wypadku. Viktorowi udaje się nie tylko trafić w piłkę, ale sprawić, aby ta poleciała poza boisko. Niestety Sparky, jak przystało na dobrze wyuczonego psa, pognał za nią, aby przynieść ją panu z powrotem. Kiedy pies radośnie wracał ze złapana piłką został potrącony przez samochód.
Jednak nasz bohater nie mógł tak zostawić sprawy. Na lekcji w szkole zobaczył jak przy użyciu prądu można ożywić na chwilę mięśnie żaby. Stąd zebrawszy różne narzędzia robi na strychu domu, gdzie zwykle się bawi i majsterkuje, laboratorium, nomen omen, Frankensteina. Udaje się też na cmentarz dla zwierząt, z którego wykrada zwłoki swojego ukochanego psa. Następnie odpowiednio je preparując przygotowuje operacje. Pioruny robią swoje i pies wraca, ale na tym nie koniec historii. O ile Victor stara się utrzymać całą sprawę w tajemnicy, to o ożywieniu psia dowiaduje się coraz więcej jego kolegów z klasy. Oni także chcą pokazać się na pokazie nauki, stąd postanawiają wykraść Viktorowi jego tajemnicę i także zaprezentować swoje własne ożywione zwierzaki.
Frankenweenie jest uroczym filmem skierowanym w gruncie rzeczy do bardzo specyficznego widza. O ile na poziomie podstawowym jego odbiór jest dosyć prosty i gwarantuje mu całkiem pokaźną widownie, to ma on drugie dno. Bardzo zresztą wyraźne w powyższym opisie. Jest to hołd złożony młodości i dzieciństwu Burtona. Stąd też przyjemność z oglądania rośnie, jeżeli widz wie kim był Boris Karloff, czy Lou Cheeney. Jednak nawet jeżeli drogi widz nie jest fanem kina lat 30-tych, to i tak powinien miło spędzić czas przy tym filmie.

Śnieżki na froncie walki wszelakiej

Czasem wydaje się, że kultura masowa lubi być mało oryginalna. Jeżeli nawet pojawia się jakiś nowy pomysł, to jeszcze nim trafi on do odbiorców okazuje się jednym z wielu podobnych. Przykładem takiej sytuacji są Matrixy, z którymi równolegle pojawiła się cała grupa opowieści o szeroko rozumianej cyberprzestrzeni (Harsh Realm na przykład). Całkiem niedawno spektakularnym przykładem owego grupowania się pomysłów były dwa filmy o królewnie Śnieżce: Królewna Śnieżka Tarsema Singha i Królewna Śnieżka i łowca Ruperta Sandersa. Elementem wspólnym nie jest tutaj osoba bohaterki, a próba dokonania odczytu bajki na nowo i nowocześnie. W obydwu przypadkach filmy nie odniosły oczekiwanego sukcesu kinowego, acz raczej studia nie będą bankrutować z tego powodu. Oznacza to, że zyski były, ale nie tak duże, jak producenci mieli nadzieje.

Trzy postaci na plakacie, a szkoda, że nie jedna...
Trzy postaci na plakacie, a szkoda, że nie jedna…

Można wskazać na kilka wspólnych elementów obydwu produkcji. Najważniejszym było zatrudnienie do roli złej królowej nie najmłodszych aktorek, które kiedyś były symbolami seksu, a i dalej zachowały wiele ze swojej urody. Był to relatywnie bezpieczny wybór, gdyż z jednej strony dawał rozpoznawalne nazwisko, a z drugiej dawał możliwość do pewnych ironicznych i żartobliwych rozwiązań fabularnych. Tak Julia Roberts, jak i Charlize Theron dominują na ekranie w swoich filmach. Przy czym wydaje się, że to ta pierwsza lepiej bawi się swoją rolą. Wynika to trochę z tego, że choć to postać tej drugiej ma zdecydowanie bardziej pogłębiony rys psychologiczny, to ze względu na inną konstrukcję scenariusza, to właśnie Roberts ma więcej do zagrania w całym filmie. W jej przypadku mamy do czynienia z całą serią żartów z wieku, przemijania i z ironicznym spojrzeniem na własną karierę. Przy czym jest to robione z dużym wdziękiem i widz dobrze się bawi z Roberts, a nie naśmiewa się ze „starej” kobiety chcącej zachować na siłę młodość.

Multum, multum, multum postaci, acz coś z rozmiarami nie tak.
Multum, multum, multum postaci, acz coś z rozmiarami nie tak.

O ile królowe są uznanymi gwiazdami, to na Snieżkę wybrano młode gwiazdki, które w jakimś sensie są na początku kariery. Chociaż, co trzeba zaznaczyć, Kristen Stewart w przeciwieństwie do Lily Collins ma na końcie realny sukces kasowy w postaci Zmierzchów. Jednakże dla obydwu prawdziwym testem była nie tyle ich osobowość, a umiejętność zgrania się z aktorami odtwarzającymi męskich bohaterów całej opowieści – w których powinny lokować swoje uczucia. W przypadku Collins był to Książe grany przez Armie Hammera i w tym pojedynku wyszła ona zwycięsko. Książe w tym filmie jest wyjątkowo denerwujący, podczas, gdy Collins, czemu pomaga to, że nie mają zbyt wielu scen razem, tworzy ciekawą i interesującą bohaterkę. Problemem z filmem ze Stewart jest to, że przez sporą część filmu jest ona na ekranie z jednym z Hemsworthów (pseudonim Thor). O ile w filmach Marvelowych jego bucowatość i raczej brak umiejętności aktorskich wpisuje się w rolę raczej denerwującego bohatera, tak tutaj nie dość, że jego postać jest idiotyczna (wdowiec opłakujący żonę z prostytutkami, tudzież jego żona była prostytutką – na dwoje babka wróżyła), to i zagrana jest bardziej drewniano niż Edward we wspomnianym Zmierzchu. Co gorsza wspólne dialogi tej pary są tak nudne i zniechęcające, że miejscami aż robiło się żal Stewart.

Zresztą o ile różnica w poziomach urody Roberts i Collins jest, to nie jest ona drastyczna. Natomiast Theron jest wyraźnie ładniejsza niż Stewart, co sprawia, że cała oś fabularna jest co najmniej dziwna. Nijak nie jestem w tym przypadku w stanie zrozumieć producentów, którzy chyba specjalnie wystawili Stewart na pośmiewisko, bo chyba musieli sobie zdawać sprawę z tego, że od razu pojawi się wiele niepochlebnych komentarzy. Tym bardziej, że opinie na temat urody Stewart są dosyć zdecydowane i jednoznaczne, a i ciężko znaleźć kogoś, kto by mówił dobrze na temat jej umiejętności aktorskich. Stąd Mniej znana Collins miała zdecydowanie łatwiej, gdyż nie miała swojej grupy anty-wsparcia.

Przypomina mi się Robin Hood z Praedem, gdzie w jednym odcinku było co nieco wosku...
Przypomina mi się Robin Hood z Praedem, gdzie w jednym odcinku było co nieco wosku…

Rupert Sanders i Tarsem, choć z pozoru mieli podobne zadanie, to w bardzo odmienny sposób je zrealizowali. Sanders stworzył film fantasy osadzony w realiach baśni, podczas gdy Tarsem pozostał wierny pewnej bajkowej estetyce. Obydwa podejścia mają swoje zalety, jak i wady. Na początku może opowiem o zaletach. Dzięki zastosowanej formule filmy są na tyle oryginalne i interesujące, że warto na nie zwrócić uwagę. Poza tym pewne wybory odnośnie realizacji pozwoliły twórcom przykryć problemy z samą opowieścią. W Śnieżce dzięki niepoważnemu sposobowi opowiadania historii udało się uniknąć mielizn w postaci źle przemyślanego scenariusza. Poza tym pozwoliło to na stworzenie pełnowymiarowej i co więcej, całkiem pozytywnej, wizji Śnieżki jako wojowniczki. Dzięki bajkowości można było to zrobić nie odbierając Śnieżce tak niewinności, jak i zachowując jej charakter wprost z oryginalnej opowieści. To, że przy okazji umie walczyć nie przemienia jej w jakąś reinkarnację Xeny.

Przeróbka na film fantasy w wykonaniu Sandersa odebrała natomiast jego Śnieżce do pewnego stopnia samodzielność (trochę zgodnie z zasadą z czasów filmów „sword&sorcery”, że warunkiem samodzielności bohaterki jest możliwość pokazania jej nago/w sposób zseksualizowany, patrz Czerwona Sonia), jak i dało podstawę do pewnej dalszej gry fabularnej. Odrzucono w związku z tym jasną konsekwencje fabularną, czyli na końcu nie ma ślubu. Opowieść do pewnego stopnia przestała mieć jakiekolwiek związki z miłością, uczuciami etc., a to pomimo tego, że w jej ramach wprowadzono trójkąt miłosny. Osiągnięte to zostało – prawdopodobnie przez przypadek – poprzez taki, a nie inny wybór dialogów między bohaterami. Poza tym wydaje się, że w Królewnie Śnieżce i Łowcy, to ten ostatni ma jednak główną rolę. To jego bohater przeżywa przemianę i w okuł jego problemów kręci się film. Jest to o tyle dziwne, że mimo wszystko wydawać by się mogło, że to Stewart jest tym mocniejszym nazwiskiem. Zaryzykowałbym jednak stwierdzenie, że twórcy chcieli nawiązać do Zmierzchu i innych historii kierowanych do kobiet, gdzie jest ona jedynie przedmiotem przekazywanym sobie przez bohaterów.

Zestaw bohaterów o charyźmie bijącej Thora na głowę.
Zestaw bohaterów o charyźmie bijącej Thora na głowę.

Poza tym „ufantasy’ownie” filmu pozwoliło twórcom na pokazanie Królowej nie jako wcielenie zwykłego zła. W tej wersji ma ona swoje, całkiem racjonalne podstawy, dla bezwzględności i brutalności. W gruncie rzeczy doskonale można ją zrozumieć i nie jest łatwo traktować ją jako takiego prostego jednowymiarowego przeciwnika. Pod wieloma względami jest to całkiem miła sytuacja, choć wypada tutaj stwierdzić, że i Tarsemowa Śnieżka potrafi być nawet całkiem negatywną bohaterką.

Poza Królową, Śnieżką i Księciem historia miała także i dodatkowych bohaterów w liczbie 7miu. Krasnoludki w obydwu filmach są przedstawione w dosyć różny sposób i to nie tylko, jeżeli chodzi o technikalia. W filmie Tarsema, grani przez rzeczywiście niskich aktorów, są oni raczej radośni i co więcej, w praktyce każdy posiada jakąś osobowość. W dużej mierze to oni są najlepszą częścią filmu i jednym z niewielu udanych rozwiązań. Natomiast krasnoludki Sandersowe, to właściwie krasnoludy. Bliżej im do Władcy pierścieni, nie tylko poprzez wykorzystanie technologii komputerowej do zmniejszenia aktorów, ale też i dodania im mroczniejszego charakteru. Zarazem całkowicie odebrano im jakieś rysy wyróżniające, można określić ich mianem szarej, robotniczo-górniczej, masy. Trzeba przyznać, że żeby zepsuć ten motyw trzeba było się postarać, tym bardziej, że do poszczególnych ról wybrano nawet rozpoznawalnych aktorów.

Widzimy, że pomimo tego, że obydwa filmy są ekranizacjami tej samej opowieści, to różnią się wyraźnie. Na nieszczęście, nie sprawia to, żebyśmy mieli do czynienia z dobrymi filmami. Tarsem, który zasłynął pięknym Upadkiem, tym razem nie potrafił w żaden sposób upięknić Śnieżki. Film miejscami wygląda, jakby robiono go w formie teatru telewizji, czy innej podobnej rozrywki. Trudno wręcz wyjaśnić, w jaki sposób ten utalentowany reżyser jakby zapomniał o roli obrazu w filmie i zamiast pięknych ujęć przygotował ich namiastkę. Może to kwestia braku jakichś silniejszych uczuć do filmu? Nie wiem.

Natomiast Sandersa zgubiła rzecz inna. Nie przeszkadzają w filmie tak naprawdę mieszania rzeczywistości fantasy i średniowiecza – jak komuś przeszkadza, to powinien spalić ponad połowę literatury (w tym tego złego „Kretyna de Truła”) – czy też dosłowne nawiązania do Miyazakiego. To pierwsze, to konwencja, a to drugie to nawet miłe przyznanie się do bycia zafascynowany twórczością kogoś innego (lepszego). Takich cytatów kino było i będzie pełne, więc nie ma co specjalnie narzekać, tym bardziej, że akurat te elementy całkiem sprawnie pasują do pomysłu na świat. Co inne niszczy ten film, a jest tym wyjątkowo zły dobór dwójki głównych aktorów i scenariusz, w którym nie czuć emocji, napięcia, czy choćby zainteresowania pomiędzy bohaterami. Właściwie zamiast nich mogłyby być dwa kije i widz odczuwałby porównywalne emocje. Gdyby wymienić aktorów i popracować trochę nad scenariuszem, to efekty mogłyby być całkiem przyjemne. Nie obraziłbym się także, jeżeli zmieniono by charakter Śnieżki z bucowatej dziewczyny, która porzuca wszystkich po drodze i generalnie przynosi wszystkim pecha.

Trochę smutne, że obydwa filmy, to porażki. Co ciekawe, obydwa z innych powodów i trochę pokazuje to, że nie tyle konwencja jest winna, a nieumiejętność przeniesienia jej na ekran. Zabrakło wprawy i lepszych scenarzystów.