Category: seriale

Pomiędzy czasem i przestrzenią Szafiru i Stali

 

 
 
 
Szafir i Stal. NIe trzeba mówić, kto jest kim. Chyba.
Szafir i Stal. NIe trzeba mówić, kto jest kim. Chyba.

Pod koniec lat 70-tych i na początku 80-tych Dr Who popadł w pewną zadyszkę. Serial miał spore problemy wynikające poniekąd z wypalenia twórców, jak i ze zmiany oczekiwań widowni. Charakterystyczna była jego spektakularna porażka z Buckiem Rogersem, który w Wielkiej Brytanii przyciągał przed telewizory w owym czasie znacznie większą widownie. Pomimo jednak pewnego, acz wyraźnego i raczej krytycznego, spojrzenia na przygody władcy czasu wśród ówczesnej krytyki, jak i widowni, sama idea takiego serialu miała dalej pewną nośność. Stąd nic dziwnego, że telewizja ITV postanowiła zrobić własną wersję Dr Who pod tytułem Sapphire&Steel.

 

Oczywiście nie chodzi tutaj o jakąś próbę ukradzenia bohatera. Zamiast tego postanowiono spróbować zrobić coś teoretycznie w stylu przygód podróżnika z Galifrey. Do tego zadania zatrudniono Petera J. Hammonda, który dotąd miał raczej doświadczenie z serialami sensacyjnymi. Pomysł na serial miał powstać po tym, jak spędził on noc w podobno nawiedzonym domu. Stąd też mamy tutaj do czynienia z trochę innym stylem opowieści, gdzie głównym tematem byłyby przygody dwójki agentów mających za zadanie porządkować czasoprzestrzeń. Zadanie jest dosyć proste, a na bohaterów wyznaczono: mężczyznę (?) o imieniu, czy też kryptonimie Stal (Steel), oraz kobietę (?) Szafir (Sapphire). Dostają oni w każdej przygotowanej historii zadanie wytłumaczenia i powstrzymania zaburzeń w ustalonym już czasie. To znaczy, mają sprawić, aby przeszłość była taka, jaka ma być, a nie podlegać zmianom. Zaburzenia mogą mieć naturę interwencji nieznanej siły, albo też złamania reguł, jakim podlegają poszczególne wydarzenia. Znak zapytania przy płciach bohaterów wynika z tego, że choć z wyglądu są ludźmi, to w rzeczy samej nimi nie są. Mamy do czynienia z parą obcych agentów, o nie do końca ustalonych wzajemnych relacjach. Może być między nimi uczucie (jeden odcinek nawet bardzo mocno to podkreśla), ale z drugiej mogą być li tylko doświadczonymi partnerami w rozwikływaniu zagadek. Stal jest zimny, małomówny, natomiast Szafir jest ciepła i miła, poza tym początkowo lubi zmieniać stroje. Posiada zdolność manipulowania czasem i w jakimś sensie materią, stąd może zmieniać ubrania w trakcie rozmowy. W porównaniu z nią Stal ma znacznie mniej mocy, właściwie ograniczają się one do zmiany temperatury, jak i jest super silny. Poza tą dwójką w serialu pojawia się jeszcze Ołów i Srebro, dwaj inni agenci, a i wyraźnie wiadomo, że w całym wszechświecie działa jeszcze kilku innych. Jednakże o charakterze samych agentów, instytucji, dla której pracowali nie wiadomo nic. Poza tym, że nie jest ona chyba tak do końca dobra.

Do tak wykoncypowanego serialu dobrano pozostałe elementy. Wyznaczono także pewien budżet, ale wydano go trochę inaczej, niż miało to miejsce w przypadku produkcji BBC. Jeżeli spojrzymy na kolejne serie Dr Who, to w rolach głównych nigdy (poza Jonem Pertwee) nie wystąpili prawdziwie znani aktorzy. Tom Baker był właściwie całkowicie anonimowy, a inni w najlepszym razie byli kojarzonymi aktorami drugoplanowymi, czy też charakterystycznymi. ITV chciało inaczej i wręcz postanowiło spróbować ściągnąć widzów poprzez wybranie do głównych ról rozpoznawalnych twarzy. Wybór padł na znanego z Man from U.N.C.L.E. Davida McCalluma. Ten szkocki aktor od pewnego czasu dzielił miejsce pracy po obydwu stronach Atlantyku i choć daleko było już mu do szczytu kariery, jaki miał miejsce w latach 60-tych, to dalej jego nazwisko było znane. Można zaryzykować, że był on wtedy gwiazdą. Do roli jego partnerki wybrano Joanne Lumley, która u nas jest chyba raczej kompletnie nieznana. W Wielkiej Brytanii natomiast było o niej głośno.

 

Co ciekawe, większość komunikacji pomiędzy bohaterami odbywa się poprzez telepatie.
Co ciekawe, większość komunikacji pomiędzy bohaterami odbywa się poprzez telepatie.

Mamy więc dwie gwiazdy, które mają szanse ściągnąć widzów. Zarazem jednak pochłaniały one lwią część budżetu, tak, że na sam serial pozostawało już niewiele pieniędzy. Stąd całość była kręcona na video, ale pomimo tego ograniczenia kosztów na resztę rzeczy pozostawało i tak niewiele pieniędzy. W przypadku produkcji opowiadającej o podróżach w czasie jest to dosyć duże utrudnienie. Zamiast jednak uciekać do sprowadzania serialu do tego, że bohater biega, twórcy postanowili wywikłać się z tej sytuacji w inny, jakże fajny sposób. Serial toczy się głównie w mniej, lub bardziej współczesnych lokacjach. Ewentualnie w takich, które można łatwo postarzyć. Drugą zasadniczą kwestią jest podejście do efektów specjalnych. W serialu prawie ich nie ma. Ograniczają się one do bardzo łatwych w wykonaniu przenikających się obiektów, tudzież do gry świateł.

 

Dobra gra w karty jest dobra nawet, gdy świat się wali.
Dobra gra w karty jest dobra nawet, gdy świat się wali.

Nie zatrudniano też zbyt wielu aktorów do ról drugoplanowych. Większość historii toczy się w bardzo kameralnym środowisku. Mała scenografia ograniczająca się do jednego budynku, a do tego kilku aktorów. Z pozoru taka formuła opowieści mogłaby dostarczyć materiału jedynie na krótkie historyjki, tak jednak nie jest. Twórcy idą dosyć tradycyjną formułą, znaną nam z Dr Who, że dzielą właściwą opowieść na krótkie, 20 minutowe, odcinki. W całości narracja toczy się przez ponad godzinę. Czasem nawet i prawie trzy. W wyniku przyjęcia takiej formuły mamy w przypadku tego serialu do czynienia z de facto zbiorem sześciu filmów telewizyjnych. Każdy na tyle długi, aby odpowiednio wyzyskać całą historię.

Różnic w stosunku do Dr Who jest więcej niż tylko dobór aktorów i mimo wszystko budżet. Zasadniczą jest nastrój opowieści. O ile w serialu BBC zawsze mieliśmy do czynienia z odcinkami horrowatymi, czy też bliskimi temu gatunkowi, to ITV poszło na całość. Chociaż formalnie Sapphire and Steel to serial dla dzieci, czy też kierowany do młodszego odbiorcy, same opowieści są nad wyraz dorosłe. Właściwie w pełni pasujące do poetyki horroru i jedynie brak krwi sprawia, że przeciętny widz może nie zaliczyć go wprost do tego gatunku.

W budowaniu atmosfery grozy niewątpliwie pomaga umiar z wykorzystywaniem efektów specjalnych i skupienie się na wymyślaniu historii, która odpowiednio zaskoczy widzów. Co więcej sami bohaterowie nie zawsze zachowują się w sposób potocznie uznawany za pozytywny. Mają swoje zadania i w ich ramach są w stanie poświęcić dobro normalnych ludzi. Nie zawsze także pomagają tym, którzy na to w pełni zasługują. Zdarza się, że na końcu widz właściwie ma wrażenie, że wszystko poszło strasznie nie tak. Szafir i Stal nie ratują za wszelką cenę innych osób, są w stanie uznać swoją porażkę, a nawet poświęcić osoby, które im pomagają.

 

Podaj rękę, a powiem, kiedy umrzesz.
Podaj rękę, a powiem, kiedy umrzesz.

Same historie są stosunkowo proste. W pierwszym odcinku bohaterowie przybywają do domu, z którego zniknęli rodzice, a zostały ich dzieci. W następnym próbują rozwikłać zagadkę nawiedzonej stacji kolejowej. Mamy jeszcze historie mieszkańców domu, którzy są podróżnikami w czasie robiącymi badania naukowe, jak i opowieść o tajemniczym domu, w którym pojawiają się dzieci w sepii, a coś dziwnego dzieje się ze wszystkimi zdjęciami w nim znajdującymi się. Potem mamy także przygodę na balu rocznicowym, który jest odtworzeniem swojego pierwowzoru sprzed 50 lat i trochę jak w późniejszym polskim filmie Medium, czas w jakimś sensie zawraca. Na końcu mamy historię pary, która jadąc samochodem wpadła w dziurę w czasie i przestrzeni.

Pod wieloma względami Sapphire&Steel jest serialem wartym uwagi. W dużej mierze dzięki świetnemu nastrojowi. Przy czym wypada zaznaczyć, że cała opowieść kończy się cliffhangerem. Niestety nie wiemy, jak potoczyłyby się dalsze losy bohaterów. Serial stał się ofiarą zmian na rynku telewizji prywatnych, które zresztą działały dosyć dziwnie do lat 90-tych. Poza tym McCallum i Lumley wyrazili chęć zakończenia produkcji serialu. Tak Sapphire&Steel zniknął z anteny, ale pozostawił za sobą kilka godzin świetnej rozrywki.

ps: tekst w dużej mierze powstał po dyskusji z robem przy okazji rocznicowego odcinka Dr Who.

 
 
 
 

Tajne akta czołówek seriali telewizyjnych i ci, którzy je kradną

Dyskutowaliśmy tutaj o czołówkach seriali kryminalnych, o tym, jak poszczególne elementy mają wprowadzić widza w odpowiedni nastrój. Teraz przyszła pora na spojrzenie na inny typ seriali telewizyjnych, choć na swój sposób spokrewnionych z kryminałami. Chodzi mi tutaj o seriale szpiegowskie. Częstokroć można znaleźć bardzo duże podobieństwa między opowieściami o szpiegach, a tymi o detektywach, czy czasem serialami fantastyczno-naukowymi. W dużej mierze wynika to z pewnego, bardzo głębokiego, oparcia się, jeżeli chodzi o sposób postrzegania osoby szpiega, na standardzie wymyślonym w filmowych Bondach. Są one raz poważne, a raz komediowe. Mamy tam realizm, który miesza się z fantastycznymi maszynami i przedmiotami. Do tego dochodzi przygoda, która sprawia, że tym opowieściom bardzo daleko do smutno-posępnego Johna le Carré’a, Sergiusza Piaseckiego, czy też samego Iana Fleminga, który bardzo często krytycznie spoglądał na „glamoryzację” szpiegostwa, jak i samego Bonda.

 
 

Co ciekawe, James Bond nie jest jedynym stworzonym przez Fleminga szpiegiem, który trafił na ekrany. Tym drugim jest Napoleon Solo, którzy był Człowiekiem z U.N.C.L.E. (w oryginale miała to być gra słów, zaznaczająca pewne niedookreślenie, czy chodzi o Wujka Sama, czy ONZ). Z tego, co mi wiadomo, to nie wiele elementów z przygotowanego przez Fleminga pomysłu na serial się w nim zachowało. Głównym bohaterem jest Napoleon Solo, grany przez Roberta Vaughna, który jest bardzo podobny do Bonda. Pewny siebie, z doskonałym wyczuciem stylu, acz mniej skłonny do przemocy niż agent MI6. W większości odcinków towarzyszy mu Illya Kuryakin, grany przez Davida McCalluma. Ten szkocki aktor raczej nie przypuszczał, że z postaci drugoplanowej szybko wyrośnie na równego Napoleonowi Solo. Chciał jednak, co sam przyznaje, wykorzystać możliwie wiele, z krótkiego epizodu, od którego zaczynał. Stworzył postać tajemniczego Rosjanina, o którym nie wiele wiadomo. Tutaj zresztą widać pewną nietypowość Człowieka, gdyż mamy tutaj serial, stworzony w czasie Zimnej wojny, gdzie sowiet jest pozytywnym bohaterem.

Serial początkowo był w miarę poważną opowieścią o szpiegach, acz stopniowo pojawiały się w nim elementy parodystyczne, slapstickowe, czy też fantastyczno-naukowe. W pewnym momencie elementy te zdominowały opowieść, za czym przyszło odejście widzów. Oczekiwali oni czegoś innego, niż wydawało się producentom. Stąd w trakcie 4 sezonu serial zakończył swoją bytność na ekranach telewizorów. Potem Powrócił przy okazji filmu telewizyjnego w latach 80-tych, a i doczekał się swoistego hołdu w postaci odcinka ostatniego sezonu Drużyny A. Wtedy to bohaterowie z Wietnamu wykonywali rozkazy generała Stockwella, którego grał Vaughn. W jednym z odcinków został on porwany przez agenta, który zdradził, a w którego wcielał się McCallum. Odcinek pełen był rozlicznych nawiązań i był bardzo miłym żartem, choć kompletnie nie zrozumiałym dla większości widzów w Polsce. Człowiek, pojawił się u nas tylko w postaci zbioru późnych pseudo-filmów (połączonych dwóch odcinków serialu w jedną opowieść). Co jest w gruncie rzeczy dziwne, gdyż powinien on nie wzbudzać większych kontrowersji w poprzednim ustroju i mógłby spokojnie pojawić się w ówczesnej telewizji.

Czołówka podczas pierwszego sezonu serialu jest bardzo ciekawa. Jest czystym wprowadzeniem do historii łącznie z narratorem tłumaczącym, co widz właśnie ogląda. Przedstawia on miejsce, gdzie znajduje się siedziba U.N.C.L.E., a następnie tłumaczy, jaki jest cel tej organizacji. W tym czasie na ekranie widzimy najpierw jak Napoleon i Illya wchodzą przez sklep krawca, po otwarciu tajnego przejścia, wprost do owej siedziby U.N.C.L.E. Następnie przechodzą korytarzami mijając różne osoby, co wyraźnie podkreślać ma skalę i siłę całej organizacji. Po tym wprowadzeniu bohaterowie, sami się przedstawiają i mówią, kim są i czym się zajmują. Wprost do widza. Następnie zaczyna się melodia, w trakcie której poznajemy tytuł serialu, który pojawia się z mapą Ziemi w tle. Po krótkiej informacji, kto kogo gra, czołówka się kończy i zaczyna się odcinek. Schemat ten zarzucono w późniejszy sezonach tworząc zdecydowanie bardziej zwyczajne czołówki.

Sukces Człowieka sprawił, że bardzo szybko powstały kolejne seriale opowiadające o przygodach różnych szpiegów. Łącznie ze spin-offem w postaci Dziewczyny z U.N.C.L.E., acz nie była ona zbyt popularna. Najciekawszym i najważniejszym serialem powstałym na fali Człowieka jest chyba Mission: Impossible. Znacznie poważniejszy, właściwie tak zwany procedural, tylko, że o szpiegach. Stał się on na tyle popularny, że nie tylko doczekał się nowej wersji telewizyjnej w latach 80-tych, ale i powstały na jego motywach filmy z Tomem Cruisem. Te ostatnie, poza pierwszą częścią, nie wiele mają jednak wspólnego z serialem.

Koncepcja Mission opierała się na stworzeniu w miarę realistycznej opowieści o szpiegach, gdzie główny bohater miał rolę dowódcy tworzonego przez siebie oddziału. Najpierw dostawał zadanie w postaci samo-niszczącego się nagrania, a potem korzystając z teczki dostępnych agentów dobierał sobie drużynę, która miała wykonać jego plan. Schemat poszczególnych odcinków był bardzo podobny, a różnica opierała się w dużej mierze na tym, w jaki sposób bohaterowie wykonają zadanie w odpowiednim fragmencie opowieści. Wyraźnie podzielona struktura sprawiała, że był to bardzo wygodny serial do oglądania, gdyż widz wiedział, czego mógł się spodziewać.

Czołówka korzysta z melodii Lalo Schifrina, która jest jedną z najlepiej znanych w historii telewizji. Wszystko zaczyna się od ujęcia ręki zapalającej lont, który płonie w poprzek ekranu. Za nim widzimy migawki z różnych nadchodzących odcinków pokazujące sceny akcji i napięcia. Całość ma podkreślać dynamikę i agresję. Kiedy akurat ktoś kogoś nie biję, czy nie kopię, to widzimy ujęcia tajemnicze, mające zaciekawić i zaintrygować. Tym bardziej, że migają one tak szybko, że właściwie nie wiemy, o co może chodzić. Potem napis Mission, a następnie prezentowani są aktorzy. Kiedy już zobaczymy ostatniego pojawia się dopowiedzenie: Impossible. W skrócie, całość podkreśla element walki i napięcia, akcji i tajemnicy.

Na koniec zaś tej części opowieści – do serialu szpiegowskich zamierzam tutaj wracać – muszę wspomnieć o jeszcze jednej produkcji. Podobnie jak Mission, tak i ona doczekała się niedawno kinowego remake’u. Chodzi tutaj o serial wymyślony i przygotowany przez Mela Brooksa, czyli Get Smart. Przygody agenta Maxwella Smarta, kompletnego niedojdy, partacza, idioty, który uważa siebie za geniusza i super szpiega pracującego dla CONTROL, okazały się niezwykle popularne. Dowcip opierał się dialogach i absurdzie, częstokroć tworzonym przez zbyt dosłowne trzymanie się konwencji historii o szpiegach. Dla przykładu w jednym z odcinków konflikt pomiędzy CONTROL reprezentującym siły dobra i przyzwoitości, a KAOS będącym parodią Bondowego SPECTRE, eskaluje. Agenci są porywani w celu doprowadzenia do wymiany szpiegów. Koniec końców z obydwu organizacji na wolności zostają tylko Smart i jeden z najczęściej pojawiających się jego przeciwników, czyli Siegfried. W związku z tym wymiana szpiegów polega na wymianie całych organizacji. W serialu mamy całą masę różnych gadżetów, jak telefon w bucie.

Parodia jest przednia i śmiech niewymuszony, acz w pewnym momencie coś się zaczęło psuć. Za moment, w którym serial przestał być śmieszny uznaje się ślub Smarta z Agentką 99. W serialu była ona tą kompetentną bohaterką, która ratowała sytuacje i samego Smarta przed katastrofą. Oczywiście na końcu, to on uważał się za bohatera, ale widzowie doskonale wiedzieli, kto jest kim w serialu. Ślub wiązał się z dramatyczną zmianą formuły serialu, który nagle śmiał się nie tylko z agentów, ale i z bardziej domowych spraw. Oczywiście sama utrata kawalerstwa przez Smarta nie sprawiła, że serial się popsuł. Pomogły temu także coraz gorsze scenariusze.

Czołówka jest oczywistym nawiązaniem do Człowieka. Smart podjeżdża samochodem pod tajemniczy budynek. Przechodzi korytarzem pełnym różnych drzwi otwierających się i zamykających zaraz za nim. W końcu dociera on do zwykłej budki telefonicznej, która po wybraniu odpowiedniego numeru telefonu okazuje się windą. Super tajna struktura, w której przesadna tajemniczość doprowadzona jest do groteski została później wykorzystana choćby w Szpiegach takich jak my.

Do przeczytania następnym razem.

 
 

Czołowki ze śmiechem

Tym razem z cyklem omawiającym czołówki seriali trafimy do bardzo nietypowego miejsca. Seriale komediowe charakteryzują się bardzo różnorodnym podejściem do tego, jak należy je rozpoczynać. Wynika to w dużej mierze z tego, że jest bardzo wiele rodzajów komedii, stąd czołówka musi być dostosowana do tego, z czego się śmiejemy. Dla pewnego uproszczenia naszej zabawy tutaj ograniczymy się do seriali Davida Crofta. Była to, spokojnie można tak powiedzieć, gwiazda brytyjskiej telewizji. Człowiek, który odpowiadał za więcej sukcesów, jeżeli chodzi o widownie, niż ktokolwiek inny w historii małego ekranu.

 
 
 
 
 
 
 
 

Tylko część z jego produkcji trafiła do naszego kraju, ale i u nas zdobyły sobie one wierną widownię. Zasługa w tym tak jego talentu, jak i umiejętnego dobierania sobie współpracowników. Seriale pisał wraz z trzema innymi autorami, z Jimmym Perrym, Jeremym Lloydem i Richardem Spendlovem. Wybór współpracowników nie wynikał tylko z potrzeby znalezienia kogoś, kto pomógłby przy wymyślaniu fabuł i dowcipów, ale wiązał się też z drastyczną zmianą stylu komedii.

Drugą cechą charakterystyczną seriali Crofta, było jego przywiązanie do aktorów. Poza pewnym wyjątkiem (o którym będzie dalej) przeważnie byli to odtwórcy ról drugoplanowych, ewentualnie aktorzy, którzy raz grali epizody, aby po kilku latach zostać odtwórcami głównych ról. Wynikało to nie tylko z pewnego wygodnictwa korzystania ze znanych już sobie aktorów, ale także opierało się na bardzo dobrej pamięci Crofta. Zapamiętując poszczególnych aktorów po kilku latach dzwonił on do nich z kolejnymi ofertami, czy też tworzył postaci pod ich charakter i cechy wyglądu.

Pierwszym serialem, o którego czołówce będę tutaj pisać jest Are You Being Served? wymyślony wraz z Jeremym Lloydem. Była to opowieść o luksusowym sklepie w stylu Harrodsa i podobnych, w którym doszło do pewnej drastycznej zmiany. Na tym samym piętrze w wyniku restrukturyzacji umiejscowiono dział z modą kobiecą i męską. Spory i konflikty pomiędzy pracownikami obydwu działów, jak i też ich współpraca w walce z właścicielem sklepu młodym panem Grace (mającym koło 90 lat) stanowiły główny punkt fabuły każdego odcinka. Dowcip jednak nie ograniczał się tylko do żartów z kupców, gdyż miał wiele elementów seksualnej dwuznaczności. Z jednej strony mieliśmy Jamesa Lucasa, który był typowym podrywaczem w stylu lat 70-tych, a z drugiej pana Humphriesa, stereotypowego zniewieściałego sprzedawcę ubrań (dla porównania patrz także odpowiedni segment Fast Show). Sama czołówka wykorzystuje charakterystyczny motyw informacji w windzie. Nagranie tłumaczy wchodzącemu klientowi, jakie działy znajdują się w sklepie. W tym czasie na ekranie widzimy ujęcia z przygotowywania działu z modą do otwarcia. Wszystko jest od razu jasne i klarowne, zarazem nie poznajemy wcale bohaterów. Są oni nam kompletnie nieznani do momentu aż zacznie się właściwa część serialu.

Are You Being Served? było wielkim sukcesem i doczekało się aż 8 sezonów. Po blisko 10 latach od ostatniego odcinka doczekał się on kontynuacji w postaci Grace and Favour. Bohaterowie przeszli w nim na emeryturę i w ramach rozliczeń z firmą pana Grace’a dostali na własność hotelo-motelik na prowincji. Pomimo pewnego uroku tej produkcji okazało się, że bohaterowie przeniesieni do innego otoczenia nie działali już tak efektywnie. Serial się podobał, ale twórcy uznali, że nie ma sensu go kontynuować.

Jednakże niewątpliwie największym sukcesem Crofta i Lloyda było Allo! Allo! Niezwykle popularna opowieść o właścicielu pewnej cafe w małym francuskim miasteczku znajdującym się pod niemiecką okupacją w czasie wojny światowej numer 2. Gordon Kaye, który grał główną rolę Rene, wcześniej pojawił się w Are You Being Served? aż dwukrotnie. Raz jako Szkot kupujący spodnie, a drugim razem jako reżyser ekipy filmowej. Serialu nie trzeba przedstawiać, więc zamiast tego skupie się na czołówce, która jest bardzo krótka. Wynika to nie tylko z tego, że każdy odcinek posiada dosyć długie podsumowanie fabuły całego Allo! Allo!, ale wynika z zastosowania podobnego schematu, co w Are You Being Served?. Mianowicie mamy do czynienia w jej trakcie z prezentacją przygotowań do otwarcia kawiarni. Są pewne wyjątki pokazujące inne wydarzenia – co zawsze wynika z fabuły: Rene w jakiś sposób został wyrwany ze swojej kawiarni -ale generalnie jest to prezentacja ostatnich chwil przed początkiem opowieści.

Całkowicie inaczej zaczynały się seriale stworzone z Jimmym Perrym. Hi-de-hi! opowiadał o obozie wakacyjnym w Anglii w latach 1959-1960. Na początku głównym bohaterem był Jeffrey Fairbrother, profesor archeologii, który znudzony pracą postanowił zatrudnić się jako kierownik obozu wakacyjnego. Wielkim dla niego problemem było to, że kompletnie nie posiadał poczucia humoru, ani też nie potrafił się zachowywać odpowiednio względem kochającej się w nim sekretarki. Humor opiera się na interakcji pomiędzy pracownikami obozu, którzy na różne sposoby próbują wyjść na swoje. Zarobić, albo wykorzystać finansowo turystów. Zarazem serial w gruncie rzeczy jest dosyć smutny. Bohaterowie w jakimś stopniu przegrali swoje życie, gdyż, choć niektórzy z nich byli uznanymi artystami, to teraz muszą brać udział w uwłaczających rewiach i zabawach. Dowcip jest raczej refleksyjny i smutny. Czołówka odmiennie, radosna, ma podkreślać, że opowieść dzieje się w innej epoce. Sam serial powstał w latach 80-tych i poprzez odpowiedni dobór tak melodii, jak i obrazów, pozwala stworzyć wrażenie, że przenieśliśmy się w czasie. Pomaga w tym charakterystyczna czcionka wykorzystana w czołówce.

W dużej mierze z tymi samymi aktorami, po zakończeniu produkcji Hi-de-hi!, Perry i Croft ponownie stworzyli serial historyczno-komediowy. Tym razem całość dzieje się w latach 20-tych, tuż przed Wielkim kryzysem. Pan wzywał milordzie? (You Rang M’Lord?) jest inteligentną parodią seriali brytyjskich opowiadających o relacjach pomiędzy służbą, a państwem. Można tutaj wskazać na Downstairs Upstairs, czy modne teraz Downtown Abbey. Powstał serial ironiczny, z dystansem opowiadający rozbudowaną historię konfliktu pomiędzy różnymi charakterami. Nie ma tutaj wyraźnie określonych dobrych i złych osób, każda jest pełnokrwistą postacią o różnych stronach. Jest córka pana domu, lesbijka (co jest dosyć ważnym elementem fabularnym pierwszego sezonu, potem znacznie mniej podkreślanym), socjalista-rewolucjonistka, żyjąca na koszt rodziny i korzystająca w gruncie rzeczy ze swojej pozycji społecznej. Jest brat pana, ranny na wojnie, który nie przepuści żadnej służącej (uwielbia zapach taniego mydła), ale też i sam pan domu poza swoją w gruncie rzeczy niekompetencją w sprawach firmy, której jest właścicielem, utrzymuje romans z zamężną kobietą. Jest jeszcze trzpiotka, dla której liczą się tylko pieniądze i przyjemności i zwariowana babcia, która pije dużo alkoholu i rzuca przedmiotami. Jakby ktoś myślał, że wśród służby jest lepiej, to się zdziwi. Mamy kamerdynera złodzieja i byłego artystę wodewilowego, innego będącego dosyć nadętym służbistą, kucharkę, która na wszystko reaguje emocjonalnie, czy niezbyt inteligentną służącą (w rzeczywistości córkę kamerdynera-złodzieja) podkochującą się w służbiście. Zbieraninę dopełnia młody chłopak – sierota – pracujący w domu, oraz biedna sprzątaczka, której nie dość, że nikt nie może widzieć, to i sama nie może liczyć na niczyją pomoc, gdyż jak mówi to kucharka: powinna ona znać swoje miejsce. Pomimo tego wszyscy bohaterowie są sympatyczni i w gruncie rzeczy żal nam ich nieporadności, czy też nieudanych planów zmiany smętnej sytuacji.

Czołówka jest podobnie rozbudowana, jak miało to miejsce w Hi-de-hi! Poznajemy bohaterów, ale nie ogranicza się to tylko do ich twarzy, ale też i charakterów – przy czym skupia się teoretycznie na piątce najważniejszych postaci. To przedstawienie zrobione jest poprzez animację, osadzoną, jeżeli chodzi o kreskę, w stylu popularnym w epoce. Muzyka także dostosowana do tego, co było modne w tamtym czasie.

Później razem z Richardem Spendlovem Croft nakręcił Oh, Doctor Beeching! (jak zwróciła mi uwagę Pani Recydywa, serial ten nadawano w Polsce pod tytułem: Stacyjka Hatley) o prowincjonalnej stacji kolejowej. Serial wykorzystywał aktorów znanych nam z dwu poprzednio omówionych produkcji. Czołówka była już jednak znacznie inna, krótsza i ograniczająca się właściwie tylko do ujęcia wjeżdżającego pociągu. Bliżej temu do tego, jak zaczynało się Allo! Allo!, co jest o tyle dziwne, że sam serial swoim charakterem – sentymentalnej opowieści o czasach minionych, tym razem 1963 roku i o nadchodzącej potem reformie brytyjskiej kolei, którą ofiarą było wiele lokalnych stacji – nawiązuje wprost do Hi-de-hi! Serial nie dorównuje swoim poprzednikom i widać, że Croft miał już swoje lata, kiedy go tworzył. Brakowało mu tej iskry, która sprawiała, że inne seriale tego twórcy zdobywały sobie dużą popularność.

Widzieliśmy przed chwilą różne czołówki. Dostosowane do żartu i humoru poszczególnych seriali, ale także i ich fabuły. Zamiast ograniczenia się do prostego przedstawienia aktorów miały one dodatkową pewną myśl. Były wprowadzeniem do historii, ale nie do samej opowieści, a do jej osadzenia w świecie. Ważniejsze były w nich realia, niż to, jak będzie się właściwie toczyć opowieść.

 
 
 
 

Cyberpunk na małym ekranie, w małym ekranie (Max Headroom)

Lata 80-te były dziwne. Z jednej strony mieliśmy do czynienia z szybkim rozwojem technologii i upowszechnieniem się komputerów. Z drugiej pesymizm poprzedniej dekady dalej przebijał się i kształtował powszechne wyobrażenie tego, jak będzie wyglądać przyszłość. To wtedy powstało pesymistyczne Brasil Terry’ego Gilliama, a i superbohaterowie przestali być bohaterami bez skazy (Strażnicy, etc.). Kino popularne przepełnione było nieufnością wobec władzy, a w technologii widziano zagrożenie w postaci, czy to Terminatorów, czy komputerów, które przez przypadek sprowadzą na Ziemię atomową apokalipsę. Nic dziwnego, że w latach 80-tych powstał także cyberpunk, jako nurt literacki. Twórczość Williama Gibsona, czy K. W. Jetera, wychodząca z fascynacji komputerami i seksem, zdobyła sobie oddaną grupę czytelników. Oczywiście jest to pewnym uproszczeniem, gdyż cyberpunk od samego początku dotykał wielu innych motywów, ale niewątpliwie dla początkowego jego sukcesu te dwa właśnie, miały największą rolę.

 
 

Zarazem bardzo dużym uproszczeniem, choć często pojawiającym się, byłoby uznanie samego Gibsona za twórcę cyberpunka. To był ruch szerszy, który co prawda dopiero po Neuromancerze został w jakiś sposób opisany, lecz jego obecność była już widoczna wcześniej. Nas tu jednak nie interesują same początki tego nurtu, ale co innego. Fascynujące jest i w gruncie rzeczy bardzo zaskakujące, jak wiele elementów cyberpunka bardzo szybko objawiło się w innych mediach. Mieliśmy gry wyraźnie odnoszące się do tej stylistyki. Oczywiście w tamtych czasach gry komputerowe miały specyficzne umocowanie w popkulturze, ale nawet, jeżeli je pominąć, to na długo nim Billy Idol został cyberpunkerem, na ekranach telewizorów objawił się serial osadzony w tym nurcie. Na długo nim William Shatner zaakceptował w Tek War, że cierpi na nadwagę, najpierw w Wielkiej Brytanii, a potem w Amerykańskiej telewizji pojawiła się osobowość, która była niczym spojrzenie w przyszłość.

Jestem Max
Jestem Max

W 1985 roku stacja telewizyjna Channel 4 wyprodukowała film telewizyjny, który zmienił oblicze tej stacji. Czas akcji osadzony był, jak to tytuł stwierdzał, 20 minut w przyszłości. Nie była to do końca prawda, gdyż akcja osadzona była w znacznie odleglejszej przyszłości. Głównym bohaterem był Edison Carter, dziennikarz stacji Network 23. W przyszłości poszczególne stacje telewizyjne walczą o widza znacznie brutalniej i efektywniej, niż ma to miejsce dzisiaj. Cały czas pilnowane są słupki oglądalności i każdy spadek jest automatycznie obserwowany przez zarząd stacji. Pewnego dnia Edison Carter prowadzi – jak zwykle na żywo – swój program śledczy. Bada sprawę człowieka, który spłonął przed telewizorem. Cała historia była ewidentnie przez kogoś wyciszana i ku nieszczęściu Cartera w trakcie nagrywania programu został on zdjęty z anteny, a jego kontroler – czyli pracownik stacji pilnujący tak transmisji, jak i prowadzący dziennikarza na mapie miasta – wyłączył jego kamerę. Było to wbrew regulacjom i Carter o mały włos nie zginął. Wtedy też wymusił na swoim szefie zmianę kontrolera i przydzielono mu Theorę Jones. Od teraz to ona miała pilnować Cartera i chronić go przed niebezpieczeństwem.

Edison Carter Live
Edison Carter Live

Carter, zdenerwowany sytuacją, że nagle go wyłączono postanowił dowiedzieć się, kto w stacji postanowił go uciszyć. W tym celu zakrada się na wyższe piętra budynku stacji. Tam odkrywa, że wszystkiemu winne blipverts, czyli podprogowe reklamy testowane przez stacje. Zawierają one skumulowany blok reklamowy, który jest nadawany tak szybko, że widz nie jest w stanie zmienić kanału, czy wyjść z pokoju. Niestety dla Cartera jego obecność zostaje odkryta. Zaczyna się pościg korytarzami wieżowca należącego do Network 23, gdzie Carter prowadzony jest przez Theorę poprzez labirynt pomieszczeń aż do podziemnego parkingu. Niestety ucieczka dzielnego dziennikarza w ostatniej chwili zostaje powstrzymana. Kiedy na motorze wyjeżdża z parkingu barierka blokująca dostęp zostaje opuszczona i Carter uderza w nią głową.

Max Headroom
Max Headroom

Nie ginie jednak, ale zostaje przeniesiony do laboratorium Bryce’a Lyncha. Jest to dziecko-geniusz, pracujące dla stacji Network 23. On to wpada na pomysł, jak dowiedzieć się, o czym wie Carter. Mianowicie jego umysł zostaje zgrany do komputera, dzięki czemu będzie można sprawdzić, co on widział. W trakcie tej operacji dochodzi do, swego rodzaju, wypadku. Skopiowany Carter uzyskuje świadomość i każe do siebie mówić: Max Headroom – czyli ostatni widziany przez Cartera przed wypadkiem napis. Oznacza on po prostu, że jest to maksymalna wysokość samochodu, który może wjechać na parking w wieżowcu.

Sam Carter przeżyje i na końcu ujawni wielką tajemnicę stacji Network 23. Natomiast Max Headroom pozostanie gdzieś w przestrzeni przenosząc się z ekranu na ekran. Przejmując kontrolę nad tym, co widać w telewizorach i generalnie zajmuje się rozmawianiem z ludźmi oglądającymi telewizję. Także i tymi, którzy są bezrobotni i korzystają z wszechobecnych publicznych odbiorników.

Wizja świata, pomimo końcowego happy-endu, należy raczej do tych pesymistycznych. Pomaga w tym zimna, nowo falowa muzyka, skomponowana przez Midge’a Ure z między innymi Ultravox. Do tego całość utrzymana w dominujących niebieskich kolorach. Nic dziwnego, że film telewizyjny, bo o nim cały czas tu pisze, został wielkim sukcesem na wyspach. Natomiast w samym Channel 4 rozpoczęto nadawanie programu muzycznego z elementami talk-showu, gdzie Max Headroom przesłuchiwał różnych gości, często zadając im niezwykle abstrakcyjne pytania.

Skoro udało się podbić wyspy, to oczywistym było, że można spróbować więcej. Film powstał w 1985 roku, a już w 1987 na antenie ABC pojawił się serial oparty na nim. Pierwszy odcinek pokrywał się mniej lub bardziej fabularnie ze scenariuszem filmu. Zachowano nawet część aktorów i tak w Edisona Cartera wciela się Matt Frewer, a Theorę Jones Amanda Pays. W tle pojawiają się inni aktorzy, którzy brali udział w produkcji filmu, tacy jak ojciec Crowley’a, czyli William Morgan Sheppard.

Serial był trochę bardziej optymistyczny względem filmu, ale nie wiele. Więcej natomiast było trochę abstrakcyjnego humoru opartego na pokazywaniu telewizji przyszłości, jako instytucji jeszcze bardziej chorej. Poszczególne odcinki oparte były na podobnym, wywodzącym się z seriali kryminalnych, schemacie. Dominowało doszukiwanie się spisków i tajemnic, przy czym wszystko było w sosie nowoczesnych technologii. Chociaż komputery wyglądały mocno retro (trochę tak, jak we wspomnianym Brasil), to w serialu pojawiło się wiele odniesień do sieci i sposobów włamywania się do innych systemów.

Nic dziwnego, że w pewnych kręgach Max Headroom zdobył sobie wielką popularność. Niestety niewystarczającą, aby mógł się utrzymać na antenie. Tym bardziej, że stacja ABC postanowiła konkurować nim z niesamowicie wtedy popularnym Dallas. Należy tutaj przypomnieć, że w tamtych czasach seriale musiały mieć znacznie większą oglądalność, niż obecnie, aby były dłużej produkowane. Mimo tego Max Headroom i tak doczekał się drugiego sezonu przerwanego jednakże po 8 odcinkach (pierwszy miał 6).

Wśród fanów serialu najczęściej wspomina się Williama Gibsona, który nawet miał napisać jeden z niezrealizowanych scenariuszy. Jednakże wpływ i rola Max Headroom jest znacznie większa. Był to pierwszy serial, który w takim stopniu odwoływał się do cyberpunkowej stylistyki i odniesienia do niego widać choćby w Nirvanie Gabriela Salvatore, gdzie sztuczna inteligencja stacji benzynowej jest wyraźnie inspirowana postacią Maxa. Zresztą dobrą reklamą będzie i to, że Mike Pondsmith spytany o dobrą inspirację do grania w Cyberpunka polecił obejrzeć Blade Runnera, a zaraz potem Max Headroom. Max działał zresztą jeszcze poza telewizją, grywał w reklamach Coka Coli (patrz wyżej), był gościem w różnych programach typu talk-show, a i doczekał się gry komputerowej na ośmiobitowce, opowiadającej o jego przygodach.

 
 
 
 
 

Dzień Doktora

Często, kiedy mowa jest o filmie telewizyjnym o Doktorze Who, wyprodukowanym w 1996 roku, zarzuca mu się, że jest amerykański w stylu. Jest to całkiem zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że film powstał w dużej mierze za amerykańskie pieniądze, ale warto zaznaczyć, że o ile za oceanem nie był sukcesem, to w momencie premiery podobał się w ojczyźnie serialu. Wprowadzono w nim pewne zmiany odnośnie konwencji, charakteru bohatera, tak, aby był on bardziej nowoczesny. Podrasowano także czołówkę, tak, iż mieliśmy do czynienia z symfonicznym wydaniem melodii Grainera.

 
Kto?
Kto?

Po co o tym pisze? Dzisiaj będzie o specjalnym odcinku na 8 rocznicę „nowego” Dr Who – Day of the Doctor. Przygotowany przez Stevena Moffata, właściwie film o naszym bohaterze, był przez wielu oczekiwany. Bardzo szybko miałem złe przeczucia odnośnie tego, czy będzie mi się to, co ma nam zaprezentować BBC, podobało. Ostatni sezon serialu nie zapowiadał jakiejś dramatycznej poprawy jakości tego, z czym mamy do czynienia od 8 lat. Zapowiedzi raczej utwierdzały mnie w tym, że będzie to powtórka z tego wszystkiego, czym katowano nas, od kiedy Russel T. Davies przyprowadził Ecclestone’a na plan.

Jedynym takim „wahnięciem” w moich złych przeczuciach był mini odcinek Night of the Doctor. W dużej mierze, dlatego, że wreszcie mogliśmy obejrzeć coś więcej z wielkim pechowcem Paulem McGannem. Niedoszły Sharpe i jednofilmowy Doktor, miał okazje ponownie skorzystać z TARDIS. Miłe było także i to, że wreszcie można było obejrzeć jego regenerację, czyli rzecz, o którą słusznie wielu miało pretensje wobec Daviesa. Ósmy Doktor był bowiem, jak dotąd, jedynym pozbawionym tej sceny. Szybko jednak wrócił pesymizm, bowiem było jasne, że w odcinku rocznicowym klasycznych Doktorów nie będzie.

Zaczynamy podróż. Szkoda, że nie można już od samego rana...
Zaczynamy podróż. Szkoda, że nie można już od samego rana…

Wreszcie, kiedy obejrzałem odcinek, zauważyłem jednak jedną jego zaletę. Dzięki niemu zrozumiałem właściwie, czemu aż tak bardzo nie podoba mi się nowy Doctor Who. Jakiś czas temu złośliwie napisałem, że Sherlock BBC, to takie CSI dla ubogich. Natomiast nowe przygody Doktora, to bardzo daleko idąca amerykanizacja serialu, który był kiedyś bardzo brytyjski. Nie jest tajemnicą, że BBC od lat 80-tych, szczególnie, od kiedy Doctor zaczął wyraźnie tracić widownie na rzecz takich seriali, jak Buck Rogers, próbowało go unowocześnić. Wtedy się to nie udało, co wynikało w dużej mierze z mechanizmów biurokratycznych, a i temu, że nie było wystarczająco dużo pieniędzy. Wtedy też to unowocześnienie polegać miało na zamerykanizowaniu serialu.

Stąd też, kiedy w 1996 roku powstał film, który nie był ograniczany przez BBC, pozwolono sobie na pewne zmiany. Zachowano jednak bardzo wyraźną ciągłość z tym, co było znane od (wtedy) ponad 30 lat. McGann, chociaż grał Doktora zakochanego, to dalej był wyraźnie niepasujący do otoczenia. Był Doktorem. W 2005 roku pozbyto się w całości bagażu serialu i stworzono go całkowicie od nowa. Zrobiono go na modłę nie klasycznej brytyjskiej telewizji, a zamiast tego oparto się na typowo amerykańskich schematach. Co więcej, raczej z tych gorszych produkcji. Zniknęła gdzieś lekkość i świadomość, że nie operując wielkim budżetem, należy czymś zastąpić marne efekty specjalne i ograniczone możliwości podróżowania. Widać to zresztą przewrotnie w jednej z niewielu dobrych rzeczy, które powstały przy okazji oficjalnego 50-lecia serialu, czyli w The Five(ish) Doctors. Wyreżyserowany przez Petera Davisona film o samych aktorach grających 5, 6, 7 i 8 Doktora, próbujących dostać się do odcinka rocznicowego, poza tym, że jest pełen humoru i lekkości bijących na głowę wszystkie odcinki „nowego”, ma także parę udanych komentarzy odnośnie zmian. Jedną z nich jest zabawna scena, kiedy nasi bohaterowie dostają się na plan przedstawiający wnętrze TARDIS i jeden z nich narzeka, że scenografia się nie rusza. On wolał, kiedy się ruszała. Co prawda wyglądało to tandetnie, ale (to już ode mnie) wymuszało zarazem większą pomysłowość.

Oglądając rocznicowy odcinek, widać to było doskonale, razem z wrażeniem, że produkowało go jakieś ABC/NBC. Patos i melodramatyzm wylewają się drzwiami i oknami. Muzyka, która spokojnie nadawałaby się do ekranizacji powieści Nicholasa Sparksa, wraz z powagą i dramatyzmem wprost z Dynasti. Niby mamy humor, który miałby sprawiać, że serial nie mierzi swoją wymuszoną podniosłością, ale jest go zdecydowanie za mało.

Szkoda, że nowy Doktor ma gorsze efekty specjalne, niż to, co można uzyskać przy pomocy pudełek po pizzy, worków na śmieci i plastikowego kubka.
Szkoda, że nowy Doktor ma gorsze efekty specjalne, niż to, co można uzyskać przy pomocy pudełek po pizzy, worków na śmieci i plastikowego kubka.

Napisałem, że jest to odcinek na 8 rocznicę serialu i podtrzymuje to zdanie. Przez trochę ponad godzinę niby dostajemy różne nawiązania do historii Doctora, ale są one na poziomie hołdu wobec tradycji obecnego w – także rocznicowym – Day Antoher Day. Zabawne, że obydwie produkcje mają w tytule „Day”. W każdym razie tamten film o przygodach Bonda, miał stanowić pewne podsumowanie przygód bohatera. Od wielu lat ratuje on Jej Królewską Mość, a przy okazji świat, od wielu złych rzeczy. Stąd pewnym zawodem było to, że postanowiono to upamiętnić poprzez losowe wrzucanie elementów znanych z poprzednich filmów. Rocznicowy odcinek Doctora niby ma widoczne różne drobiazgi, jak szalik 4ki, czy zdjęcia poprzednich towarzyszy widoczne na ścianie (nie dam głowy, ale chyba wydrukowane, a niezrobione odbitki – niestety częsty błąd obecnie), czy też niespodziewane pojawienie się jednego z klasycznych doktorów. Jednakże większość tych rzeczy jest na poziomie haseł z wikipedii. Niby wszystko się zgadza, ale brakuje „uczucia” względem tego, do czego się odnosimy. Tym bardziej, że mamy do czynienia z kompletnie innym serialem, niż ten, który opowiadał o przygodach doktorów 1-7. Zabrakło chyba pomysłu, jak i nie chciano antagonizować zakochanej w Davidzie Tennantcie widowni. Przypominanie, że Dr Who ma historię nie jest zbyt mile widziane w pewnych środowiskach.

Na głównego złego w rocznicowym odcinku wybrano Zygonów. Byli to jedni z bardziej pociesznie wyglądających złych i w nowym wydaniu dalej są pocieszni. Przy czym znowu mamy problem obecny już w poprzednim sezonie. Nie wiedzieć, czemu na siłę twórcy „nowego” promują idiotycznie pacyfistyczne poglądy. No, bo wiadomo, że wystarczy pogadać i rasa chcąca władzy nad światem zmieni zdanie. O naiwności.

Doktor podróżuje w czasie, na swojej drodze spotyka 9tke, a i tak zwanego War Doctor. Przyznam, że poza chęcią zatrudnienia Johna Hurta, nie do końca rozumiem, po co stworzono owego Wojennego Doktora. Bez problemu można by go zastąpić McGannem i nie byłoby wtedy problemów z tym, że nagle trzeba zmieniać numerację. Proste rozwiązania nie są jednak tym, czego się teraz chce w BBC.

Fabuła, podobnie jak miało to miejsce w większości ostatnich odcinków, jest sztucznie pokomplikowana, a bohaterowie dostają fałszywe wybory. Najpierw buduje się napięcie, a potem ni z tego, ni z owego, okazuje się, że cały dramat, z jakim mieliśmy do czynienia przez ostatnią godzinę, jest niczym. To trochę jak oglądać film o katach wykonujących wyroki śmierci, aby po chwili dowiedzieć się, że mogą oni zamiast ścinać głowy skazańcom iść z nimi na herbatkę do parku. Przyznacie, że to chyba nie o to chodzi?

Podsumowując moje narzekania, jeżeli komuś podobał się nowy Doctor, to pewnie i odcinek rocznicowy spełni jego oczekiwania. Będzie miał wszystko to, co jest kręcone od 8 lat, czyli amerykański serial kręcony przez BBC z patosem i melodramatem. Jeżeli jednak jest się fanem więcej niż tych kilku ostatnich lat i pamięta się, jakim cudownym łajdakiem był 7my w The Curse of Fenric, to czeka ciebie zawód. To nie jest 50-rocznica. Lepiej obejrzeć The Five(ish) Doctors.