Category: Recenzje filmów

Dick w czystej postaci, acz nie Dicka (Southland Tales)

Plakat flagowy rzekłbym
Plakat flagowy rzekłbym

Skoro pisałem ostatnio o idealnej ekranizacji fantastyki lat 40-tych i 50-tych, to uznałem, że czemu tego wątku nie pociągnąć trochę. Będzie podobnie, ale inaczej, bo też inna twórczość jest tutaj brana pod uwagę. Philip K. Dick jest znanym i można powiedzieć, że wielbionym pisarzem. Jego powieści i opowiadania zyskały sobie dużą popularność, a skomplikowana biografia wzbudza zainteresowanie tak czytelników, jak i innych autorów. W jego szaleństwie, nałogach i problemach emocjonalno-psychologicznych jest coś na tyle fascynującego, że aż dziwnym jest, że nie powstała jeszcze filmowa biografia na wzór Pięknego umysłu. Co prawda tytuł musiałby tutaj być inny.

Co ciekawe, choć twórczość Dicka należy raczej zaliczyć do trudniejszej w odbiorze, a przynajmniej mniej przystępnej dla przeciętnego czytelnika, to wydaje się, że jest on obecnie najczęściej ekranizowanym autorem fantastyki amerykańskiej. Regularnie, co kilka lat powstają nowe filmy, które za punkt wyjścia biorą, któreś z opowiadań Dicka, czy też książek. Od czasów Blade Runnera możemy mówić o wręcz dominacji tego pisarza, jako źródła inspiracji dla Hollywood. Nawet tak uznani i doceniani pisarze, jak Ray Bradbury, czy Robert A. Heinlein nie mogą się pochwalić taką ilością filmów, ile powstało na podstawie utworów Dicka. Choć wypada od razu zaznaczyć, że sumarycznie, uwzględniając seriale telewizyjne to Bradbury zdecydowanie częściej pojawiał się na ekranie.

Jednak, jeżeli patrzymy pod kątem jakości i oddawania nastroju tekstu, większość ekranizacji Dicka znacząco odstaje od jego twórczości. Problem leży nie tyle w zmianach w fabule, co w tym, że ginie w nich charakter i styl autora. Poniekąd można to zrozumieć, biorąc pod uwagę fakt, że w dużej mierze jego opowieści niezbyt nadają się do przełożenia na typowy film. Bardzo często nie ma w nich fabuły. Bardziej liczy się samo opowiadanie, aniżeli to, o czym opowiada. Porozrzucane ciekawe pomysły nie tworzą narracji, która byłaby składna. Czasem powieść zapowiada, że będzie tam historia, aby nagle gdzieś po drodze ją zgubić. Książki takie jak choćby Płyńcie łzy moje rzekł policjant, choć fascynujące, trudno uznać za logiczne, czy sensowne. Skrócenie jej zaś do 2 godzinnego filmu skończyłoby się tylko jeszcze większymi problemami dla odbiorców.

Stąd też, jeżeli przykładać uwagę do wierności literackiemu pierwowzorowi, to szybko okaże się, że tak na prawdę nie mamy Dicka na ekranie, a tylko jego namiastkę i to pozbawioną pazura. Nieliczne wyjątki, takie jak fascynujący A Scanner Darkly Richarda Linklatera są właśnie wyjątkami. Jest jednak film, który idealnie oddaje charakter i styl twórczości Dicka, choć nie jest ekranizacją żadnego jego tekstu. Śmiem twierdzić nawet, że jest to najlepsza ekranizacja twórczości (w rozumieniu motywów i fetyszy) tego autora. Chociaż Blade Runner jest filmem wybitnym, to zarazem silne na nim piętno odcisnął Riddley Scott i scenarzyści.

Co to za film, który jest wcieleniem Dicka, spyta czytająca istota? Southland Tales Richarda Kelly’ego odpowie piszący te słowa. Kelly, który zasłynął Donnie Darko przez parę lat przygotowywał film, który miał być w założeniu fragmentem większej całości. Uznany reżyser, gwiazdorska obsada i coś nie wyszło. Krytycy w Cannes zaczęli wieszać psy, kiedy pokazano tam film. Po ponad roku Southland Tales trafiło do kin, gdzie zwrócił ledwie ponad 2% budżetu. Jak to często jednak bywa porażka wśród krytyków i w kinowych kasach w żaden sposób nie przekłada się na jakość filmu.

Nawet i Rock może się bać
Nawet i Rock może się bać

Fabuła Southland Tales jest dosyć skomplikowana. Mamy oto niedaleką przyszłość po trzeciej wojnie światowej. Stany Zjednoczone Ameryki są w coraz większym stopniu inwigilowane. Swobód i wolności jest coraz mniej. Dość powiedzieć, że w miastach są żołnierze z karabinami snajperskimi, aby usuwać niebezpiecznych i grożących otoczeniu ludzi. W tym to świecie zaginęła wielka gwiazda filmowa – Boxer Santaros (Dwayne Johnson w chyba swojej najlepszej roli), który cierpiąc na amnezję wpada w ręce byłej gwiazdki porno Krysty Now (Sarah Michelle Gellar), która ma ochotę dzięki niemu zrobić karierę. Teraz przygotowuje reality show o sobie, ale w planach ma film kinowy. To nie koniec postaci ważnych, mamy bowiem także braci bliźniaków Rolanda i Ronalda Tavernerów, gdzie jeden z nich jest policjantem, a drugi się pod niego podszywa. Został zaangażowany przez jedną z grup terrorystycznych do uprowadzenia Santarosa.

Obok kryminalnej zagadki pełnej strzelanin mamy także drugi poziom opowieści. Otóż Żona Santarosa jest córką wpływowego senatora, a jej matka ma zarządzać centralną bazą, którą można przyrównać do wielkiego brata. Mamy także barona von Westphalen, który oferuje Ameryce tanią energię w postaci Płynnej Karmy. Powstaje ona z ruchu oceanów, ale czego się nie mówi, to to, że urządzenia do jej wytwarzania nie tylko spowalniają ruch obrotowy Ziemi, ale także powodują powstawanie dziur w czasie i przestrzeni.

W filmie gra Bai Ling i o dziwo film jest dobry!
W filmie gra Bai Ling i o dziwo film jest dobry!

Poza tym mamy wspomnianych terrorystów (neo-Marxistów), pojawia się handlarz bronią, jest także i weteran wojenny, który teraz zajmuje się handlem narkotykami cały czas służąc w wojsku. Okazuje się, że Armia przeprowadzała eksperymenty naukowe na żołnierzach, które nie do końca zakończyły się po jej myśli.

Jeżeli czytelnik odczuwa teraz pewną konfuzję, to bardzo dobrze. Film Kelly’ego jest dziwny. W wielu miejscach można mieć wątpliwości, czy ktokolwiek wie, o co w nim chodzi. Fabuła idzie w różne strony zmierzając do spektakularnego finiszu, który daje tylko część odpowiedzi na to, kim jest Roland i Ronald, dlaczego Santaros stracił pamięć i tak dalej.

Duża część opowieści opiera się na krótkich, paro minutowych sekwencjach, które mają początek i koniec. Są one czasem zabawne, a czasem niepokojące. Zdarzają się w nich dosłowne cytaty z Dicka (dość powiedzieć, że policjant płacze), czy też z innych filmów i opowieści. Przykładowo mamy dosyć długą sekwencję, gdzie wspomniany żołnierz (w którego wciela się Justin Timberlake) udaje, że śpiewa piosenkę – gra ona z taśmy – a całość jest przedstawiona w duchu twórczości Dennisa Pottera.

Film jest piękny, bardzo dobrze brzmi muzyka. Co najważniejsze, doskonale oddaje charakter i naturę twórczości Dicka. Southland Tales nie jest dla wszystkich. Wielu wyłączy film po kilku minutach, inni zaś będą pukać się w czoło słysząc rozważania o układzie pokarmowym i tym jak on działa. Rzecz jednak w tym, że to jest właśnie Dick w czystej postaci jego szaleństwa i geniuszu.

Do gwiazd z Nolanem (Interstellar)

Christopher Nolan jest jednym z kilku obecnie tworzących reżyserów, o którym można powiedzieć, że obok wielu fanów, ma także sporą grupę osób, która jego filmów zwyczajnie rzecz ujmując nie lubi. Nie chodzi mi tutaj o jakiś wyraźny podział opinii, krytykę filmu, czy też coś innego w tym duchu. Mam raczej na myśli sytuację, gdy na długo przed premierą można powiedzieć, kto pochwali jego film, a kto stwierdzi, że jest on zły. Wynika to w dużej mierze z tego, że jak mało który reżyser Nolan ma bardzo własny i charakterystyczny styl. Doskonale ta linia podziału była widoczna przy okazji premiery Interstellar, gdzie nawet można było znaleźć nieomalże odezwy wzywające osoby, którym ten film się podobał, do zmiany zdania. Bo ostatniego filmu Nolana (a raczej Nolanów, bo scenariusz Christoper pisał wspólnie z bratem) wypada nie lubić.

Do gwiazd!
Do gwiazd!

Ta łatwo dostrzegalna niechęć względem Interstellar do pewnego stopnia sprawiła, że można odnieść wrażenie, że ten film nie jest w najlepszym razie niczym specjalnym. Zwyczajowo, jak to ma ostatnio często miejsce, niechęć do produkcji wyrażano wyszukiwaniem tak zwanych obiektywnych zarzutów, które jednak – jak to zwykle ma miejsce – po bliższym przyjrzeniu rozsypywały się niczym domek z kart. Nie można jednak teraz powiedzieć, że film mi się nie podobał, bo to nie wypada.

Ja mam jednak inne zdanie niż spora część krytyków (nie ważne, czy zawodowych, czy nie) i dla mnie Interstellar był niesamowicie przyjemnym przeżyciem filmowym. Punkt wyjścia historii jest dosyć prosty. W niedalekiej przyszłości ludzkość zrezygnowała z podróży kosmicznych. Fundusze dotąd na nie wydawane przeniesiono na wsparcie programów rolniczych, gdyż od pewnego czasu postępuje zaraza, która systematycznie niszczy plony. Ludzkości grozi wymarcie i nikt nie chce wydawać pieniędzy na powrót w gwiazdy. Sytuacja jest raczej odwrotna i zamiast tego mamy do czynienia z postępującym zniechęcaniem do patrzenia w niebo.

Cooper jest byłym pilotem NASA, obecnie wychowuje wraz z teściem dwoje swoich dzieci: starszego Toma i młodszą Murph. Ich matka, co można wywnioskować z fabuły filmu zmarła, gdy Murph była jeszcze bardzo mała. Wszyscy oni żyją na farmie próbując utrzymać się z upraw. Nie jest to jednak łatwe, a sytuację poza zarazą komplikują powtarzające się nawroty burz piaskowych. Ich walka z siłami przyrody nie jest jednak tematem filmu. Otóż pewnego dnia Murph zaczyna mówić, że jej pokój jest nawiedzony. Cooper, jako racjonalnie myślący człowiek tłumaczy jej, że to tylko jej wyobraźnia. Sytuacja zmienia się w momencie, gdy okazuje się, że w trakcie jednej z burz w pokoju pozostało otwarte okno i ku zaskoczeniu wszystkich wzory na piasku okazały się kodem. Były to koordynaty.

Na wodzie!
Na wodzie!

Cooper postanowił sprawdzić, co się tam znajduje i odpowiednio zabezpieczywszy dom ruszył samochodem, do którego potajemnie zakradła się Murph. Razem trafili do tajnej bazy odradzającego się NASA. Okazuje się, że rząd Amerykański od pewnego czasu uznał, że nie ma innej opcji dla ratowania ludzkości niż kosmos i potajemnie zaczął finansować badania. Pojawiła się także nadzieje na ratunek, gdyż znaleziono anomalię, która umożliwiała podróż na ogromną odległość do innego systemu gwiezdnego. Tam liczono na znalezienie planety zdatnej do życia.

Na tym jednak nie koniec niespodzianek. Cooper dowiaduje się bowiem, że wielokrotnie już ludzie związani z NASA trafiali na tajemnicze wiadomości i sygnały. Anomalie magnetyczne i inne tego typu rzeczy. Coś wskazywało na próbę komunikacji, ale nie było jasne, z kim i do kogo. Projektem wyprawy kieruje profesor Brand, który zarazem próbuje stworzyć silnik zdolny wynieść w specjalnych rakietach ludzkość ku gwiazdom. Dzięki czemu będzie można zasiedlić planetę po drugiej stronie anomalii. Równocześnie istnieje alternatywa w postaci specjalnych banków wypełnionych zarodkami, z których po wylądowaniu będzie można niejako wyhodować ludzkość.

Brand proponuje Cooperowi, aby wyruszył on z misją ostatniej szansy na specjalnym statku rekonesansowym. Przelecą przez anomalię i będą mieli znaleźć odpowiednią planetę. Mają niejako pomoc w postaci poprzednich misji, które lądowały na poszczególnych planetach. Nadawali z nich odpowiednią wiadomość, która miała informować o warunkach i o tym, czy dana planeta nadaje się na zostanie nową Ziemią. Cooper się zgadza, co nie cieszy jego córki. Chce ona, aby on został na Ziemi razem z nią. On jednak chce wyruszyć, gdyż widzi w tym szansę na uratowanie przyszłości swoich dzieci. Poza tym ciągnie go do gwiazd. Wraz z Cooperem w misji biorą udział naukowcy: córka Branda, oraz Romilly i Doyle.

Na globie!
Na globie!

W tym momencie chyba najlepiej skończyć omawianie fabuły, aby nie opowiadać zbyt dużo. Film Nolana jest przedstawicielem dosyć zapomnianego gatunku wielkich filmowych spektakli w stylu Hollywood lat 50-tych, czy 60-tych. Właściwie jest to jedyny obok Tarantino (acz Tarantino dopiero od niedawna poszedł w ową spektakularność wraz z Inglorious Basterds) obecnie żyjący twórca, który tworzy filmy w tym duchu. Inni reżyserzy najczęściej próbują zmieniać i mieszać, aby stworzyć niby coś nowego. Tego typu zabawy przeważnie kończą się porażką.

Interstellar jest powrotem do przeszłości nie tylko pod względem formy. Chodzi także o temat opowieści i sposób jej poprowadzenia. Mamy do czynienia z powrotem do klasycznej fantastyki naukowej znanej nam z dawnych czasów. Bez kombinowania, bez transhumanizmu i innych tego typu rzeczy. Zamiast tego mamy porządną historię o podróży do gwiazd. Czasem niektórzy porównują film Nolana do Odysei kosmicznej. Jest to jednak porównanie niesprawiedliwe, bo w przeciwieństwie do filmu Kubricka Interstellar posiada fabułę, a nie tylko efekty specjalne.

Warto też odnotować jeszcze jeden element łączący Interstellar z filmami Tarantino. Nolan i Tarantino są wielkimi zwolennikami taśmy filmowej. Choć obaj wychodzą z odmiennych założeń, należy podkreślić, że są to dwaj obecnie najbardziej znani i kojarzeni wielbiciele celuloidu. Różnice w podejściu wynikają z motywacji. Tarantino podchodzi do tej kwestii pod kątem miłości do tradycji. Nolan natomiast ma podejście utylitarne: film jest dalej lepszy od cyfry, stąd nie ma powodu, aby zamieniać lepsze narzędzie na gorsze. Stąd dalej kręci na kliszy, a i stara się kręcić na największej możliwej (IMAX), bo daje to dodatkowe wrażenia odbiorcom.

Nolanowi udało się w Interstellarze przywrócić do życia zapomniane kino. Niewątpliwie pomaga w tym zaskakująco dobra jak na Hansa Zimmera muzyka. Oczywiście wszyscy w pewnym momencie się orientują, że to on za nią odpowiada, ale w porównaniu do reszty jego kompozycji, Interstellar wyróżnia się zdecydowanie na plus. Bohaterowie filmu są wiarygodni, zaś Hoyte van Hoytemie udało się pięknie nakręcić nie tylko obce planety, ale także smutną Ziemie. Nolan po raz kolejny pokazał, że jest jednym z najważniejszych reżyserów obecnie tworzących w Hollywood, który nie tylko umie opowiadać ciekawe historie, to i traktuje widzów, jak istoty inteligentne.

Wśród zarzutów wysuwanych przeciwko Interstellarowi często podnosi się sztuczność dialogów, sposób przedstawienia postaci Brand, oraz zakończenie. W krótkim, pełnym spoilerów przedstawieniu postaram się pokazać, dlaczego (podobnie jak w przypadku Prometeusza) mamy tutaj do czynienia raczej z problemem widza, a nie filmu. Zacznijmy od podobno strasznych dialogów. Bohaterowie nie żartują, są generalnie poważni i skupieni. Dawno temu Robert A. Heinlein napisał jako radę dla młodszych pisarzy, aby pamiętać, że bohaterowie to żywe istoty. Muszą mówić jak normalni ludzie. Tutaj pojawia się niespodzianka swego rodzaju, nie wiem jak inni, ale prędzej mówiłbym jak Cooper, czy Brand, aniżeli sarkastyczny i pełen żartów bohater wymyślony przez krytyków. Ciekawym jest to, że niewielu osobom przeszkadzają drętwe dialogi w przywoływanej już tutaj Odysei kosmicznej.

Drugi zarzut, czyli odnośnie postaci Brand jest całkiem ciekawy. Oto Nolanom zarzuca się, że to właśnie kobieta mówi w tym filmie o miłości i chce się kierować właśnie tym uczuciem. Taka charakteryzacja ma być przykładem nieomalże seksizmu i czytając te zarzuty stwierdzam jedno. Doskonale rozumiem autorów, którzy obawiają się umieszczać postaci kobiece, bo obecnie podstawową regułą krytyki jest automatyczne stwierdzenie, że jeżeli jakaś pojawia się na ekranie, to mamy do czynienia z seksizmem. Jeżeli ma cechy zwyczajowo wiązane z kobietami, to jest źle. Tak samo jest i wtedy, gdy tych cech postać pozbawimy, bo wtedy przestaje ona być kobietą. Zresztą akurat zarzut ten odnośnie Brand ma dodatkowy element dziwaczności w tym, że nie rozumiem, od kiedy miłość i działanie pod wpływem tego uczucia jest jakoś wyjątkowo kobiece – to niby mężczyźni nie kochają? Co więcej, zarzut odnośnie sposobu przedstawiania Brand jest tym bardziej zabawny, bo świadczy o niezbyt uważnym oglądaniu filmu. Brand chce polecieć na trzecią planetę, gdyż tam wcześniej wysłano Edmunds. Byli oni parą i Brand dalej go kocha.

Jakie jednak motywy kierują Cooperem, aby lecieć na bliższą planetę? Obiektywne racje? W żadnym stopniu. Jego podstawową motywacją jest powrót na Ziemię, aby spotkać się z córką. Czy to w jakikolwiek sposób lepszy powód dla wybrania planety niż ten przedstawiany przez Brand? Co więcej, przez taki, a nie inny wybór załogi nie tylko zginął jeden z jej członków, to na dodatek cała misja o mały włos się nie powiodła. Oto egoizm Coopera zagroził przetrwaniu ludzkości. Nie ma racjonalnego powodu, aby krytykować takie, a nie inne działanie Brand, chyba, że od razu krytykujemy Coopera, który działa także z emocjonalnych pobudek. Łatwiej – niestety – jest jednak patrzeć krytycznie krytykom na postać kobiecą, aniżeli dostrzegać skomplikowanie sytuacji.

Zresztą, w tym miejscu przechodzimy do ostatniego zarzutu. Film krytykuje się za to, ze sprowadza się do historii o tym, że uczucie miłości rodzicielskiej jest tak silne, że rozwiązuje wszystkie problemy. Trochę w duchu „love conquers all” z Atlasu chmur. Tyle tylko, że nie do końca o to chodzi w filmie. Rzeczywiście Cooper jest w stanie przesłać wiadomość Murph, bo jest z nią silnie związany. Nie sprawia to jednak, że film nagle przestaje mieć sens i przestaje być science-fiction, a staje się melodramatem.

W filmie wyraźnie wskazuje się, że anomalia jest dziełem istot inteligentnych. Możliwe, że ludzi z przyszłości. Osoba zatrzymana w niej jest w stanie komunikować się ze światem zewnętrznym w ograniczonym zakresie. Wiemy także, że Cooper nie jest pierwszą osobą, która się w taki sposób komunikowała. Dlaczego jednak to jemu udało się przekazać wiadomość? Bo jemu najbardziej zależało. Wynikało to z prostej rzeczy, czuł, że musi spotkać się jeszcze raz ze swoją córką. Stąd miał wystarczająco silną motywację, oraz, dzięki bardzo silnym związkom z Murph, wiedział, w jaki sposób przesłać wiadomość, którą ona będzie w stanie zrozumieć. Jeżeli coś takiego uznać za rezygnację z fantastyki naukowej, to wolę nie myśleć, co ludzie mówią o Mad Maxie, którego motywacją do działania była wyłącznie miłość (acz jest to z mojej strony złośliwa uwaga, bo pierwszy film o dziwo nie jest tak popularny, jak kontynuacje).

ps, jak ktoś jest ciekaw motywów Manna, to Nolan także napisał o nim komiks.

Gwiazdorskie jedzenie sushi z torturami i przemocą (Sushi Girl)

Małe filmy są fajne. Ich twórcy się starają, mają pewien pomysł i próbują przy małym budżecie opowiedzieć historię. Czasem tego typu filmy są przebojami, a czasem wie o nich kilka osób i jedyna ich nadzieja w uzyskaniu opinii filmu kultowego. Raczej z tej drugiej kategorii jest produkcja w reżyserii Kerna Saxtona: Sushi Girl. Prosty, ale bardzo efektowny i efektywny kryminało-dreszczowiec, który pojawił się na przełomie 2012 i 2013 roku.

Sushi dla osób lubiących ołów
Sushi dla osób lubiących ołów

Fabuła nie jest w żaden sposób udziwniona, oto z więzienia wychodzi Fish. Początkowo nie wiemy, za co do niego trafił. Z czasem okazuje się, że wszystko jest związane z przestępstwem, które miało miejsce 6 lat temu. Oto na uwolnionego Fisha czeka przyjęcie zorganizowane przez Duke’a. Był on szefem gangu, który ukradł torbę brylantów. Wszystko było dobrze zaplanowane, a Fish miał jej pilnować w trakcie ucieczki. Coś jednak nie wyszło. Został złapany przez policjantów, którzy stwierdzili, że torba jest pusta.

Teraz koledzy Fisha chcą się dowiedzieć, co on zrobił z towarem? Dlatego zbierają się wszyscy na kolację w postaci sushi jedzonego z ciała nagiej dziewczyny. W ten sposób do stołu siadają wspomniani Duke i Fish, a także mający duże problemy z kontrolowaniem swojej agresji Max, do niedawna uzależniony od narkotyków Francis oraz Crow, czyli homoseksualny (albo biseksualny) sadysta.

Wszystko będzie dobrze, podzielą się łupem z napadu i pójdą w swoją stronę. Fish jednak twierdzi, że nie wie, gdzie są brylanty. Nie ukradł ich, nie ukrył przed policją oraz towarzyszami i nie jest w stanie im niczego powiedzieć. Spędził w więzieniu 5 lat i nigdy nie ujawnił swoich wspólników, stąd też uważa, że nie jest im niczego winien. Jednak towarzysze przy stole są innego zdania. Obwiązują go taśmą klejącą i na zmianę torturują chcąc poznać prawdę. Szybko się okazuje, że to nie jest jedyna tajemnica łącząca osoby zebrane przy stole. Są też i inne i w pewnym momencie pojawia się pytanie: kto właściwie jest zdrajcą i o co tutaj tak na prawdę chodzi? Czego w rzeczywistości chce Duke? O co chodzi Francisowi, który zachowuje dystans względem kolegów? Czy Fish oszukuje, a może mówi prawdę? Wreszcie, kim jest ta naga dziewczyna, która przez cały film leży na stole przykryta jedynie surową rybą?

Saxton zrobił film, oszczędny. Większość dzieje się w małym pomieszczeniu o wystroju pseudo-azjatyckim, gdyż Duke ma obsesję na punkcie Japonii. Także prawie cały film opiera się na ledwie 6 osobach. Nie ma tutaj mowy o spektakularności, jest to nawet skromniejszy film niż Reservoir Dogs Tarantino. Jest zresztą wyraźna wspólnota akurat z tym filmem, gdyż podobnie jak w tym bardziej znanym obrazie, tak i tutaj przemoc tortur jest pokazana dosyć dosłownie. Sushi Girl nie jest filmem dla osób o słabych żołądkach. Biedny Fish jest maltretowany w taki sposób, że widzom nie zostaje nic innego niż tylko mu współczuć. Co jednak ważne, owe tortury nie służą tylko szokowaniu widza, to nie jest przykład bezsensownej brutalizacji, a raczej pokaz jak ją wykorzystać w celu opowiedzenia historii.

Groteskowość okładki nie oddaje charakteru filmu. Jest on zdecydowanie poważniejszy.
Groteskowość okładki nie oddaje charakteru filmu. Jest on zdecydowanie poważniejszy.

Poza dobrym scenariuszem (który wspólnie napisali Saxton i pojawiający się w małej roli Destin Pfaff) tego typu produkcje potrzebują dobrej obsady. Patrząc na film, trudno wyobrazić sobie lepszą. W roli Duke mamy Tony’ego Todda znanego z Candymana. Wielki i wzbudzający odpowiednio dużo niepokoju murzyn góruje nad swoimi towarzyszami. Jest złym człowiekiem, ale jego zło jest wyrafinowane. Dba o symbole i wygląd. Inaczej niż Max, którego gra telewizyjny aktor Andy Mackenzie. Bardzo sprawnie wciela się on w rolę agresywnego człowieka, który najpierw bije, a potem bije jeszcze raz. James Duval gra Francisa z odpowiednią dozą niepewności i strachu. Jest także Noah Hathaway grający Fisha, a znany bardziej z granie jednego z bohaterów Niekończącej się opowieści oraz dzieciaka w oryginalnej Battlesar Galactica.

W tle mamy ładny zestaw gwiazd kina szeroko rozumianej przemocy, które pojawiają się na kilka sekund. Stąd też mamy Danny’ego Trejo, Micheala Biehna i Jeffa Fahey’a, oraz Sonny’ego Chiba. Zestaw, chyba każdy przyzna, całkiem ładny. Co prawda nie są to role rozbudowane, ale mają swoje znaczenie dla fabuły.

Film jednak kradnie dwójka aktorów: Mark Hamill i Cortney Palm. On wciela się w Crowa i robi to z niezwykłym urokiem i wprawą. Mamy różne drobne gesty, czy też sposób mówienia jakże daleki od Luke’a Skywalkera. Film trochę przypomina, że Hamill doskonale czuje się w roli psychopatycznych złoczyńców i co więcej, pokazuje, że nie chodzi tylko o podkładanie głosu, ale też i o grę ciałem. To jest prawdziwie psychopatyczne zło i trzeba nam go na ekranach więcej!

Podano do stołu, ale co na to stół?
Podano do stołu, ale co na to stół?

Cortney Palm natomiast miała dosyć niewdzięczną rolę. Musiała leżeć nieruchomo przez cały film. Niby wydaje się to rzeczą prostą i niewiele wymagającą od aktorki, prawda jest jednak inna. Palm, jako tytułowa dziewczyna sushi musiała okazywać emocję oczami, bardzo delikatnymi ruchami mięśni twarzy. Z jednej strony jej nie ma, a z drugiej orientujemy się, że oto mamy nagą dziewczynę, a tuż obok odbywa się brutalne przesłuchanie z torturami. W gruncie rzeczy często to na niej skupia się uwaga widza.

Wspominałem tutaj, że nie jest to film dla osób, które mają opory przed przemocą. W oczywisty sposób mamy też tutaj całkiem sporo, jak na obecne standardy, nagości. Tym, co jednak trzyma film, to umiejętnie poprowadzenie fabuły. Nie jest ona odkrywcza, ale też taką nie musi być. Ważne jest, że się dobrze ogląda i nie żałuje spędzonego przy Sushi Girl czasu. Kern Saxton jest sprawnym reżyserem, miał dobrą obsadę i opowiedział wartko ciekawą historię. Nie jest ona dla wszystkich, ale ci, którzy lubią opowieści z przemocą będą się doskonale bawili.

Przed-Cyberpunk (Michael Crichton i filmy)

Michael Crichton był uznanym pisarzem. Jego powieści, takie jak Park Jurajski, uplasować można było pomiędzy różnymi gatunkami literackimi, co niewątpliwie wpływało pozytywnie na ich popularność. Bardzo często były to dramaty medyczne z elementami fantastyki naukowej. Pojawiały się też inne motywy i gatunki, przez co ich popularność nie ograniczała się tylko do jednej grupy odbiorców. Mniej znany od pisarza jest Crichton jako twórca kina. Jest to zdecydowanie niezasłużone, gdyż patrząc na kolejne produkcje sygnowane jego nazwiskiem trzeba przyznać, że były to w większości dobrze przemyślane i wciągające opowieści.

Jeżeli nie wiesz, czemu Yul jest tak ubrany, to wypada przypomnieć sobie klasykę kina.
Jeżeli nie wiesz, czemu Yul jest tak ubrany, to wypada przypomnieć sobie klasykę kina.

Co ciekawe, pewnym stałym elementem jego filmowej twórczości były rozliczne motywy, które stały się stałym elementem cyberpunkowej wizji świata. Zacząć możemy od klasycznego Westworld, czyli opowieści o supernowoczesnym parku rozrywki. Podobnie jak we wszelakich Disneylandach, tak i tutaj główną rozrywkę zapewniały maszyny odtwarzające przed zwiedzającymi różne sceny i sekwencje. Jednak w przypadku Westworld świat poszedł o krok dalej. Zamiast zwykłych maszyn ruszających się zgodnie z w pełni zaprogramowanymi ścieżkami, tutaj mamy do czynienia z pełną interakcją pomiędzy człowiekiem, a maszyną. Chodziło o to, że za odpowiednią opłatą można było wziąć udział w niejako wirtualnej – acz tutaj zdecydowanie materialnej – rzeczywistości.

Poszczególni gości parku rozrywki wybierali świat i tam też mogli udawać, że są na Dzikim Zachodzie, albo też w Walter Scottowskim średniowieczu. Wszędzie też było zagwarantowane bezpieczeństwo ludzi poprzez odpowiednie systemy. Przykładowo, broń, której używali ludzie w Dzikim Zachodzie nie mogła być użyta do strzelenia do czegokolwiek żywego. Sytuacja wyglądała podobnie, jeżeli chodzi o maszyny, które miały odpowiednie blokady w programie.

Cyberpunkowe jest tu nie tylko wykorzystanie maszyn, ale też i zasadniczy z nimi problem. Roboty, które pracują w parku zostały zaprojektowane przez komputery i ludzie nie za bardzo wiedzą, jak one działają. Co gorsza, tutaj zaczyna się główny temat filmu, wśród maszyn szerzy się wirus, który sprawia, że przełamują one systemy bezpieczeństwa. Konsekwencje tego będą niezwykle groźne dla gości parku. Maszyny przestają respektować tę część programu, która zakazywała im krzywdzić ludzi.

O ile po Westworld Crichton starał się kręcić filmy, których nie można było zaliczyć bezpośrednio jako fantastyki naukowej, tak po kilku kolejnych produkcjach sensacyjnych na ekrany kin trafił Looker. Westworld był jednym z pierwszych filmów wykorzystujących na taką skalę grafikę komputerową (chodzi tutaj o przerobienie nagranego filmu na obraz symulujący „wzrok” maszyny), tak Looker korzystał z jeszcze bardziej rozbudowanego aparatu komputerowego, począwszy od kreowania postaci przez komputery, jak też i komputerowe cienie.

Prosty i ładny plakat. Pod pewnymi względami przypomina Cronenbergowski Videodrome.
Prosty i ładny plakat. Pod pewnymi względami przypomina Cronenbergowski Videodrome.

Film miał trochę problematyczną produkcję, stąd w ostatecznej wersji, jaka trafiła do kin, zabrakło kilku kluczowych dla fabuły scen. Film opowiadał o tym, jak ktoś kolejno zabija modelki, które operował znany chirurg plastyczny. Okazuje się, że wszystkie pracowały wcześniej dla firmy Digital Matrix. Celem tej firmy było stworzenie idealnych trójwymiarowych modeli na potrzeby reklamy. Niestety, widz oglądający film w kinie nie dowie się właściwie, dlaczego zdecydowano się zabijać owe modelki, bo ta scena została wycięta.

Pomimo tego problemu Looker ma kilka bardzo ciekawych uwag i pomysłów. Począwszy od teorii reklamy telewizyjnej. Nie jest tajemnicą, że głównym problemem reklamy jest sprawienie, aby widz patrzył tam, gdzie chce reklamujący produkt. Stąd nie chodzi tylko o zatrudnienie ładnej modelki, a o sprawienie, żeby wzrok kierował się ku produktowi. Stąd bardzo technologiczne podejście do tego zagadnienia przedstawione w filmie jest ciekawe i pomysłowe. Pomysłowy był także tak zwany Looker Gun, czyli broń dająca krótkotrwałą niewidzialność. Polegało to na wysłaniu sygnału świetlnego, który hipnotyzował odbiorcę sprawiając, że ten nie zauważał, co się dookoła niego dzieje. Było to rozwinięcie programu mającego na celu stworzenie reklam, od których nie można było odwrócić wzroku.

Jednak z najbardziej konsekwentnym wykreowaniem świata przyszłości mieliśmy do czynienia w Runaway z 1984 roku. Jest to opowieść o policjancie z dywizji zajmującej się usuwaniem problematycznych robotów. Nie chodzi tutaj wcale o Blade Runnerowych replikantów, a o rzeczy takie, jak maszyny budowlane. Odkrywa on w pewnym momencie, że ktoś zaprogramował robota, aby ten zabijał. Sprawa staje się poważna, a niebezpieczeństwo tym większe, że pojawia się tajemniczy mężczyzna, który korzysta ze specjalnego pistoletu. Pociski z niego wystrzelone są samonaprowadzające.

Mamy wyglądającą ładnie nowoczesną broń, więc dajmy ją na plakat do rąk głównego bohatera. To, że on nigdy z niej w filmie nie korzysta (należy do tego złego), to nic. Ważny jest obraz.
Mamy wyglądającą ładnie nowoczesną broń, więc dajmy ją na plakat do rąk głównego bohatera. To, że on nigdy z niej w filmie nie korzysta (należy do tego złego), to nic. Ważny jest obraz.

Świat Runaway jest z jednej strony bardzo nowoczesny, z drugiej jednak bliski naszej rzeczywistości. Jest to bardzo umiejętnie wykreowana niedaleka przyszłość i co ważne, odnosi się to do bardzo wielu elementów opowieści. Ot, mamy w filmie robota kuchennego, który przygotuje cały posiłek. Są też roboty policyjne zbierające dowody i cała masa innych, czasem drobnych maszyn ówczesnej przyszłości.

Oczywiście pewne elementy są z dzisiejszej perspektywy przestarzałe. Choćby hackowanie sprzętu poprzez odpowiednie chipy. Pomimo tego typu rzeczy film jednak jest dalej pomysłowy i dobrze zrobiony. Trochę tylko szkoda jest, że wizja przedstawiona w nim, na razie nie została zrealizowana. Pomimo rozwoju technologii wydaje się, że przeciętna kuchnia jest mniej zrobotyzowana niż w Poszukiwany, poszukiwana.

Filmy Crichtona, choć przeważnie niezaliczane do cyberpunkowych, wprowadziły wiele elementów, które stały się z czasem standardowym elementem tego nurtu. Począwszy od kwestii technologicznych, ale także – o czym tylko tutaj napomknąłem – wizji świata zdominowanego przez korporacje i ich gry. Crichton zresztą wracał do tych wątków także i jako scenarzysta. Możemy tutaj wspomnieć Wschodzące słońce, oparte na jego książce, gdzie granica pomiędzy fantastyką naukową, a zwykłym kryminałem jest bardzo płynna. To jest zresztą jeden z elementów filmowej twórczości Crichtona, gdzie właściwie bez wyjątku mamy do czynienia z bardzo bliską przyszłością, a przynajmniej tak się wydawało w momencie, gdy te filmy powstawały.

Amerykański Ninja kontra 48 godzin w stylistyce noir (Streets of Fire, Radioactive Dreams)

Na początku lat 80-tych wydawało się, że Walter Hill jest na topie. Kolejne sukcesy, tak jako producenta, ale szczególnie, jako reżysera sprawiały, że spokojnie mógł on tylko czekać na kolejne głosy uznania. Filmy takie jak Wojownicy, czy też 48 godzin dawały mu komfortową sytuację. Także i sukces wyprodukowanego przez niego Aliena pokazywał, że dobrze wie, na czym można zarobić i na dodatek zyskać uznanie krytyki. Dlatego też nikt pewnie nie wyraził głośniej wątpliwości, gdy Hill zabrał się za reżyserię Streets of Fire. Bardzo nietypowego, pod wieloma względami dziwnego filmu.

Stylowy, komiksowy, groteskowy plakat nowej bajki.
Stylowy, komiksowy, groteskowy plakat nowej bajki.

Osadzony w pewnego rodzaju nibylandii opowiadał on o młodych ludziach żyjących w posępnym mieście lat 40-tych, czy 50-tych. Poza strojami i ogólnym wyglądem jedyną wskazówką odnośnie daty, kiedy toczy się film, było to, że część bohaterów świeżo wróciła z wojny i szukała dla siebie miejsca. Tak naprawdę wszystko jednak było nie do końca określone, a sami bohaterowie byli właściwie na tyle młodzi, że czasem wyglądali prawie jak nastolatki. Jedynie policjanci byli w odpowiednim wieku. Taki dobór aktorów był w pełni zamierzony, a sam film miał się odwoływać do młodego widza. Miała to być przygoda, o której każdy młodzian marzy.

Owo zawieszenie w niedookreślonym czasie pozwoliło umieścić w filmie wszystko, czego Hill chciał, czyli gangi motocyklistów, jak też i muzykę rockową bliższą duchowi lat 80-tych, niż czasów tuż po Wojnie numer 2. Muzyka zresztą odgrywała tutaj bardzo dużą rolę. Nie tylko fabularnie, gdzie akcja toczyła się wokół porwania piosenkarki przez gang motocyklistów. Podkręcała ona tempo akcji, a i w wielu miejscach to piosenki odgrywały ważniejszą rolę, niż opowieść. Hill, który już wcześniej wykorzystywał muzykę nie tylko do kreowania nastroju, ale także komponował tekst piosenek z obrazem, tak, aby razem wyrażały konkretną ideę tutaj poszedł pod pewnymi względami o krok dalej. Powstał rozciągnięty na dwie godziny teledysk, gdzie wśród zgiełku eksplozji słychać było rockowe utwory.

Film, ku zaskoczeniu wszystkich, okazał się klęską kasową. Odgrywający główną rolę męską Michael Paré zamiast zostać gwiazdą i obiektem westchnień kobiet, właściwie nie zrobił żadnej kariery. Obecnie gra głównie w filmach Uwe Bolla, co dosyć dobitnie pokazuje, że świat o nim zapomniał.

Pomimo porażki filmu, trzeba przyznać, że jego stylistyka i sposób przedstawiania opowieści odcisnął piętno na wielu późniejszych produkcjach. Wystarczy wspomnieć, że Bubblegum Crisis czerpało pełnymi garściami ze Streets of Fire. Całość, skomponowana jako rock&rollowa baśń jednak rozczarowuje. Sam pomysł i talent Hilla do łączenia muzyki z obrazem nie wystarczył do tego, aby stworzyć wciągający film. Problemem była fabuła, a także Paré grający główną rolę w sposób tak drętwy, że aż nieznośny.

Jego osoba jest tu jednak o tyle ważna, że Streets of Fire doczekał się czegoś, co można ewentualnie nazwać kontynuacją. Początkowo film miał mieć więcej części, ale porażka w kasach sprawiła, że producenci zrezygnowali z pomysłu. Jednakże parę lat temu g Michael Paré namówił Alberta Pyuna do nakręcenie niejako kontynuacji Streets of Fire. Film Road to Hell jest skrajnie nisko budżetową produkcją. Już samym swym wyglądem odstrasza. Zamiast scenografii jest słaby błękitny ekran, a wszystko wygląda niczym przedstawienie kółka teatralnego z małej wioski gdzieś na Syberii. Kim jest jednak reżyser, który zajął miejsce Waltera Hilla?

Pyun jest człowiekiem, który do perfekcji opanował kręcenie nisko budżetowych filmów. Ma też swój bardzo charakterystyczny styl i tak jak można mówić o filmach Paula W.S. Andersona, tak też w ten sam sposób można się odnosić do twórczości Pyuna. Dla wielu największym i najbardziej znanym jego filmem jest Cyborg z Jean Claudem Van Damem. Sama historia powstania tej produkcji jest fascynująca, gdyż studio Canon będące w ciężkiej sytuacji finansowej zrezygnowało z dwóch wysoko budżetowych filmów, które przygotowywało: Spider Mana i He-Mana 2. Nie chcieli jednak zmarnować wydanych już pieniędzy i poprosili Pyuna, aby wykorzystał scenografie, kostiumy i inne rzeczy, które stworzono na potrzeby tamtych filmów i na tej podstawie nakręcił własną, odpowiednio nisko budżetową opowieść.

Cyborg, choć dla całego pokolenia jest pewno jednym z ważniejszych filmów, jaki oglądało się w młodości na kasetach VHS zdecydowanie nie jest najlepszą produkcją. Widać w nim doskonale wszystkie problemy Pyuna jako reżysera, który w gruncie rzeczy chyba bardziej woli kręcić filmy, niż je kończyć. Może nie do tego stopnia, co Steven Seagal, który nie ma czasu mówić własnym głosem w filmach ze swoim udziałem, ale można zdecydowanie odnieść wrażenie, że w pewnym momencie Puyn mówi dość i zamyka stragan. Nie ważne, że film potrzebuje jeszcze trochę pracy. Fabuła Cyborga, choć ma wszystkie elementy, jest nie tyle pełna luk, co należałoby raczej powiedzieć, wybrakowana. Sceny walki są chaotyczne i nie do końca przemyślane. Zarazem, jak to się często mówi: to się ogląda.

Coś wziętego z okładek złych powieści o pewnych siebie detektywach i ich "damulkach nie zawsze wartych grzechu"
Coś wziętego z okładek złych powieści o pewnych siebie detektywach i ich “damulkach nie zawsze wartych grzechu”

Tym, co jest jednak tutaj ciekawe, jest to, że Pyun na samym początku swojej kariery nakręcił film pod wieloma względami w duchu Streets of Fire. Chodzi o Radioactive Dreams z Johnem Stockwellem i Michaelem Dudikoffem w głównych rolach. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy film został nakręcony przed, czy po American Ninja, ale wystarczy powiedzieć, że Dudikoff nie był wtedy gwiazdą kina kopanego. Zamiast tego bardziej podkreślano jego umiejętności taneczne.

Film Pyuna opowiada o świecie po apokalipsie nuklearnej. Wszystkie bomby i rakiety świata wybuchły, poza jedną jedyną. Bohaterowie Radioactive Dreams, to Phillip Chandler i Marlowe Hammer. Zostali oni przez ojców ukryci w schronie, dzięki czemu są jedynymi ludźmi na Ziemi, którzy nie są skażeni. Sami ojcowie po pewnym czasie opuścili schron i choć mieli wrócić, nigdy tego nie zrobili. Mija 15 lat, podczas których Chandler i Hammer wychowują się na podstawie kryminałów Raymonda Chandlera i przygód Mike’a Hammera. Dodajmy, że Chandler dodatkowo uwielbia bawić się magią, a Marlowe doskonale tańczy.

Właściwa akcja filmu rozpoczyna się, kiedy Marlowe’owi udaje się przekopać do wyjścia ze schronu. Bohaterowie postanawiają poznać świat. Są oni jednak skrajnie niedostosowani do tego, co ich czeka. Ludzkość upadła, grasują bandy mutantów i łysych kobiet w czerwonych perukach jeżdżących na motocyklach. Mamy gangi dzieci w stylu disco, oraz wielkie miasto, gdzie zbyt długie przebywanie w nocnym klubie może się skończyć wylądowaniem na talerzu.

Świat jest groteskowy i przerysowany, a do niego rzuceni zostają naiwni bohaterowie, którzy z czasem nabiorą cech potrzebnych do przeżycia. Fabuła filmu jest prosta, acz ma zaskakujące momenty. Zwraca szczególną uwagę świetna muzyka, która jest w stylu i duchu nowej fali. Szczególnie pojawiający się nawet w filmie Sue Saad and the Next. Melodyjne i szybki kawałki stanowią tło do opowieści o detektywach z lat 40-tych.

Piszę o detektywach nie tylko, dlatego, że bohaterowie za takowych się uważają. Każdy, kto spojrzy na imiona bohaterów od razu zrozumie, w czym rzecz. Owo nawiązanie do klasyki kryminału, zrobione niezbyt finezyjnie, jest rzeczą, która dominuje w opowieści. Chandler nawet przez cały film prowadzi narrację odpowiednio znudzonym głosem.

Nie jest to film idealny. Cierpi na wszystkie problemy twórczości Pyuna, takie jak niezgrywająca się ze sobą fabuła, marnej jakości efekty specjalne i czasem brak odpowiedniego montażu. Jest to film mocno chaotyczny, miejscami brakuje w nim logiki. Zarazem wszystko to dobrze pasuje do wymyślonej stylistyki postapokaliptycznego neo-noir. Ku zaskoczeniu chyba każdego widza reżyser, który znany jest z kręcenia złych filmów zrobił lepszy film, niż uznany i ceniony twórca, jakim jest Walter Hill. O ile tego typu przypadki są częste, tutaj owym zwracającym uwagę elementem jest wspólna stylistyka i podejście do materiału, które nagle w rękach nie tyle rzemieślnika, co partacza, okazuje się wspaniałą opowieścią i świetnym sposobem na spędzenie czasu przed ekranem.