Category: seriale

Różno-sensacyjne czołówki

W ramach lekkich tekstów pisanych w ciężką pogodę ponownie zapraszam, na krótki przegląd kilku co ciekawszych czołówek seriali. Tym razem jednak nie będą one posiadały żadnego wąt

Ale ja ciebie widzę, jesteś jak na widelcu...
Ale ja ciebie widzę, jesteś jak na widelcu…

ku przewodniego. No może poza tym, że są ciekawe i interesujące. W wyniku dosyć zaskakującego układu myśli wyszło mi tak, że cały wpis jest o mniej lub bardziej sensacyjnych serialach. W każdym razie zapraszam do lektury.

Zacznijmy od wspominanego w komentarzach do poprzedniego tekstu Randalla i ducha Hopkirka. Serial ten zawieszony pomiędzy poważnym kryminałem, a komedią, był swego czasu całkiem popularny. Pomysł był dość prosty, o to mamy dwóch prywatnych detektywów, którzy sprawnie rozwiązują zagadki. Jednakże pewnego dnia jeden z nich ginie w wypadku, a raczej w zamachu. Zostaje potrącony przez samochód i umiera. Większość seriali na tym kończyłaby opowieść, ewentualnie opowiadałyby one o próbie odkrycia sprawców morderstwa. Randall i duch proponuje trochę inne rozwiązanie. Oto pozostawiony przy życiu Randall niejako dostaje nowego partnera, ducha Hopkirka. Takie rozwiązanie pozwala autorom na dodanie dodatkowego elementu do ogranej opowieści kryminalnej. Nowy sposób rozwiązywania zagadek sprawia, że odcinki są ciekawsze.

Czołówka serialu jest przykładem bardzo przemyślanego projektowania wprowadzenia do opowieści. Mamy standardowe elementy kryminału w postaci takich obrazów, jak dziurka od klucza, przez którą podglądamy bohaterów, lecz kiedy na ekranie pojawia się Hopkirk dolna część jest ucinana – niejako odcinając głowę bohatera. W tle gra przyjemna melodia, która z naszej perspektywy nie pasuje do ujęć pokazujących jak bohater ucieka przed samochodem mającym go potrącić. Takie to jednak były czasy, gdy ludzie mieli większą swobodę w tych sprawach.

Jednakże kiedyś bywały dalej problemy z bohaterami, którzy nie do końca są uczciwymi ludźmi. Simon Templar wymyślony przez pisarza Leslie Charterisa był typem złodzieja gentelmana. Stąd też trudno go uznać za jednoznacznie pozytywnego bohatera, ale zarazem zdecydowanie nie był w pełni negatywnym. Kiedy bohater ten został w latach 60-tych przeniesiony na ekran telewizyjny producenci postanowili sprawić, aby był bardziej akceptowalny dla widzów. Stąd, chociaż wielokrotnie w serialu pojawiają się aluzję do jego nie do końca legalnej działalności, to jednak trudno go zarazem uznać za złodzieja i przestępcę.

Z naszej perspektywy ciekawym jest natomiast, jak skonstruowano czołówkę. Bardzo ważnym elementem jej jest krótka opowiastka przed napisami. Na jej końcu nasz bohater zostaje przedstawiony jako Simon Templar i w tym momencie nad jego głową pojawia się charakterystyczna aureola i zaczyna grać melodia. Czasem, acz nie zawsze Templar patrzy zresztą w górę, niejako sprawdzając, czy ona się tam znajduje. Mamy w ten sposób Wprowadzenie do czołówki, która już podlegała pewnym zmianom wraz z rozwojem serialu. Oryginalna czarno-biała była krótka i właściwie składała się z samej karty tytułowej z równie charakterystycznym, co aureola, ludzikiem. Późniejsza kolorowa, tutaj zalinkowana, posiadała już elementy bardziej podkreślające akcje i przemoc obecną w serialu. Jego sensacyjną stronę, poprzez trochę Bondo-podobne ujęcia.

Roger Moore, który zrobił karierę grając Simona Templara, grał w większej liczbie seriali. Na rok przed objęciem roli James Bonda Moore zagrał w jednej z dziwniejszych produkcji, czyli w Partnerach (The Persuaders!). Z jednej strony na ekranie mieliśmy przystojniaka z Wielkiej Brytanii, a z drugiej jednego wprost z Ameryki, czyli Tony Curtisa. Dwóch bohaterów, różniących się wszystkim wrzuconych do jednego serialu. Pomysł dosyć znany i co więcej łatwy w realizacji.

Czołówka zresztą doskonale rozgrywa ten motyw. Do przyjemnej melodii oglądamy dwie równoległe historie. Z jednej strony chłopak z biednej dzielnicy Nowego Yorku, a z drugiej typowy angielski gentleman. Owe żywoty równoległe mają jednak pewne elementy wspólne, czyli wojsko, oraz gotowość do ryzyka i przygody. Serial miał duży budżet, który wykorzystano do kręcenia wielu scen w całej Europie, a także na zakup dużej ilości szampana, który sprawił, że Moore trochę przytył w trakcie produkcji.

Na podobnym schemacie zderzenia dwóch różnych bohaterów z różnych światów oparty był niezwykle popularny serial Dempsey i Makepeace. Tutaj mamy do czynienia z amerykańskim policjantem Dempsey’em, który zostaje za karę (za bycie zbyt uczciwym) zesłany do Londynu, aby tam współpracował ze Scotland Yardem. Tam przydzielona mu zostaje partnerka, tytułowa Makepeace. Serial równie mocno, co na scenach akcji i sensacji opierał się na wzajemnej interakcji pomiędzy bohaterami i oczywistej dla każdego widza chemii pomiędzy nimi. Była ona zresztą także poza ekranowa, gdyż wkrótce po zakończeniu serialu zabrzmiały dzwony weselne. Choć serial widziałem, to nie zapadł mi jakoś specjalnie w pamięci, acz wielkich fanów i fanek jego jest całkiem sporo. W pełni to rozumiem, gdyż był on całkiem przyjemny w oglądaniu.

Detektywistycznie, nowocześnie, acz z lat dawnych (Remington Steele)

Serial był wyprodukowany przez firme MTM, którą fani kotów winni uwielbiać za logo. W każdej ich produkcji był kot, który posiadał jednak checy dopasowania do tematyki. W policyjnym miał czapkę policjanta, a tutaj deer stalkera i fajkę.
Serial był wyprodukowany przez firme MTM, którą fani kotów winni uwielbiać za logo. W każdej ich produkcji był kot, który posiadał jednak checy dopasowania do tematyki. W policyjnym miał czapkę policjanta, a tutaj deer stalkera i fajkę.

Bardzo często warto jest mieć dobrą pamięć, jeżeli chodzi o seriale. Okazuje się bowiem, że głośne wypowiedzi krytyków i tak zwanych znawców bardzo mocno dobiegają od tego, jak w rzeczywistości rozwijał się ten gatunek telewizyjnej rozrywki. Bardzo popularnym wyobrażeniem jest, że Z archiwum X było serialem wyjątkowym ze względu na sposób prowadzenia wątku głównych bohaterów. Nasi tak zwani znawcy pracujący w prasie codziennej lubili pisać, że serial Chrisa Cartera był czymś wyjątkowym, no bo nie znaliśmy rodziny Kojaka, a tutaj wiele odcinków kręciło się w okuł postaci krewnych Scully, czy Muldera.

Oczywiście pewnym elementem podkreślanym było, że w przypadku Archiwum poszczególne odcinki łączyły się w jakąś większą historię. Tutaj jednak specjaliści, błędnie, wskazywali na prekursorstwo Twin Peaks. Oczywiście dla naszych autorów było to czymś wyjątkowym, ale fenomenalny serial Lyncha i Frosta aż tak oryginalny nie był. Tworzenie narracji przechodzącej z odcinka na odcinek było czymś obecnym w telewizji, od co najmniej lat 60-tych. Jednakże świadomość tego wymagałaby pewnej edukacji, której większość tak zwanych ekspertów nie ma.

To moje złośliwe wprowadzeni może sprawić na czytelniku wrażenie, że stawiam się w roli jakiegoś super-eksperta oceniającego innych z wyżyny własnej wiedzy. Jest to o tyle błędne, że jestem doskonale świadom tego, że nie znam zbyt dobrze wielu regionów popkultury i nigdy nie ważyłbym się na używanie bardzo ostrych kwantyfikatorów w pewnych sprawach. Zarazem chce jednak napisać parę słów o pewnym trochę zapomnianym serialu, który warto przypomnieć.

Chodzi mi tutaj o Remingtona Seele’a. Miał od długą drogę od pomysłu do telewizji, w dużej mierze wynikało to z pomysłu i uwarunkowań w ówczesnych stacjach telewizyjnych. Serial został wymyślony przez Robert Butler. Pomysł odbijał się od pewnego muru niewiary, że o to może powstać serial kryminalny, w którym główną bohaterką jest kobieta. Przy czym producenci uzasadniali to, to tym, że w latach 60-tych i na początku 70-tych zeszłego wieku taki serial był niedostosowany do oczekiwań ówczesnej widowni. Natomiast za jakiś czas miałby on szanse odnieść sukces. Ten czas nastał wraz z następną dekadą, kiedy to kobiety szturmem wkroczyły do telewizji i kina, jako samodzielne i przemyślane bohaterki.

Butlerowi wtedy dodano do pomocy producenta weterana Michaela Gleasona. Początkowy pomysł zakładał, że bohaterka serialu, wybitna pani detektyw, będzie miała wymyślonego szefa. Serial byłby w ten sposób bardzo ironicznym spojrzeniem na stereotypy detektywa w sytuacji, gdy Aniołki miałby swojego Chalirego. Był on w dużej mierze zbędną postacią reprezentującą autorytet. W przypadku proponowanego przez Butlera serialu cała opowieść miała się skupiać na Laurze Holt, która w celach marketingowych stworzyła postać Remingtona Steele’a, gdyż jako kobieta nie była w stanie zdobyć klientów. Zaraz jednak, gdy dała na drzwi swojego gabinetu nazwisko mężczyzny, ludzie szukający sprawiedliwości zaczęli je szturmować.

W tym momencie Michael Gleason zaproponował, że ciekawym pomysłem byłoby, gdyby nagle ów nieistniejący Remington Steele zjawił się w gabinecie panny Holt. W ten sposób powstał jeden z bardziej popularnych seriali lat 80-tych, który wieloma pomysłami nie tyle wyprzedzał swoją epokę, co pokazuje, że ta hipotetyczna rewolucja lat 90-tych i współczesna, jest tak na prawdę oparta na ignorancji krytyków i znawców.

Remington Steele opowiada o wspomnianej Laurze Holt (w tej roli Stephanie Zimbalist) i tytułowym Seele’u, którego prawdziwe imię jest nieznane (tutaj mamy Pierce’a Brosnana w swojej pierwszej bardziej rozpoznawalnej roli). Od początku serial opierał się na wzajemnych relacjach bohaterów, gdzie z jednej strony mieliśmy profesjonalną pannę Holt, która zna się na pracy detektywa i Steele’u, który jest fanem filmów i ma nad wyraz dobre zdanie o swoich umiejętnościach rozwiązywania zagadek.

Serial zarazem starał się stworzyć wrażenie równowagi pomiędzy bohaterami. Nie mieliśmy tutaj do czynienia z Holt będącą karykaturą kobiety sukcesu, ale z kobietą mającą swoje problemy (matka, która męczy i narzeka). Pomimo różnych problemów radzi sobie jednak doskonale w życiu. Z drugiej strony mamy tajemniczego Steele’a, który był złodziejem (acz szczegóły jego biografii są nieznane), który ma urok i poddaje się swoim uczuciom.

Młody Brosnan wygląda z perspektywy czasu dziwnie. Jakby to nie był on.
Młody Brosnan wygląda z perspektywy czasu dziwnie. Jakby to nie był on.

Bohaterowie rozwiązują zagadki kryminalne i samo stwierdzenie, że mamy do czynienia z typowym serialem kryminalnym nie tłumaczyłoby sukcesu Remingtona Steele’a. Ten opierał się na wzajemnych relacjach bohaterów, jak i pewnym szczególnym momencie w historii telewizji. Tak jak młode dziewczynki (pomimo wszelkich ograniczeń) oglądały jednak She-Rę, tak i kobiety chciały widzieć na ekranie Laurę Holt. Przykład kobiety sukcesu. Utożsamiały się z nią i dobrze się czuły. Rzecz w dzisiejszych czasach właściwie niespotykana, gdzie ideałem kobiecej bohaterki jest w najlepszym wypadku pewna siebie dominatrix.

Z drugiej strony mężczyźni mieli pełnego uroku Steele’a, który wiedział jak się włamać do budynku i okraść sejf. Miał też wiele innych umiejętności, które sprawiały, że choć był bardzo słabym detektywem, to zarazem był postacią, z którą chciało się utożsamiać. Nie był geniuszem, który kierował swoją partnerką, ale nie był też idiotą, w którego głupio byłoby wcielać się na podwórku. Można powiedzieć, że Steele był pewnym odwróceniem postaci dobrze przemyślanej bohaterki kobiecej z powieści pulpowych. Były one warte walki i tak Steele nie był tępym narzędziem, tylko kimś, w kim kobiety mogły się zakochać, a mężczyźni chcieli być tacy jak on.

Na bohaterach cała sprawa się nie kończy. Serial miał także i inne cechy i poza fajnymi zagadkami z ciekawymi postaciami drugoplanowymi, to one sprawiały, że widzowie chcieli go oglądać. Opierały się one na tworzeniu wątków ciągnących się przez kilka odcinków (acz nie tak często jak obecnie w serialach). Bohaterowie drugoplanowi wracali, ale i główne postacie miały ciągnące się opowieści. W przypadku Steele’a był to problem jego prawdziwego imienia, jak i tego, kim był jego ojciec. W przypadku Laury kwestią zasadniczą były jej relacje z matką. Poza tym, co miało swoją powtórkę w przypadku postaci Muldera i Scully, ważnym motywem serialu było uczucie pomiędzy głównymi bohaterami. W pierwszym sezonie Steele miał konkurenta w postaci Murphy’ego – pracownika Laury, który znał prawdę o Remingtonie. W kolejnych jednak główną kwestią było, czy w końcu Steele i Laura będą razem. Wiadomo było, że się mają ku sobie, jak i to, że się regularnie całowali (w domyśle może i było coś więcej), ale parą nie byli. Na przeszkodzie stały różne zadawnione sprawy, stąd widzowie mogli się zastanawiać przez cały tok opowieści, czy będzie romansowy happy end, czy nie.

W Polsce Remington Steele, jak wiele seriali zawitał dzięki Polonii 1. Stąd też pierwszy sezon był u nas nadawany z włoskim dubingiem, co nadawało mu specyficznego smaczku. Pomimo jednak tego swoistego rodzaju utrudnienia, należy uznać, że osiągnął on w pewnej grupie wiekowej zdecydowany sukces. Przy czym wypada wspomnieć, że sukces serialu wiązał się do pewnego stopnia z problemami aktorów odtwarzających główne role. Dla Steele’a musieli oni porzucić odpowiednio Robocopa i Bonda. Jednakże koniec końców Brosnan zagrał agenta jej królewskiej mości, natomiast Stephanie Zimbalist nie miała niestety kolejnego sukcesu w dorobku.

Całus będzie, bo to czasy pewnej sowobody. Jednakże, czy będzie ślub?
Całus będzie, bo to czasy pewnej sowobody. Jednakże, czy będzie ślub?

Remington Steele jest serialem zarazem niezwykle aktualnym, jak i takim, którego nie widzę teraz produkowanym. Mamy fajną i pełną sukcesu bohaterkę, co pasuje do niejako potrzeb współczesności, zarazem, nie jest ona jakąś karykaturą kobiety. Z drugiej strony mamy mężczyznę, który jest nie tylko męski, ale i przystojny w klasycznym znaczeniu tego słowa. Nie mamy do czynienia z bohaterem, po którego twarzy przejechała brygada Tygrysów, a z osobą, która tak pasuje kobietom, jak i mężczyźni mogą chcieć tak wyglądać. Można powiedzieć, że mamy do czynienia z piękną klasyką. Tym bardziej, że bardzo często w serialu znajdujemy odniesienia do klasyki kina. Mają one znaczenie tak humorystyczne, jak i ściśle wiążą się z fabułą. Jest to na swój sposób ciekawe, że mamy jednak jeszcze do czynienia ze światem sprzed ery masowego kina domowego, a pomimo tego widzowie doskonali musieli się orientować w żartach i aluzjach do klasyki kina.

Zatęsknijmy w związku z tym wszyscy za miłym, bezpretensjonalnym serialem kryminalnym, który mogli oglądać wszyscy i co więcej , dobrze się bawić w trakcie seansu.

Animacja jeszcze z czołówkami

Giń!
Giń!

Trochę przerywnikowo proponuje dzisiaj wyjątkowo czołówki wersję skróconą. Skoro pisałem o serialach animowanych, a takze i o wampirycznych, to na początek przedstawiam serial, który połączył te dwa elementy.

Hrabia Kaczula zaczął swoją karierę w serialu Danger Mouse, niezwykle popularnej opowieści o myszy-agencie. Tam jednym z przeciwników tytułowego bohatera był posępny hrabia Kaczula. Był to wampir-kaczor opętany myślą o karierze w przemyśle rozrywkowym. Jednakże jego nieudolność sprawiała, że nie miał co nawet liczyć na nią. Serial nadawano przez całe lata 80-te. Pod koniec dekady producenci postanowili wykorzystać popularność Kaczuli i zrobić serial o jego przygodach, jednakże odpowiednio go zmieniając na potrzeby tytułowego bohatera. Stał się on wegetarianinem i generalnie bardziej przyjaznym bohaterem, gdzie mrok i zło reprezentował jego kamerdyner Igor. Poza tym hrabiemu usługiwała Niania o dużej sile i małym rozumku. Serial miał wiele tak wizualnych, jak i słownych dowcipów i był bardzo popularny.

Czołówka ma konstrukcje narracyjną i celem jest wprowadzenie widza do opowieści o dobrym wampirze. W tym celu też wykorzystany jest narrator, który grobowym głosem opowiada widzom, jak funkcjonują wampiry z Transylvani.

Trochę inna była historia serialu animowanego Sok z Żuka. Tim Burton po sukcesie filmu z Michaelem Keatonem przeniósł pomysł do telewizji, przy czym dokonał wielu zmian względem oryginału. Beatlejuice nie był już negatywnym bohaterem, a i kilka innych postaci zniknęło. Sam serial natomiast okazał się bardziej Burtonowski niż wiele jego filmów, w dużej mierze dzięki możliwościom animacji. Widać w nim wiele elementów, które później mogliśmy obejrzeć w Gnijącej pannie młodej i innych produkcjach Butrona. Co ciekawe, chociaż Burton potrafił wielokrotnie minąć się z gustami widzów, to sam serial był wielkim przebojem. Możliwe, że nawet większym niż jego filmy.

Sama czołówka jest popisem szaleństwa i wręcz nic się nie da na jej podstawie powiedzieć o serialu. Jest jednak na tyle fascynująca, że ciężko się od niej oderwać. Dodajmy też, że w tamtych czasach tak grobowo-mroczna stylistyka musiała być pewnym zaskoczeniem. To był mimo wszystko serial dla dzieci i może dlatego właśnie młodsi widzowie chcieli oglądać coś, co doskonale pasowało do lekko zwichrowanej psychiki osób dorastających?

Jeżeli jednak ktoś uważałby serial Burtona za najdziwniejszą decyzję producentów i stacji telewizyjnych, to kolejna produkcja zmieni ten stan rzeczy. Mamy oto Jhonena Vasqueza, znanego scenarzystę i rysownika komiksów, którego najlepszym i najciekawszym dokonaniem był komiks o jakże miłym tytule: Johnny the Homicidal Maniac. Komiks to radosna opowieść o tytułowym Johnnym, który morduje ludzi i ich krwią maluje jedną ze ścian w swoim domu, aby “monstrum” nie mogło się uwolnić. Przyznają czytający, że osoba z takimi pomysłami (i odpowiednio mroczno-krwawą realizacją) świetnie nadaje się do przygotowania serialu animowanego dla dzieci? Tak powstał Najeźdźca Zim.

Opowiadał on o perypetiach Zima, przedstawiciela rasy Irkenów. Ich celem był podbój i anichilacja wszystkiego w galaktyce, ale na nieszczęście dla Zima ich struktura społeczna opierała się na wzroście. Stąd nasz bohter charakteryzujący się tym, że był bardzo niski, raczej nie miał szans na osiągnięcie sukcesu. Tym bardziej, że był raczej nieudolny i łatwowierny. Stąd przywódcy Irkenów przygotowywujący kolejną operację siania zagłady postanowili wysłać Zima jak najdalej, czyli na Ziemię. Tam nasz bohater próbuje podbić planetę, lecz nijak mu się to nie udaje.

Czołówka, z muzyką wybitnie wojenną opowiada założenia historii, lecz bez słów. Stąd też dla kogoś, kto nie wie, o co chodzi w serialu może ona być dziwna. Oto mamy jakieś obrazy, ale o co w nich chodzi? Zarazem jednak, jeżeli zna się serial, to wszystko jest jasne i na swoim miejscu. Możliwe, że między innymi takie oto dziwne podejście do tematu sprawiło, że choć serial był doceniony przez krytykę, a i otaczał go swoisty kult, to nie utrzymał się zbyt długo na ekranach telewizorów. Dla wielu było to jednak zbyt dziwne.

Ciąg dalszy nastąpi.

Wampiryzm serialowy

Bójcie się wampirycznego kota, tylko posrebrzana klatka broni was przed apokalipsa kocich wampirów.
Bójcie się wampirycznego kota, tylko posrebrzana klatka broni was przed apokalipsa kocich wampirów.

Uwaga wprowadzająca, w okresie świąt tekstów nie będzie. Zapraszam w piątek “po”.

Jakoś tak w związku ze zbliżającymi się świętami Wielkanocy naszła mnie ochota na kontynuowanie wątku o istotach wstających z grobów. Tym razem w formie omówienia różnych czołówek seriali. Rozliczne produkcje o wampirach na długo przed True Blood były obecne w telewizji. Były one bardzo różnorodne i właściwie jedyną ich cechą wspólną był fakt, że występowali w nich krwiopijcy. Gatunki i formy opowieści były zaś zmienne.

Powstały na początku lat 90-tych Kindred: The Embraced, czyli u nas Więzy krwi, powstał na kanwie gry rpg Wampir: Maskarada. Pod wieloma względami był on wierny materiałowi źródłowemu (podręcznik nawet pojawiał się w pierwszym odcinku, jako tajemna księga o wampirach), przy czym wiele w nim zmieniono ze względu na próbę dostosowania materiału źródłowego do formy serialu. Stąd Nosferatu są tutaj niezwykle wręcz urodziwi. Natomiast sam serial, zgodnie zresztą z niewymawianą głośno ideą gry, był swego rodzaju skrzyżowaniem telenoweli i opowieści o mafii. Książe miasta Julian, który przewodził wszystkim wampirom działającym zgodnie z zasadami Maskarady (to jest, nieujawniających się zwykłym śmiertelnikom), zachowywał się właściwie niczym Don Corleone, a i uroda aktora odtwarzającego tę rolę mu w tym pomagała.

Czołówka serialu przypomina bardzo mocno czołówkę Nieśmiertelnego, co jest o tyle zabawne, że Frankel (Julian) i Adrian Paul (Duncan MacLeod) wyglądają niczym bracia. Zaznaczmy, że Kindred raczej optuje za wolniejszymi ujęciami i mocniej podkreśla romansowe elementy opowieści w czołówce. Widać to zresztą w tym, że mamy ujęcie seksu i kilka scen uwypuklających damsko-męskie relacje. Co najciekawsze, bardzo mocno ograniczana jest krew i relatywnie nie wiele jest o tym, że mamy tutaj do czynienia z wampirami, a bardziej jest mowa o telenoweli. Wypada wspomnieć, że taka tradycja gotyckich oper mydlanych jest bardzo silna w Ameryce, gdzie mieliśmy Dark Shadows (i to w dwóch telewizyjnych wersjach).

Julian i jego klany, to nie jedyne wampiry, które biegały po ekranie w latach 90-tych. Ówcześni widzowie, acz raczej Amerykańscy, mogli jeszcze oglądać Forever Knighta. Tytuł był raczej mało finezyjną grą słowną. Głównym bohaterem serialu był Nick Knight, który był wampirem (stąd był „wieczny”). Czując wyrzuty sumienia z powodu wypicia dużej ilości ludzkiej krwi nasz bohater postanowił zmienić dietę. Zamiast żywić się homo sapiens postanowił korzystać z krwi zwierząt. Na tym jednak nie koniec, jego celem było ponownie stać się człowiekiem. Żeby jednak nie było zbyt nudno, Knight poza wyrzutami sumienia i innymi emo-zachowaniami, miał także normalną pracę. Był policjantem w Toronto, przy czym ze względu na swój stan zdrowia, miał tylko nocną zmianę. Poszczególne odcinki opowiadały o kolejnych zagadkach kryminalnych, które często wiązały się ze wspomnieniami naszego bohatera o jego wcześniejszych przygodach. Pod tym względem serial bardzo mocno przypominał, ponownie, Nieśmiertelnego. Co ciekawe zresztą pierwowzorem Forever Knighta był film telewizyjny Nick Knight, który wyprodukowano i nadano w 1989 roku. Po trzech latach decydenci postanowili ponownie usiąść i nie tylko zrobili jego remake (zatrudniając innych aktorów), ale także rozwinęli opowieść w pełny kilku sezonowy serial.

Czołówka jest już typowo narracyjna, gdzie głos tłumaczy widzom, o czym opowiada serial. Melodia, jak i sam głos narratora są niczym wprost wzięte z tandetnego horroru. Dodajmy też bardzo klimatyczne napisy, gdzie z jednej strony mamy nowoczesną czcionkę drukowaną, a z drugiej „niby krwawe” dopełnienia tekstu, które przywodzą na myśl różne powieści Mastertona i innych.

Mamy telenowel, mamy serial kryminalny, brakuje już tylko czegoś dla młodszego widza. Także i tutaj telewizja miała coś do zaproponowania. Serial Dracula nadawany był także i u nas. Miał on tylko jeden sezon i z tego, co pamiętam, nie skończył opowiadanej historii. Dodajmy także, że odcinki trwały tylko pół godziny. Bohaterami serialu był Gustav Van Helsing, który wraz ze swoją młodszą rodziną (Maximilianem i Christopherem Townsendami, a także ich szkolną koleżanką Sophie Metternich) walczy z bogatym biznesmenem Alexandrem Lucardem, który ma pewną krwawą tajemnicę. Jest mianowicie tak na prawdę Draculą! Jakby jego nazwisko nie było wystarczającą podpowiedzią. Serial był głupawą opowieścią dla młodego widza, ale miał swój urok i odpowiednio duży dystans, przez co widz nie czuł zażenowania, że ogląda coś takiego.

Czołówka jest typowo młodzieżowa często skacząca i mało konkretna. Mamy zarazem pokaz efektów specjalnych i dużo kłów wampira, który nic tylko syczy.

O ile jednak Dracula był raczej dla dzieci, to już Buffy the Vampire Slayer kierowano do nastolatek. Nigdy nie rozumiałem fenomenu tego serialu, ale zdecydowanie nie byłem jego targetem. Opowieść o Buffy jest znana, więc nie będę tutaj robił jakiś bardziej rozbudowanych uwag, zwrócę natomiast uwagę na pewne elementy czołówki. Zaczyna się ona wraz z dźwiękiem organów, które mają przywodzić na myśl klasyczne Universalowe horrory. Były one zresztą widoczne choćby w raczej kiczowatych makijażach wampirów i ogólnie tych złych. Potem czołówka, wraz z gitarową melodią przechodzi do montażu ujęć, które spokojnie mogłyby odnosić się do serialu w stylu Beverly Hills 90210, gdyby nie w miarę regularne przebicia na różne „złe” istoty. Mamy szkołę i zajęcia w klasach, tańce i różne dramaty życia nastolatek, ale co pewien czas Buffy musi dokopać jakiemuś wampirowi, czy innemu czemuś. Na końcu dźwięk kościelnego dzwonu sprowadza nas ponownie do Universalu. Czołówka jest jak widać bardzo starannie dopasowana do historii o Buffy i doskonale mówi widzom, nie stwierdzając tego przy użyciu jakiegoś narratora, o czym opowiada serial.

Czołówki, jaki seriale, są tutaj całkiem różnorodne. Jedne bardziej ciekawe, inne mniej. Co ciekawe, w żadnej z nich, poza Draculą, wampiryczność nie odgrywa dużej roli. Ważniejsze jest to, w jakiej konwencji dany serial jest produkowany, czy to quasi-Nieśmiertelny, czy też opera mydlana. Wampir jest tylko tutaj motywem dającym pewnego rodzaju smaczku opowieści o czymś całkowicie innym.

 
 
 
 

Polska młodzieżowa Czołówka

 

Skoro Siedem życzeń, to i czarny kot musi być.
Skoro Siedem życzeń, to i czarny kot musi być.

Można chyba w miarę spokojnie zaryzykować pewną hipotezę, że pierwsze lata po upadku komunizmu były wspaniałym okresem dla pewnego konkretnego gatunku produkcji telewizyjnych w Polsce. Chodzi mi tutaj o aktorskie seriale dla szeroko rozumianej młodzieży. Powstało ich bardzo wiele i były na całkiem niezłym poziomie. Korzystały one oczywiście z podbudowy w postaci produkcji schyłkowego PRL, takich jak świetnie pomyślane Siedem życzeń. Zaznaczmy od razu, że pod względem wizualnym czołówka tego serialu jest w dużej mierze od czapy i bardziej przypomina Przygody kota Filemona w wersji wzmocnionej przez odpowiednie środki rozweselająco-psychotropowe, niż to, o czym opowiada Siedem życzeń. No może te elementy egipskie coś mówią, ale to raczej nie wiele. Ja także nie będę się rozpisywać o fabule. Starczy wspomnieć: mówiący czarny kot Rademenes spełnia siedem życzeń. To jest taka klasyka, że bardziej klasycznie być już nie może.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Tym bardziej nie ma sensu rozpisywać się o Siedmiu życzeniach, bo tutaj chce mówić o tym, co powstało potem. Dlaczego twierdze, że był to bardzo dobry czas dla tych seriali? Prosta sprawa, udało nam się coś, z czego żyło i żyje całkiem wiele kinematografii środkowo europejski (i nie tylko, Brytyjska także), acz ze znacznie lepszymi rezultatami z punktu widzenia naszego przemysłu filmowego. Dzięki niskim kosztom produkcji opłacało się u nas produkować seriale telewizyjne, ale nie były to zwykłe „Zachodnie” przedsięwzięcia robione u nas, a znacznie częściej koprodukcje, gdzie rola Polski nie ograniczała się tylko do dawania tanich lokacji. Bardzo często były to nawet prawie całkowicie polskie produkcje, ale ze wsparciem finansowym z zewnątrz. W najgorszym wypadku nasi aktorzy mieli ważne, czasem główne role, a i spora część ekipy technicznej była tutejsza.

Przykładem takiej produkcji jest serial Wow. Miał on 13 półgodzinnych odcinków i wystąpiła w nim cała śmietanka polskiego aktorstwa (acz wyjątkowo zagrali oni dobrze). Opowiadał o inteligentnym wirusie komputerowym, który wydostał się z komputera i dostał do naszego świata. Chociaż od razu zaznaczę, że owa inteligencja, to tak trochę na wyrost. Jego świadomość była bliższa małemu dziecku, aniżeli Skynetowi. W każdym razie dodam na wszelki wypadek, że nie był to w żadnym razie jakikolwiek cyberpunk, ale raczej opowieść dla młodzieży, gdzie biednego tytułowego Wowa ścigali źli ludzie. Co ciekawe w czołówce się on nie pojawia, za to są w niej pewne interesujące elementy. Po pierwsze, składa się ona w dużej mierze z majestatycznych ujęć gór kręconych z powietrza. Wyglądają one niczym żywcem wzięte z Triumfu woli Leni Riefenstahl. O ironio, Wow było kręcone w koprodukcji z Niemcami. Na tym jednak nie koniec zabawnych skojarzeń, ostatnie ujęcie przedstawia tablicę fikcyjnego miasteczka, w którym dzieje się akcja serialu: Laurentine, która wygląda niczym tablica z Twin Peaks. Mamy nawet wodospad! Czyżby jakiś fan serialu Lyncha i Frosta za to odpowiadał? Warto tutaj dodać, że wszyscy bohaterowie mają amerykańsko brzmiące imiona, co każe się zastanowić, skąd ten pomysł. Czy była to próba daleko idącej internacjonalizacji opowieści, tak, aby Niemiecki odbiorca chętniej ją oglądał? Tak powstała czołówka, która jest co najmniej zaskakująca. W każdym razie Wow po dziś dzień jest chyba najlepszą Polską produkcją o komputerach…

Rok przed Wowem powstała znacznie ambitniejsza produkcja, lecz tutaj nasz udział był raczej ograniczony. Chodzi o Tajną misję, którą spokojnie można nazwać serialem sensacyjnym dla młodszej młodzieży. Mamy tam międzynarodową sieć agentów, wynalazki godne Jamesa Bonda, wiele podróży (serial kręcono w szerokiej koprodukcji, dzięki czemu bohaterowie latali pomiędzy Australią, Polską, Francją i Niemcami). Było dużo akcji i w gruncie rzeczy o wiele lepiej ten serial sprawował się w gatunku sensacyjnym niż wszystkie późniejsze polskie produkcje telewizyjne. Tajna misja miała dwa sezony i niestety przy drugiej TVP już nie współpracowała. Stąd nigdy nie została u nas pokazana, co jest tym bardziej drażniące, że cały serial miał raczej rozbudowaną fabułę i o ile pamięć mnie nie myli, to pierwszy sezon nie wyjaśnił wszystkich spraw. Sama czołówka doskonale wpisuje się w różne produkcje typu sensacyjnego i gdyby nie młody wiek bohaterów widz mógłby być zwiedziony, że ma do czynienia z produkcją dla dorosłego widza. Dużo szybkich ujęć akcji (w postaci na przykład modelu samochodu) i przebitek na dzieci siadające do komputerów. Takie Acapulco H.E.A.T. dla młodszego widza.

Idąc dalej przypomnijmy, że w latach 90-tych Włosi mieli Fanthagiro, która dzielnie walczyła i pokazywała na długo przed Xeną odpowiedni wzór postępowania dla dziewczyn. My i Australijczycy nie byliśmy gorsi, jeżeli chodzi o produkcje fantasy i razem przygotowaliśmy serial Dwa światy (Spellbinder). Jego bohaterem był akurat chłopak Paul, który przez przypadek przeszedł przez portal łączący nasz świat z tajemniczym i magicznym światem równoległym. Ludzie tam żyją w realiach niby-średniowiecza (przy czym takiego bardziej wioskowo-Robin Hoodowego z Praedem). Rządzą nimi mistrzowie magii (po angielsku tytułowi spellbinders), którzy pilnują, aby był porządek, a ludzie mało wiedzieli. W rzeczywistości ich magia jest bardziej zaawansowaną technologią, którą wykorzystują do kreowania rzeczy odbieranych przez ludzi jako magię, dzięki czemu trzymają społeczeństwo w ryzach. Paul razem z dziewczyną z tamtego świata imieniem Riana przeżyje wiele przygód próbując wrócić do swojego świata, Równocześnie będą próbowali powstrzymać niejaką Ashkę, mistrzynię magii, która trafiła do nas i chce wykorzystać naszą technologię do podbicia swojej ojczyzny. Serial był całkiem dużym przebojem i doczekał się sequela w postaci W krainie Władcy Smoków. Mieliśmy tam więcej światów i więcej wszystkiego, a zamiast Paula była dziewczyna Kathy. Czołówka Dwóch światów to jest ona w miarę typowo prezentacyjna, poznajemy aktorów grających poszczególne postaci, natomiast świat jest gdzieś daleko w tle.

Dodajmy na koniec, że Jerzy Łukasiewicz, który był reżyserem Wowa odpowiadał także za kilka innych seriali młodzieżowych, w tym Tajemnicę Sagali, o której jednak, jak się zorientowałem, nie jestem w stanie nic powiedzieć. Coś widziałem, ale w gruncie rzeczy pamiętam tylko czołówkę przywodzącą na myśl niemieckie dokumenty historyczne. W każdym razie patrząc po fragmentach późniejszych produkcji Łukasiewicza, takich jak Gwiezdny pirat, to najlepiej widać, że kino młodzieżowe w Polsce nie skorzystało z okazji, jaką miało. Fabularnie poszło ku daleko idącej infantylizacji, a wizualnie dostosowało się do produkcji dla dorosłych. Trudno właściwie powiedzieć, dlaczego to wszystko tak wyszło, a już sposób traktowania widza we wspomnianym Gwiezdnym piracie woła o pomstę do nieba. Kto chętny może poszukać w sieci tego czegoś. The horror! Horror!