Czasem wydaje się, że kultura masowa lubi być mało oryginalna. Jeżeli nawet pojawia się jakiś nowy pomysł, to jeszcze nim trafi on do odbiorców okazuje się jednym z wielu podobnych. Przykładem takiej sytuacji są Matrixy, z którymi równolegle pojawiła się cała grupa opowieści o szeroko rozumianej cyberprzestrzeni (Harsh Realm na przykład). Całkiem niedawno spektakularnym przykładem owego grupowania się pomysłów były dwa filmy o królewnie Śnieżce: Królewna Śnieżka Tarsema Singha i Królewna Śnieżka i łowca Ruperta Sandersa. Elementem wspólnym nie jest tutaj osoba bohaterki, a próba dokonania odczytu bajki na nowo i nowocześnie. W obydwu przypadkach filmy nie odniosły oczekiwanego sukcesu kinowego, acz raczej studia nie będą bankrutować z tego powodu. Oznacza to, że zyski były, ale nie tak duże, jak producenci mieli nadzieje.
Można wskazać na kilka wspólnych elementów obydwu produkcji. Najważniejszym było zatrudnienie do roli złej królowej nie najmłodszych aktorek, które kiedyś były symbolami seksu, a i dalej zachowały wiele ze swojej urody. Był to relatywnie bezpieczny wybór, gdyż z jednej strony dawał rozpoznawalne nazwisko, a z drugiej dawał możliwość do pewnych ironicznych i żartobliwych rozwiązań fabularnych. Tak Julia Roberts, jak i Charlize Theron dominują na ekranie w swoich filmach. Przy czym wydaje się, że to ta pierwsza lepiej bawi się swoją rolą. Wynika to trochę z tego, że choć to postać tej drugiej ma zdecydowanie bardziej pogłębiony rys psychologiczny, to ze względu na inną konstrukcję scenariusza, to właśnie Roberts ma więcej do zagrania w całym filmie. W jej przypadku mamy do czynienia z całą serią żartów z wieku, przemijania i z ironicznym spojrzeniem na własną karierę. Przy czym jest to robione z dużym wdziękiem i widz dobrze się bawi z Roberts, a nie naśmiewa się ze „starej” kobiety chcącej zachować na siłę młodość.
O ile królowe są uznanymi gwiazdami, to na Snieżkę wybrano młode gwiazdki, które w jakimś sensie są na początku kariery. Chociaż, co trzeba zaznaczyć, Kristen Stewart w przeciwieństwie do Lily Collins ma na końcie realny sukces kasowy w postaci Zmierzchów. Jednakże dla obydwu prawdziwym testem była nie tyle ich osobowość, a umiejętność zgrania się z aktorami odtwarzającymi męskich bohaterów całej opowieści – w których powinny lokować swoje uczucia. W przypadku Collins był to Książe grany przez Armie Hammera i w tym pojedynku wyszła ona zwycięsko. Książe w tym filmie jest wyjątkowo denerwujący, podczas, gdy Collins, czemu pomaga to, że nie mają zbyt wielu scen razem, tworzy ciekawą i interesującą bohaterkę. Problemem z filmem ze Stewart jest to, że przez sporą część filmu jest ona na ekranie z jednym z Hemsworthów (pseudonim Thor). O ile w filmach Marvelowych jego bucowatość i raczej brak umiejętności aktorskich wpisuje się w rolę raczej denerwującego bohatera, tak tutaj nie dość, że jego postać jest idiotyczna (wdowiec opłakujący żonę z prostytutkami, tudzież jego żona była prostytutką – na dwoje babka wróżyła), to i zagrana jest bardziej drewniano niż Edward we wspomnianym Zmierzchu. Co gorsza wspólne dialogi tej pary są tak nudne i zniechęcające, że miejscami aż robiło się żal Stewart.
Zresztą o ile różnica w poziomach urody Roberts i Collins jest, to nie jest ona drastyczna. Natomiast Theron jest wyraźnie ładniejsza niż Stewart, co sprawia, że cała oś fabularna jest co najmniej dziwna. Nijak nie jestem w tym przypadku w stanie zrozumieć producentów, którzy chyba specjalnie wystawili Stewart na pośmiewisko, bo chyba musieli sobie zdawać sprawę z tego, że od razu pojawi się wiele niepochlebnych komentarzy. Tym bardziej, że opinie na temat urody Stewart są dosyć zdecydowane i jednoznaczne, a i ciężko znaleźć kogoś, kto by mówił dobrze na temat jej umiejętności aktorskich. Stąd Mniej znana Collins miała zdecydowanie łatwiej, gdyż nie miała swojej grupy anty-wsparcia.
Rupert Sanders i Tarsem, choć z pozoru mieli podobne zadanie, to w bardzo odmienny sposób je zrealizowali. Sanders stworzył film fantasy osadzony w realiach baśni, podczas gdy Tarsem pozostał wierny pewnej bajkowej estetyce. Obydwa podejścia mają swoje zalety, jak i wady. Na początku może opowiem o zaletach. Dzięki zastosowanej formule filmy są na tyle oryginalne i interesujące, że warto na nie zwrócić uwagę. Poza tym pewne wybory odnośnie realizacji pozwoliły twórcom przykryć problemy z samą opowieścią. W Śnieżce dzięki niepoważnemu sposobowi opowiadania historii udało się uniknąć mielizn w postaci źle przemyślanego scenariusza. Poza tym pozwoliło to na stworzenie pełnowymiarowej i co więcej, całkiem pozytywnej, wizji Śnieżki jako wojowniczki. Dzięki bajkowości można było to zrobić nie odbierając Śnieżce tak niewinności, jak i zachowując jej charakter wprost z oryginalnej opowieści. To, że przy okazji umie walczyć nie przemienia jej w jakąś reinkarnację Xeny.
Przeróbka na film fantasy w wykonaniu Sandersa odebrała natomiast jego Śnieżce do pewnego stopnia samodzielność (trochę zgodnie z zasadą z czasów filmów „sword&sorcery”, że warunkiem samodzielności bohaterki jest możliwość pokazania jej nago/w sposób zseksualizowany, patrz Czerwona Sonia), jak i dało podstawę do pewnej dalszej gry fabularnej. Odrzucono w związku z tym jasną konsekwencje fabularną, czyli na końcu nie ma ślubu. Opowieść do pewnego stopnia przestała mieć jakiekolwiek związki z miłością, uczuciami etc., a to pomimo tego, że w jej ramach wprowadzono trójkąt miłosny. Osiągnięte to zostało – prawdopodobnie przez przypadek – poprzez taki, a nie inny wybór dialogów między bohaterami. Poza tym wydaje się, że w Królewnie Śnieżce i Łowcy, to ten ostatni ma jednak główną rolę. To jego bohater przeżywa przemianę i w okuł jego problemów kręci się film. Jest to o tyle dziwne, że mimo wszystko wydawać by się mogło, że to Stewart jest tym mocniejszym nazwiskiem. Zaryzykowałbym jednak stwierdzenie, że twórcy chcieli nawiązać do Zmierzchu i innych historii kierowanych do kobiet, gdzie jest ona jedynie przedmiotem przekazywanym sobie przez bohaterów.
Poza tym „ufantasy’ownie” filmu pozwoliło twórcom na pokazanie Królowej nie jako wcielenie zwykłego zła. W tej wersji ma ona swoje, całkiem racjonalne podstawy, dla bezwzględności i brutalności. W gruncie rzeczy doskonale można ją zrozumieć i nie jest łatwo traktować ją jako takiego prostego jednowymiarowego przeciwnika. Pod wieloma względami jest to całkiem miła sytuacja, choć wypada tutaj stwierdzić, że i Tarsemowa Śnieżka potrafi być nawet całkiem negatywną bohaterką.
Poza Królową, Śnieżką i Księciem historia miała także i dodatkowych bohaterów w liczbie 7miu. Krasnoludki w obydwu filmach są przedstawione w dosyć różny sposób i to nie tylko, jeżeli chodzi o technikalia. W filmie Tarsema, grani przez rzeczywiście niskich aktorów, są oni raczej radośni i co więcej, w praktyce każdy posiada jakąś osobowość. W dużej mierze to oni są najlepszą częścią filmu i jednym z niewielu udanych rozwiązań. Natomiast krasnoludki Sandersowe, to właściwie krasnoludy. Bliżej im do Władcy pierścieni, nie tylko poprzez wykorzystanie technologii komputerowej do zmniejszenia aktorów, ale też i dodania im mroczniejszego charakteru. Zarazem całkowicie odebrano im jakieś rysy wyróżniające, można określić ich mianem szarej, robotniczo-górniczej, masy. Trzeba przyznać, że żeby zepsuć ten motyw trzeba było się postarać, tym bardziej, że do poszczególnych ról wybrano nawet rozpoznawalnych aktorów.
Widzimy, że pomimo tego, że obydwa filmy są ekranizacjami tej samej opowieści, to różnią się wyraźnie. Na nieszczęście, nie sprawia to, żebyśmy mieli do czynienia z dobrymi filmami. Tarsem, który zasłynął pięknym Upadkiem, tym razem nie potrafił w żaden sposób upięknić Śnieżki. Film miejscami wygląda, jakby robiono go w formie teatru telewizji, czy innej podobnej rozrywki. Trudno wręcz wyjaśnić, w jaki sposób ten utalentowany reżyser jakby zapomniał o roli obrazu w filmie i zamiast pięknych ujęć przygotował ich namiastkę. Może to kwestia braku jakichś silniejszych uczuć do filmu? Nie wiem.
Natomiast Sandersa zgubiła rzecz inna. Nie przeszkadzają w filmie tak naprawdę mieszania rzeczywistości fantasy i średniowiecza – jak komuś przeszkadza, to powinien spalić ponad połowę literatury (w tym tego złego „Kretyna de Truła”) – czy też dosłowne nawiązania do Miyazakiego. To pierwsze, to konwencja, a to drugie to nawet miłe przyznanie się do bycia zafascynowany twórczością kogoś innego (lepszego). Takich cytatów kino było i będzie pełne, więc nie ma co specjalnie narzekać, tym bardziej, że akurat te elementy całkiem sprawnie pasują do pomysłu na świat. Co inne niszczy ten film, a jest tym wyjątkowo zły dobór dwójki głównych aktorów i scenariusz, w którym nie czuć emocji, napięcia, czy choćby zainteresowania pomiędzy bohaterami. Właściwie zamiast nich mogłyby być dwa kije i widz odczuwałby porównywalne emocje. Gdyby wymienić aktorów i popracować trochę nad scenariuszem, to efekty mogłyby być całkiem przyjemne. Nie obraziłbym się także, jeżeli zmieniono by charakter Śnieżki z bucowatej dziewczyny, która porzuca wszystkich po drodze i generalnie przynosi wszystkim pecha.
Trochę smutne, że obydwa filmy, to porażki. Co ciekawe, obydwa z innych powodów i trochę pokazuje to, że nie tyle konwencja jest winna, a nieumiejętność przeniesienia jej na ekran. Zabrakło wprawy i lepszych scenarzystów.
Lily Collins brała udział w castingu do Królewny Śnieżki i Łowcy, i kiedy jej nie wybrano, zgłosiła się do tego drugiego, gdzie z tego co wiem, zastąpiła inną aktorkę (Saoirse Ronan), która z jakichś powodów jednak nie mogła zagrać (z tego, co wiem). Ciekawe, co by było gdyby to Collins zastąpiła Stewartn – ma ona doświadczenie w filmach akcji (grała w “Porwaniu” i “Księdzu”).
Na pewno byloby lepiej, choc dalej nie widze, aby ktos mogl “zagrac chemie” z Hemsworthem, chyba, ze do roli wybrano by kawalek drewna 🙂