O pięknie śmierci, czyli rzecz drobna o pewnym ważnym elemencie kina akcji

Kiedy mowa jest o kinie akcji nieodmiennie pada pytanie o jego gwiazdy. W praktyce zawsze od lat 80-tych cały czas pojawiają się wtedy te same nazwiska: Stallone, Schwarzenegger, na pewnych specjalnych warunkach Chuck Norris i Bruce Willis. Gdzieś obok grasuje Jean Claude Van Damme, czy Steven Seagal, o których aspiracjach i ambicjach wiedzą wszyscy, acz nigdy nie udało im się zostać gwiazdami pierwszej wielkości. W różnych momentach historii na ekrany w tej kategorii trafiali także i inni aktorzy, tacy jak Kurt Russell, a inni nie tyle wiązali się z tym rodzajem kino, co mieli wielkie przeboje wpisujące się w ten nurt, jak Clint Eastwood (choćby z Rookie), czy Eddie Murphy (za sprawą Gliniarza z Beverly Hills).

 
 

Kino akcji, wbrew pozorom, nigdy jednak nie dominowało rynku. Zawsze były to dobrze zarabiające filmy, które gwarantowały studiom filmowym pewne zyski. Nigdy jednak nie były to te „wielkie pieniądze”, które zgarniano w innych gatunkach, chyba, że trafił się jakiś niespodziewany hit. Jednakże poprzez oparcie produkcji, tak, jeżeli chodzi o scenariusz, jak i promocje filmu, na charyzmie aktorów, doprowadzono do sytuacji, że największe gwiazdy gatunku były nawet bardziej rozpoznawalne niż równie, czy bardziej kasowi aktorzy, ale pracujący raczej w filmach bliższych profesjonalnej krytyce filmowej. Bo tutaj też należy dodać, że kino akcji nigdy nie spotkało się ze zbyt dobrym przyjęciem ze strony tych prawdziwych recenzentów. Nie chodzi tutaj nawet o tak nawiedzone postacie, jak Patricia Kael, o której można było być pewnym, że im bardziej nie lubi filmu, tym on jest lepszy. Także bardziej zdroworozsądkowi recenzenci, w rodzaju Rogera Eberta, byli raczej niechętni kinu akcji.

Do tego dochodzi też omawiany od pewnego kryzys kina akcji. Z jednej strony podkreśla się znudzenie widzów wspomnianymi powyżej czołowymi gwiazdami gatunku, a także wskazuje na brak ich następców. Z drugiej twierdzi się, że sama formuła tego typu kina się wyczerpała. Kino akcji, według krytykujących, stało się wypaloną skorupą, której nikt nie chce oglądać. Co ciekawe, wszyscy piszący na ten temat skupiają się na aktorach i ich mniej lub bardziej udanych produkcjach, a zapominają o reżyserach, czy scenarzystach. Można odnieść wrażenie, że jest to jedyny gatunek filmowy, gdzie nie liczy się, kto kręci filmy.

Jest to jednak błędne spojrzenie. Wynika w dużej mierze z tego, że znowuż, żaden reżyser kina akcji nie był doceniony przez krytykę. Byli oni traktowani z góry i z wyraźną pogardą. Prawda jest jednak taka, że kino akcji lat 80-tych mogło się poszczycić jednymi z lepszych ekip odpowiadających za produkcje filmów. Pokaże to na przykładzie kilku sekwencji z bardzo niedocenianej Cobry ze Stallonem. Film wyreżyserował George P. Cosmatos, acz osoby z Hollywood wspominają często, że w rzeczywistości był on wynajmowany przez różnych aktorów, aby oficjalnie pełnić tę rolę. W rzeczywistości to same gwiazdy, jak Stallone, czy Russell stały za kamerą. Jak było na prawdę nie wiem i nie będę starał się odpowiedzieć. W każdym razie Cobra, która do kin trafiła w 1986 roku, była hołdem kina akcji dla postaci Brudnego Harry’ego. Wspomnijmy jeszcze, że była oparta na scenariuszu, który w zamierzeniu autorów miał być kolejną częścią cyklu o dzielnym policjancie z San Francisco. Jednak Clint odmówił, więc scenariusz odpowiednio przerobiony stał się filmem dla Stallone’a.

Od samego początku należy zaznaczyć jedno. Mamy tutaj do czynienia z typowym obrazem opowiadającym o dzielnym samotnym policjancie, który musi łamać reguły, aby zaprowadzić w mieście porządek. Wizja znana nam z wielu różnych produkcji powstałych na przestrzeni lat. Poza Stallonem na ekranie mamy weteranów Brudnego Harry’ego, czyli Reniego Santoniego i Andrew Robinsona, którzy wystąpili w pierwszym filmie z tamtego pamiętnego cyklu. Poza tym widzimy jeszcze na ekranie Brigitte Nielsen, która wtedy przez chwile była wielką gwiazdą, a i trzeba wspomnieć o aktorze charakterystycznym, Brianie Thompsonie, którego kwadratowa szczęka przewinęła się przez wiele produkcji (by wspomnieć choćby Archiwum X).

Co jednak sprawia, że ten film jest wart uwagi? Aktorzy? Niezbyt, gdyż wiele innych produkcji można znaleźć z równie ciekawym zestawem. Scenariusz? Choć prosty, to jest ciekawy, ale znowuż, dużo było tego typu filmów. Powodem, dla którego Cobra jest filmem wspaniałym jest to, że jest on… piękny. Brzmi to dziwnie, ale wystarczy obejrzeć początkową sekwencję. Na supermarket napadł szaleniec z bombą. Grozi, że wszystkich zabije. Do sklepu wchodzi samotny policjant Cobretti, zwany Cobrą. Miejsce, gdzie jest przestępca jest spowite ostrą czerwienią pochodzącą z jednej z lamp. Tam gdzie tego koloru nie ma, mamy ostre światło innych lamp, które daje aurę nierealności. Powoli Cobra zmierza do miejsca, gdzie zabije bandytę. Wchodzi wtedy w przestrzeń czerwonego światła. Gdy jednak w końcu wyskakuje przez drzwi zabić bandytę, to z za nich mamy jasne białe światło. Wygląda, jakby wyskoczył z innego świata. W drodze do tego miejsca przechodzi przez spowity mgłą korytarz, który zaznacza moment dotarcia do punktu kulminacyjnego.

Podobny dominujący element kolorystyczny wykorzystano w scenie finałowej pojedynku Cobry z przywódcą morderców. Scena ma miejsca w hucie, wszędzie dokoła mamy płomienie, które nadają całej sekwencji walki nastrój piekielny. Doskonale pasuje to do dosyć demonicznego charakteru głównych złych. Może mniej do logiki i sensu samego filmu, a świetnie do nastroju i wrażeń wizualnych.

Zresztą bardzo dobre wyczucie wizualne widać także w jednej z pierwszych scen filmu, gdzie Cobra ze swoim partnerem patrolują ulice miasta. W tle gra Robert Tepper z rockowym utworem Angel of the City, a na ekranie widzimy z jednej strony zdjęcia z dziwacznej sesji fotograficznej fotomodelki otoczonej robotami. Wije się ona i wdzięczy do aparatu fotograficznego ubrana w skąpy strój. Równocześnie mamy przebitki na ulice miasta pełne żebraków, sex shopów i prostytutek. Nocne sklepy i policjantów pytających różnych ludzi w poszukiwaniu świadków. Zniżających się do tych tak zwanych najgorszych miejsc w mieście. Z jednej strony bogactwo i blichtr, a z drugiej brud. Na dodatek mamy jeszcze teledyskowe przebitki do ujęć przedstawiających morderców.

Jestem Arnold i zabiłem właśnie połowę aktorów w Hollywood
Jestem Arnold i zabiłem właśnie połowę aktorów w Hollywood

Cobra jako film opiera się na stronie wizualnej. Sceny akcji kręcone są w sposób klarowny i przejrzysty z bardzo dużą uwagą odnośnie świateł, czy kompozycji obrazu. To nie był pod tym względem wyjątkowy film. Jeżeli obejrzymy choćby Raw Deal (Tak to się robi w Chicago, czyli tłumacz na wakacjach umysłowych), to od razu dostrzeżemy, że właściwie każde ujęcie tego filmu, choć jest on zdecydowanie mniej wystylizowany, niż Cobra, było starannie przemyślane. To był film, gdzie w postarano się pokazać dużo krwi, jak i odpowiednio ustawić bohaterów, aby pokazać ich relacje.

Charakterystycznym jest to, że obecnie jednym z niewielu filmów, który dorównuje akcyjniakom z lat 80-tych, jeżeli chodzi o zwrócenie uwagi na piękno obrazu, a nie Bourne’owatą latającą kamerę, jest Skyfall Sama Mendesa. Film zachwalany tak przez krytykę, jak i widzów. Jeżeli natomiast spojrzymy na typowe kino akcji, to zobaczymy, że gdzieś zniknęła ta trudna umiejętność pokazywania w ładny sposób, jak ludzie się mordują.

Gdzieś tam ucieka ładny widok.
Gdzieś tam ucieka ładny widok.

Są pewne przebłyski, że jest nadzieja na poprawę tego stanu rzeczy. Mamy z jednej strony The Last Stand (znowuż chory tłumacz, Likwidator) Koreańczyka Kim Jee-woona, a z drugiej Johna Hyamsa z Day of Reckoning, jak i zaskakująco fajnym ekstremalnie nisko budżetowym Dragon Eyes. Są to filmy bardzo piękne, gdzie twórcy wiedzieli jak wykorzystać kolory, czy kadrowanie. Coraz więcej także produkcji kierowanych bezpośrednio na rynek DVD pokazuje, że okropna fala kręcenia filmów akcji byle jak powoli przemija. Do tego gatunku wracają twórcy zainteresowani pokazaniem czegoś. Pytanie, czy kiedyś doczekają się uznania, na jakie zasługują?

 
 
 

2 comments

  1. Borys says:

    Świetna notka! Wydaje mi się, że wcześniej chodził mi po głowie jakiś bardziej konstruktywny komentarz, ale zbyt długo z nim zwlekałem i zapomniałem… Tak czy owak sądzę, że owszem, renesansu kina akcji prędzej czy później się doczekamy. Wahadło musi zawsze wrócić.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *