Category: komiksy

Wampiry, muzyka i cyberpunk (Dzieci nocy)

Nathan Never powrócił u nas na łamach 8 kolejnych po Vampyrus albumów. Teoretycznie wszystkie były tłumaczone z włoskiego, jednak wybór zeszytów niebezpiecznie wskazywał, że źródłem mógł być tak na prawdę angielski przekład tychże. Wszystkie wydane u nas części przygód tego detektywa pokrywają się z podobnie jak u nas nieudaną próbą podbicia przez ten komiks Ameryki via Dark Horse Comics. Nie byłby to pierwszy przypadek, kiedy dany tekst pojawiał się w tłumaczeniu nie wprost. Zawsze podoba mi się to, że Księga Inkwizytora Bernarda Gui wydana u nas została, jako tłumaczenie z niemieckiego tłumaczenia z łaciny. Na dodatek takiego, w którym wycięto tak na prawdę najciekawsze rzeczy. W każdym razie wybór kolejnego do omówienia tomu przygód Never nasuwa się automatycznie. Po adaptacji Draculi na modłę cyberpunkową następnym krokiem mogło być zajęcie się kontynuacją opowieści.

 
 
 
 

Dzieci nocy z jednej strony kontynuują przygody Miny Harker i Lucy Seward, z drugiej rozwijają pewne wątki w trochę innym kierunku. Opowieść tym razem nie posiada wyraźnego literackiego pierwowzoru, ale są pewne elementy, można powiedzieć, popkulturowej zabawy. Jakiś czas po zakończeniu wydarzeń z Vampyrusa Mina Harker przeniosła się na Ziemię. Tam podjęła pracę w zakładzie pogrzebowym zajmując się wizażem zmarłych. Jest w tej pracy bardzo dobra i chwalona, ale odczuwa wewnętrzną pustkę. Nie tyle przez kontakt ze zmarłymi, co przez doświadczenie spotkania ze Shrekiem. Jego twarz dalej ją prześladuje. Pewnego dnia poznaje grupę ludzi nazywającą siebie Wampyr Ensemble. Jest to, jak się sam określa, fanklub popularnego muzyka rockowego nazywającego się Tadeusz. Nikt nie wie, kim on tak na prawdę jest. Jego koncerty, to holograficzne widowiska, na których wokalista jest tylko projekcją. Ta aura tajemniczości wraz z piosenkami o śmierci i mroku sprawia, że stał się on gwiazdą. Głosem pewnego pokolenia, które wierzy, że Tadeusz jest jednym z nich.

Pod wpływem Wampyr Ensemble, a szczególnie jego przywódcy przezwiskiem Santo, Mina postanawia wyruszyć w ślad za trasą koncertową Tadeusza. W odpowiednio przystrojonym minivanie będą jeździć po miastach kupując specjalne (pirackie) chipy pozwalające logować się do koncertów. Zdobywają je od George’a ‘Speedo’ Spectora. To nazwisko, to nie jedyne nawiązanie do znanych symboli muzyki. Santo nosi koszulkę ze znaczkiem Einstürzende Neubauten, a i mamy także mechanika przezwiskiem Elvis, który jest fanem Króla. W jednym miejscu pojawia się także plakat promujący Heroes Davida Bowiego.

Santo opętany jest przez pytanie o tożsamość Tadeusza. Cały Wampy Ensemble traktujący dosłownie jego piosenki jest zafascynowany śmiercią. Mówią i myślą o niej. Określają siebie mianem żywych trupów, a resztę społeczeństwa określają mianem potworów. Wszyscy są bogatymi i rozpieszczonymi dziećmi. Przekonani o swojej wyjątkowości nurzają się w mrocznej atmosferze, a nawet przerabiają sobie zęby, aby te przypominały wampirów. Te ich fascynacje powoli stają się niebezpieczne. W trakcie trasy koncertowej włamują się na teren budowy, na której odkryto stary cmentarz. Prace zostały zatrzymane aż odpowiednie służby podejmą decyzję, co czynić dalej. Nasz grupka w tym czasie postanawia zabawić się na cmentarzu. Zostają jednak nakryci przez policje, ale koniec nie jest taki, jakiego należałoby się spodziewać. Zamiast przetransportowania na posterunek dwaj policjanci zostają brutalnie zabici. Choć Lucy jest zaszokowana tym widokiem, nie robi nic, aby powstrzymać swoich towarzyszy.

Tadeusz służy tutaj dla fabuły, jako katalizator negatywnych emocji młodych ludzi. Jest on postacią wyraźnie inspirowaną osobą Ziggy Stardusta. Mroczny, tajemniczy piosenkarz, którego prawdziwa tożsamość jest ukryta. Nawet niektóre piosenki Tadeusza, których tekst jest cytowany w komiksie, przywodzą na myśl twórczość Davida Bowie. Także i fabuła komiksu, wraz z decyzją Santo o konfrontacji z Tadeuszem, przywodzą na myśl choćby tekst piosenki Ziggy Stardust.

Fabularnie historia jest bardzo starannie skonstruowana. Wszystkie elementy wynikają z poprzednich i całość dosyć dobrze dopełnia Wampyrusa. Mamy tutaj do czynienia z bardzo ciekawie rozpisaną historią. Także zwraca uwagę większa liczba cyberpunkowych motywów, które są rozrzucone w różnych miejscach opowieści. Ciekawym pomysłem jest to, jak może przetrwać trasa koncertowa w świecie przyszłości. Jest on oczywiście mocno osadzony w bardzo optymistycznej odnośnie rozwoju technologii wizji lat 90-tych. Zamiast jednak logować się, hologramowi muzycy występują na normalnych scenach. Co ważne jednak, tak jak w Japonii, ale też i w reszcie świata, nieistniejący muzycy są bardzo popularni. Wystarczy wspomnieć o Gorillaz.

Pomimo róznych ciekawych rozwiązań, sama historia operuje oczywiście pewnym znanym schematem. Poszczególne postaci, sekwencje i pomysły jesteśmy w stanie bez problemu przypisać do różnych motywów występujących w rozlicznych tekstach kultury. Dla niektórych może to być wada, ale dla innych jest przyjemną konstrukcją.

Rysunki w komiksie, jak to zwykle w tej serii, są proste i niczym się nie wyróżniają. Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że nie przeszkadzają w lekturze. Dosyć dobrze pokazywana jest historia, a bohaterowie są łatwi do rozróżnienia. To ostatnie jest o tyle ważne, że w historii przewija się cała plejada różnych postaci, a komiksy o podobnie prostej kresce mają tendencje do gubienia cech charakterystycznych i lektura staje się czasem kryminałem nie ze względu na fabułę, a problem z rozpoznaniem, kto kim jest. Warto też dodać, że poza wymienionymi już w komiksie jest wiele aluzji i nawiązań do zespołów muzycznych i są one bardzo sprawnie wykonane. Pod wieloma względami to jest najciekawszy element komiks.

Polecam osobom lubiącym zabawy wampirami.

 
 

Po Diunie, przed Blade Runnerem i Obcym, czyli The Long Tomorrow.

Samotny detektyw w mieście przyszłości o dziwnej modzie.
Samotny detektyw w mieście przyszłości o dziwnej modzie.
 
 

Pisząc o długim o pokręconym procesie powstawania filmowej adaptacji Diuny wspominałem różne nazwiska wybitnych twórców zaangażowanych w produkcje tego filmu przy jednej, bądź drugiej inkarnacji. Wspominałem też o tym, że planuje pociągnąć pewne wątki historii w kolejnych tekstach i takoż tutaj czynie. Pozostaniemy jeszcze na chwile w latach 70-tych. Wtedy Jodorowski w trakcie pracy nad swoją skazaną na porażkę próbą ekranizacji powieści Herberta sprowadził do stworzenia efektów specjalnymi Dana O’Bannona. Wybór tego akurat człowieka związany był z sukcesem Dark Star Johna Carpentera. Ten nisko budżetowy film, komedia o ludziach zagubionych w kosmosie (przy czym bardziej metaforycznie, aniżeli dosłownie) był chyba zaskakującym dla wszystkich sukcesem. Stąd O’Bannon jako osoba odpowiedzialna za stworzenie całkiem dobrych efektów specjalnych na potrzeby Dark Star był nawet rozsądnym wyborem do przygotowania Diuny. Jednak, skoro odpowiadał on za bardziej praktyczną stronę ich stworzenia, to po przylocie do Paryża nie miał za wiele do roboty. Cała ta produkcja skazana od początku na porażkę pozwalała wielu osobom na całkiem wygodne życie, przy częstokroć braku obowiązków. O’Bannon, choć nie miał obowiązków, to miał pomysły. Konkretnie za pazuchą trzymał scenariusz pewnej historii, którą zaczął rozrysowywać.

Wymyślił on sobie i wykoncypował opowieść kryminalną osadzoną w świecie przyszłości. Historia w miarę zwięzła wzbudziła zainteresowanie Moebiusa, który w tym samym czasie tworzył kolejne ilustracje do Diuny, ale też nie zajmowało mu to zbyt wiele czasu. Uznał ją za na tyle interesującą, że przekonał O’Bannona, aby ten się zgodził mu ją dać. Sam wielki Moebius odpowiadałby za rysunki do przygotowanego przez niego tekstu i w ten sposób powstał komiks The Long Tomorrow, który opublikowano najpierw w „Metal Hurlant”, a potem przedrukowano w „Heavy Metal”.

Miasto, miasto, miasto!
Miasto, miasto, miasto!

Prawdopodobnie żaden z twórców nie zdawał sobie sprawy, że tworzą komiks, który wpłynie bardzo mocno na całą przyszłą kulturę. Fabuła jest prosta, prywatny detektyw Pete Club mający biuro na 97 poziomie miasta dostał zlecenie od Dolly Vook z Kattebar, która mieszkała na poziomie 17, czyli w bardzo luksusowym miejscu. On, trochę pokraczny detektyw w dziwacznym płaszczu nagle dostaje ofertę pracy od ubranej w drogą czerwoną sukienkę bogaczki. Sprawa była tajemnicza, ale wiązała się z dużymi pieniędzmi. Zadanie jest dosyć łatwe, ma przynieść jej paczkę z szafki 736 na stacji metra na poziomie 199. Nie najlepsza okolica, ale też i nie najgorsza.

Pete wykonuje zadanie bez problemu, ale w między czasie okazuje się, że ktoś zamordował dziewczynę. Robot-policjant będący dobrym znajomym Pete’a informuje go, że sytuacja jest znacznie poważniejsza niż zwykłe morderstwo. Na planecie przebywał szpieg Arturiański, któremu udało się ukraść Mózg Majora (zgadywać można, że Feralnego). Ktoś też próbuje zabić Pete’a. Sama opowieść jak widać stworzona jest z klisz, które stanowią podstawę czarnego kryminału, łącznie z różnicami klasowymi, czy tajemną tajemnicą. Można nawet ową paczkę podciągnąć pod walizkę z kiczowato-groteskowego Kiss Me Deadly. Zarazem opowieść nie jest na tyle długa, aby te klisze zaczynały przeszkadzać. Mamy taki żart, na granicy parodii, acz bliżej temu do hołdu dla klasycznego kryminału, aniżeli do wyśmiania jego wad i przywar.

Równie ważnym jak sama opowieść elementem hołdu jest sposób prowadzenia narracji. Oglądamy historie cały czas z perspektywy głównego bohatera. Jest on także autorem wszystkich uwag narratora. Historia w ten sposób jest ściśle związana z jego osobą. Dokładnie tak jak w powieściach Chandlera, czy Mickey Spillane’a. Tego typu narracja ma swoje ograniczenia, doskonale jednak wpisuje się w konwencje czarnego kryminału.

Detektywi też potrafią zabijać w sposób brutalny.
Detektywi też potrafią zabijać w sposób brutalny.

To, co jednak odróżnia Long Tomorrow od innych podobnych historii, jest osadzenie opowieści w świecie przyszłości. Cała historia toczy się w wielkim mieście, gdzie status społeczny wyznaczany jest przez poziom, na którym się mieszka. Miasto brudne, zniszczone i pełne zła, po którym poruszać się można pojazdami latającymi, jak i jeżdżącymi po specjalnych rampach. Jest to świat wysokiej technologii, a zarazem prostych ludzi, którzy kierują się zwykłymi namiętnościami. Obraz owego miasta przyszłości mocno zainspirował Ridley’a Scotta przy tworzeniu Blade Runnera. W różnych wywiadach wskazywał on właśnie na Long Tomorrow, jako na historię, która stworzyła wizualny charakter jego filmu. Mamy tam oczywiście wiele różnic, komiks stylistycznie jest znacznie bliższy tandetnej fantastyce lat 60-tych, niż mrocznemu (proto) cyberpunkowi. Bezwzględnie wskazał on jednak pewien kierunek tworzenia wizji przyszłości. Także i William Gibson powoływał się kilkukrotnie na wizualne inspiracje dziełem O’Bannona i Moebiusa. Zresztą skoro jesteśmy przy twórczości Scotta, warto wspomnieć, że i praprzodek facehuggera wziął swój wygląd w jakimś stopniu z Long Tomorrow.

Komiks wydał w Polsce Egmont, w przekładzie Marii Mosiewicz w tomie komiksów Moebiusa: Arzach. Czy człowiek jest dobry? Tłumaczenie jest sprawne, choć niewybijające się. Natomiast same reprodukcje miejscami robią wrażenie nieostrych. Trudno mi jednak powiedzieć, czy to efekt marnej jakości skanów, czy moich omamów wzrokowych.

Long Tomorrow, chociaż nie jest wspominane jako najlepsze dokonanie Moebiusa, jest niewątpliwie jednym z najważniejszych jego komiksów dla kultury. Bez opowieści o detektywie nie byłoby wielu mniej, lub bardziej, znanych przedstawień świata przyszłości. Sam komiks należy do grupy tekstów kultury, które powstały w wyniku prac nad Diuną. O’Bannon miał w zanadrzu poza opowieścią o detektywie także i drugi scenariusz, który wkrótce został zamieniony na film: Obcy. Moebius już niedługo wróci do współpracy z Jodorowskim, a świat już nigdy nie będzie taki sam. To wszystko natomiast, dzięki temu, że ktoś wpadł na absurdalny pomysł zlecenia wielkiej superprodukcji genialnemu hochsztaplerowi z Chile.

ps: ciekawy artykuł odnośnie Prometeusza (z nawiązaniem do Long Tomorrow)

 
 
 

W kosmosie nikt nie usłyszy przegryzania tętnicy szyjnej (Nathan Never: Vampyrus)

Polska okładka komiksu jest identyczna z włoską.
Polska okładka komiksu jest identyczna z włoską.

Włochy są jedną z potęg komiksowych. Ukazuje się tam regularnie wiele różnych tytułów, skierowanych do każdego możliwego czytelnika. Owa siła tamtejszego komiksu wynika z wielu różnych czynników (w tle pojawia się także Benito Mussolini, który odpowiada za początek kariery wielu ludzi związanych z komiksem, między innymi Federico Felliniego). W pewnym momencie szczytu komiksowego boomu w Polsce podjęto próbę przeszczepienia kilku tytułów na nasz rynek. Jednakże chyba poza Corto Maltese żaden się nie przyjął. W każdym razie jednym z bohaterów, których próbowano u nas wprowadzić był Nathan Never. Doczekaliśmy się 11 zeszytów jego przygód i chyba więcej już nie będzie.

 

Zaznaczmy od razu, że mamy do czynienia z pewnym specyficznym typem komiksu. Czarno biały, rysowany trochę niestarannie. Dochodzi do tego bardzo schematyczny rysunek, choć spotkamy się z wieloma oryginalnie zaplanowanymi kadrami. Ten typ komiksu jest chyba dominującym w Italii, gdyż w podobny sposób prezentują się inni „wielcy” bohaterowie, tacy jak Dylan Dog, czy Martin Mystere. Wynika to w dużej mierze z tempa wydawniczego. W praktyce, co miesiąc na rynku pojawia się kolejny tom przygód bohaterów. Pod pewnymi względami sytuacja tych historii przypomina mangę, gdzie konieczność szybkiego procesu produkcji kolejnych opowieści wpływa na sposób ich prezentacji. Na pewną prostotę rysunku i jego schematyczność. Stąd też Nathanowi Neverowi bliżej do Japonii, ewentualnie amerykańskich komiksów gazetowych, niż do innych europejskich serii.

Natomiast amerykańska jest już mocniejsza.
Natomiast amerykańska jest już mocniejsza.

Głównym bohaterem komiksu jest wspomniany Nathan Never, który pracuje dla agencji detektywistycznej Alfa. Otrzymuje ona wiele różnorodnych zleceń. Jej agenci rozwiązują morderstwa, kradzieże, ale także wykonują inne zlecenia. Zawsze jednak do pewnego przy najmniej stopnia niebezpieczne. Czasem nie wracają oni z wykonywanego zadania. Przygody naszego bohatera mają miejsce w niedookreślonej przyszłości. Jest to świat zdecydowanie cyberpunkowy, przy czym trochę bardziej w duchu Cyberpunk 2020, niż Blade Runnera z bardzo mocno podkreśloną wagą kolonizacji kosmosu. Mamy tam także mutantów i całe partie planety opuszczone, czy też skażone na różne sposoby. Natomiast stylu ubierania się bohaterów, jak i wygląd Nathana jest bardzo mocno inspirowany filmem Scotta. Jak przystało na cyberpunka mamy do czynienia z wieloma problemami związanymi z rozwojem technologii, człowieczeństwem i ryzykiem wynikającym z tego, co przyniesie przyszłość. Zarazem jednak w toku wydawania kolejnych albumów twórcy od czasu do czasu przeskakiwali do odrobinę innej stylistyki.

Przykładowa strona z komiksu, za: http://www.ubcfumetti.com/international/dh_nn1_en.htm
Przykładowa strona z komiksu, za: http://www.ubcfumetti.com/international/dh_nn1_en.htm

Przykładem tego typu albumu jest recenzowany tutaj Vampyrus. Jego scenarzysta, Michele Medda, wykorzystał klasykę literatury, którą poprzez drobne zmiany wtłoczył w świat cyberpunka. Zastosowana metoda polegała na zmianie nazwisk, czy też charakteru pewnych wydarzeń. Pomimo tego, sama historia pozostała wierna oryginałowi i w dużej mierze mamy tutaj do czynienia z bardzo staranną adaptacją klasycznej powieści Brama Stokera Dracula. Przy czym zamiast tajemniczego hrabiego z Transylwanii mamy równie tajemniczego naukowca Vlada Shrecka, który jest jedyną osobą, która przeżyła tajemniczy atak na statek badawczy Demeter. Imię tego draculowatego bohatera jest bardzo znaczące. Vlad, czyli prawdziwe imię pierwowzoru wampira Stokera, a nazwisko Shreck jest oczywistym odniesieniem do Maxa Shrecka, czyli odtwórcy roli Nosferatu w filmie F. W. Murnaua.

Nathan Never od razu podejrzewa Vlada, że ten ma coś do ukrycia, jeżeli chodzi o wydarzenia na statku. Zleceniodawca, czyli Uniwersytet Stokera, wynajął agencję Alfa najpierw do odkrycia, kto manipulował komputerem statku. Potem, po całym zajściu na Demeter i śmierci jej załogi, chciał wyjaśnienia, co się na prawdę zdarzyło na pokładzie.

Rysunki Nicola Mari są proste, ale zarazem wyraźne. Często operuje w nich plamami czerni, czy też stosuje podobne obrazowanie, co twórcy niemieckiego ekspresjonizmu. Pomimo dosyć prostej kreski wszyscy bohaterowie mają na tyle charakterystyczny wygląd, że bez trudu ich rozpoznamy.

Vampyrus nie jest arcydziełem, ale zdecydowanie jest solidnym komiksem. Przyjemnym w lekturze, acz pozostawiającym czytelnika z tym bardzo pozytywnym uczuciem niepokoju. Jeżeli komuś wpadnie w ręce, to polecam się z nim zapoznać. Choć ma on 100 stron, to czyta się go szybko i sprawnie. Polecam.

 
 
 
 

SS-uperman

Przeszukując internet w poszukiwaniu różnych informacji o pewnym wysoko postawionym oficerze SS, a przy okazji naukowcu (czy też raczej naukowym oficerze SS) trafiłem na bardzo ciekawą stronę poświęconą propagandzie NSDAP i III Rzeszy. Zaznaczmy tutaj, że metody przekonywania, a także ogłupiania ludzi wykorzystywane przez reżimy totalitarne i nie tylko, są bardzo interesującym tematem. Tym bardziej, że ściśle powiązanym z popkulturą. Ten związek w latach pokoju potrafił być słaby, ale kiedy dochodziło do wielkich konfliktów ujawniał się z pełną mocą. W gruncie rzeczy wpływ władzy na z pozoru rozrywkowe opowieści jest najlepiej widoczny w państwach demokratycznych. Jest on tam najczęściej robiony w sposób mało finezyjny, gdyż ludzie od manipulowania społeczeństwem nie mają tak dużego doświadczenia, jak tam, gdzie panuje władza totalna.

Dobrze to widać po Stanach Zjednoczonych, gdzie choćby radio służyło do prowadzenia bardzo agresywnej kampanii propagandowej w trakcie II wojny światowej. Materiały pochwalne na cześć prezydenta pojawiały się nagle w audycjach komediowych, a odpowiedni dzielni żołnierze w sensacji i kryminałach. Dobrym przykładem jest Inner Sanctum, jeden z klasycznych programów amerykańskiego radia, gdzie mieliśmy odcinek o krwiożerczych niemieckich żołnierzach, którzy uciekli z obozu jenieckiego w Stanach, a z drugiej strony opowieść o dzielnych partyzantach czeskich. Złośliwie dodam, że w ówczesnym amerykańskim przemyśle rozrywkowym łatwiej o waleczną/ego Czeszkę/Czecha, niż neutralnie pokazaną/ego Polkę/Polaka. Nadmieńmy, że szczególnie nie przepadali za Polską bracia Warner, ale akurat nie byli to zbyt mili ludzie w ogóle. Wystarczy wspomnieć, że rodzina ta zmusiła do porzucenia dziecka wdowę po Samie Warnerze, bo nie podobało im się jej pochodzenie i wyznawana religia.

W każdym razie amerykańskie produkcje wojenne, poza bardzo ciekawymi dokumentami, w większości raziły swoją dosłownością i niejako totalnym charakterem. To pod pewnymi względami prostactwo konstrukcyjne wyraźnie było widać po produkcjach mających pokazać Sowiety w pozytywnym świetle. Trzeba bowiem pamiętać, że w Stanach nie byli oni przesadnie popularni. W związku, z czym powstała cała masa filmów wychwalających Stalina. Później zresztą odbiło się to czkawką na filmowcach, którym w latach 50-tych wypomniano owo propagandowe zaangażowanie skrzętnie przy tym zapominając o tym, że i rząd miał udział w ich tworzeniu.

Nim jednak doszło do pierwszego prze ewaluowania charakteru Sowietów na łamach czasopisma „Look” z 27 lutego 1940 roku pojawił się krótki, dwustronicowy komiks (pod podanym linkiem można go ściągnąć, przy czym wyjątkowo odradzam djvu – bardzo źle wygląda). Powstał on specjalnie dla tego czasopisma. W przygotowanie scenariusza zaangażowanych było aż 6 osób, Jerry Siegel, Joe Shuster, dwóch redaktorów, wydawca i księgowy. Dwa podane przeze mnie nazwiska osobom czytającym komiksy od razu podsuwają, kto był bohaterem tego komiksu. Oto mamy opowieść o tym, jak Superman zakończyłby wojnę.

Superman idzie na wojne

Cała historia jest dosyć prosta. Mamy oto Supermana, który przelatuje nad linią Zygfryda, czyli niemieckimi fortyfikacjami od strony Francji. Nasz dzielny bohater najpierw niszczy działa, a potem otwiera bunkry zapraszając francuskich żołnierzy do ich zajęcia. To wszystko pomimo szaleńczego oporu ze strony Niemców. Następnie Superman uderzeniem pięści niszczy atakujący go myśliwiec, po czym udaje się do siedziby Hitlera.

Przebywa on w jednym ze swoich domów wypoczynkowych (zapewne gdzieś w górach Bawarii). Tamto jest zaskoczony, kiedy Superman wpada przez dach, a zaraz potem pokonuje jego ochroniarzy. W ten sposób Adolf wpada w ręce Człowieka ze stali, który stwierdza, że ma ochotę umieścić swoją „nie-aryjską” stopę na jego twarzy. Na tym jednak nie koniec opowieści. Superman z trzymanym przez niego Hitlerem lecą następnie na wschód, do Moskwy. Tam do pierwszego więźnia dołącza kolejny, Józef Stalin. To urocze spotkanie nie trwa długo, gdyż następnym przystankiem dla Supermana jest Genewa. Tam przekazuje więźniów Lidze Narodów, którzy skazuje ich za zbrodnie niesprowokowanej agresji na niewinne kraje.

Superman kończy wojne

Ta banalna historia na tym się kończy, ale nie niniejszy tekst. Tutaj wracamy do wątku zaznaczonego przeze mnie na początku wątku. Na wspomnianej stronie www trafiłem na bardzo interesujący tekst. Jest to tłumaczenie artykułu z „Das Schwarze Korps”, oficjalnego tygodnika SS, opublikowanego 25 kwietnia 1940 roku, czyli ledwie dwa miesiące po publikacji w „Look”. Nie trzeba tłumaczyć, dlaczego komiks nie spodobał się w Niemczech, ale warto spojrzeć na argumenty, jakie zostały użyte przez autora tekstu.

Po pierwsze dostrzegł on od razu, że Superman jest bardzo bliski niemieckim ideałom NSDAP. Według autora Jerry Siegel zobaczył jak w Niemczech i we Włoszech odradzają się wzory starożytnej Grecji i Rzymu. Następnie przeniósł je, będąc pod ich wrażeniem, do Ameryki w postaci Supermana, który charakteryzuje się silnym ciałem (ubranym w czerwony kostium kąpielowy) i małym rozumkiem. Co ciekawe autor, podobnie jak czyni wielu współczesnych odbiorców popkultury, zwrócił uwagę, że mundury żołnierzy niemieckich są niezgodne z ówczesnymi wzorami, jakie panowały w wojsku. W każdym razie właściwy atak w artykule przeprowadzony jest na kompletną absurdalność opowieści. Tak, jeżeli chodzi o marną taktykę Supermana, jak i to, że raczej nie pozwolono by mu pojawić się w siedzibie Ligi Narodów w slipach. Nigdzie jednak autor nie pisze, że Hitler i Stalin pojawiają się osobiście w komiksie, wydaje się, że dla niego było nie do wyobrażenia, aby w ten sposób potraktować tych „wielkich przywódców”. Kończąc autor stwierdza, że Superman promuje negatywne zachowania wśród amerykańskiej młodzieży, między innymi podejrzliwość i lenistwo.

Zabawne i ciekawe jest, jak jeden tekst, w gruncie rzeczy propagandowy, może być przerobiony na artykuł, który wyraża całkowicie przeciwne poglądy. W gruncie rzeczy ciekaw jestem, co w III Rzeszy pisano o Kapitanie Ameryce, bo aż się prosi on o odpowiednio podniosłą odpowiedź. Na koniec tego tekstu bez puenty, w formie puenty, polecam obejrzeć, co się mogło stać z dobrymi bajkami, jeżeli wpadły w ręce niemieckiej propagandy nakierowanej na Francuzów.