Author: hihnttheadmin

Alternatywa historyczności

Dzisiejszy tekst powstaje z inspiracji dwóch osób. Pierwszą autorka wykładu w ramach Koła Literatury XX wieku na UWowskiej polonistyce, na temat Wiecznego Grunwaldu Szczepana Twardocha i Jej wszystkie życia Kate Atkinson. Drugą inspiracja wychodzi od tekstu napisanego przez Blogrysa z pytaniem, w jaki sposób, w przypadku zwycięstwa w wojnie Niemcy opowiadaliby o Powstaniu Warszawskim.

W alternatywnej wersji historii wybory 4 czerwca wygrał Gary Cooper i został pierwszym prezydentem III RP
W alternatywnej wersji historii wybory 4 czerwca wygrał Gary Cooper i został pierwszym prezydentem III RP

Obydwie opowieści łączy pojęcie historii alternatywnej. Nie ulega wątpliwości, że jest to bardzo popularny gatunek. Mamy wiele różnych opowieści o tym, co by było gdyby inaczej potoczyła się historia. To pytanie pojawia się w różnych kontekstach i w tekstach bardzo różnego rejestru. Od poważnych powieści z dużymi aspiracjami, aż po popularne czytadła w rodzaju Stalowych szczurów Michała Gołkowskiego. Zresztą, co trzeba zauważyć, zdarza się, że rozważania związane z historią alternatywną przebijają się także do poważnej akademickiej historii. Ma to miejsce oczywiście gdzieś z boku głównych wątków opracowań i badań. Choć zdarzają się wyjątki.

Jednakże przy całej popularności gatunku zaskakuje w gruncie rzeczy pewna wyczuwalna doń niechęć wśród wielu odbiorców. Jak inaczej nazwać popularne wskazywanie na Człowieka z wysokiego zamku, jako na najlepszą historię alternatywną? Powieść Philipa K. Dicka jest wybitna, ale w gruncie rzeczy nie wiele z tej alternatywności świata się przebija. Raczej mamy tutaj do czynienia z czystą fantastyką naukową, ale osadzoną w świecie niejako nazi-fantasy (na wzór urban fantasy – może też być i nazipunk). Argumentem za wysokimi ocenami, jaka ta powieść zbiera, jest to, że unika ona popularnego problemu wielu tekstów o alternatywnej historii. Chodzi o ograniczenie całej opowieści do samej zmiany tego, jak potoczyły się losy świata. Zamiast tego Dick proponują konkretną historię osadzoną w danym, zmienionym, świecie.

Czym jednak jest ten nowy wspaniały świat alternatywny? Spójrzmy najpierw na trochę inny, ale na swój sposób pokrewny gatunek, jakim jest powieść (a raczej opowieść) historyczna. Jeżeli weźmiemy dowolny tekst kultury, którego akcja dzieje się w przeszłości i udamy się z nim w ręku na rozmowę z historykiem, czy nawet i historykiem sztuki, to dowiemy się wielu rzeczy. Na pytanie, czy jest dana opowieść jest zgodna z tym, co wiemy o przeszłości dostaniemy jedną odpowiedź: nie. Dla specjalistów właściwie nie ma dobrej opowieści o tym, co się kiedyś wydarzyło. Pomijając popularne złośliwości odnośnie nieodpowiednich broni, czy mundurów[1], problem leży w szerzej postrzeganych realiach. Najczęściej chodzi o sposób zachowywania się ludzi i o tak zwanego ducha epoki. Często bowiem przeszłość dostosowywana jest do teraźniejszości, albo też do obecnych wyobrażeń na temat tejże. Dobrym przykładem jest serial Rzym (chłostany bezlitośnie zresztą przez konsultanta polskiego tłumaczenia), którego autorzy uznali, że skoro mamy starożytność, to homoseksualizm nie jest niczym problematycznym dla ludzi wtedy żyjących. Problem w tym, że tak do końca nie było o czym może się przekonać każdy, kto przeczyta, co o Juliuszu Cezarze pisał Swetoniusz.

Zresztą nie chodzi tu tylko o tak polityczne kwestie, jak homoseksualizm, czy rola kobiet, albo też kwestie kontaktów między religiami. Dla fabuły filmu czasem twórcy zmieniają przebieg wydarzeń. Bohaterowie zostają przekształceni, czasem ważne historycznie postaci znikają. Przeszłość jest przerabiana i przetwarzana przez czasem niemających skrupułów twórców. Czasem też zmiany wynikają nawet nie z jakiś złych intencji, ale są efektem wiary autorów w taki, a nie inny przebieg wydarzeń. To pod wieloma względami tłumaczy wiele politycznie nacechowanych opowieści o przeszłości. Choćby sowieckie kryminały o dziarskich NKVDzistach walczących z niemieckimi bandytami po wojnie[2].

Co jednak ważne owe opowieści o przeszłości z uwielbieniem (szczególnie ostatnio) starają się upewniać widzów w tym, że oto mają oni do czynienia z realistycznym obrazem. Ekranizacja przygód Robin Hooda Ridley’a Scotta była pod tym względem szczególnie nachalna. Można było przeczytać całe multum tekstów zapewniających, że oto wreszcie będzie prawdziwy obraz średniowiecza. Różni się to wręcz drastycznie od choćby Mela Gibsona chwalącego się jakie to nowe bronie wymyślili na potrzeby Walecznego serca.

Rzeczywistość, czego w oczywisty sposób należało się spodziewać była inna, niż to co otrzymaliśmy na ekranie w Robin Hoodzie. Jednakże nie tylko filmowcy cierpią na hybris wiarygodności. Czym innym, jak nie pisaniem opowieści jest praca historyka? Złośliwie można powiedzieć, że jesteśmy w sytuacji, kiedy nawet „pozytywistyczni” historycy w rodzaju Williama McNeila zdają sobie sprawę z tego, że prawda, dla innych może być mitem (w rozumieniu nieprawdziwej opowieści, a nie w szerszym Barthesowskim znaczeniu). Historia bowiem to nie tylko zbiór faktów, ale także pewien zasób interpretacji, z czego doskonale zdawał sobie sprawę już Leopold von Ranke.

Nie znaczy to, że historyk może pisać, co mu ślina na język przyniesie. Są oczywiście tacy autorzy, którzy nie przejmują się tym, co jest w źródłach i tworzą rozbudowane epopeje o tym, że Mieszko był „Czechem”. To są jednak pewne przypadki szczególne, o których nie ma co w tym miejscu pisać.

Czy w związku z tym ma sens zarzucać powieściom historycznym i historii alternatywnej błędy i wypaczenia? Tak i nie, przy czym przeważnie tego typu problemy są widoczne lepiej w tych pierwszych. Wynika to w dużej mierze z tego, że błędów nie można próbować wytłumaczyć sobie poprzez swobodę autora. Zarazem jednak powinno się umieć zachować umiar[3]. Są poważne i mniej poważne wady, wśród tych pierwszych wymienić należy brak wierności do ducha epoki. Także zwyczajne lenistwo autora. Wypada choćby sprawdzić, jak w danej kulturze pewne teksty będą odbierane. Przykładowo popularne wyobrażenie, że nikt nie czytał w Niemczech Mein Kampf z powodu bełkotliwego języka, jakim jest ono napisane. Problem w tym, że to, co jest dla „obcokrajowca” bełkotem, nie musi nim być dla krajowca…

W historii alternatywnej zaś zmiany muszą być przemyślane i wymyślenie sobie, że wojna potrwa parę lat więcej nie daje podstaw do umieszczenia w niej niezwykłych maszyn. Chyba, że autor przygotuje sensowne wyjaśnienie w jaki sposób gospodarka przetrwa kolejne lata wyrzeczeń. Poza tym, o czym pisał choćby Robert A. Heinlein, ważniejszym od wymyślenia dobrego „chwytu” w opowiadaniu jest to, aby wymyślić dobrą opowieść.

[1]Wypada tutaj wspomnieć, że problem mundurów nie dotyczy tylko przeszłości. Amerykańskie filmy nie radziły sobie i dalej nie radzą sobie z dobraniem odpowiednich czapek dla żołnierzy Sowieckich/Rosyjskich.

[2]Na przykład świetne (w amerykańskiej transkrypcji)Po dannym ugolovnogo rozyska z 1980 roku. Jest to bardzo sprawnie i dobrze nakręcony kryminał proceduralny, który wyróżnia się pozytywnie na tle innych tego typu filmów.

[3]Zainteresowanym polecam bardzo ciekawy artykuł konsultanta naukowego Apocalypto Mela Gibsona: R.D. Hansen, Relativism, Revisionism, Aboriginalism, and Emic/Etic Truth: The Case Study of Apocalypto, w R.J. Chacon, R.G. Mendoza (red.), The ethics of anthropology and Amerindian research reporting on environmental degradation and warfare (New York [u.a.], 2011), s. 147–90. Dodajmy tutaj, że film Gibsona jest ciekawym przykładem na to, jak działają ludzie domagający się reprezentacji. Oto jest film, w którym wszystkie role grają Indianie. Językiem filmu jest lokalne narzecze. Jak często widzieliście drodzy czytelnicy, aby ktoś dawał Apocalypto jako przykład innym filmowcom?

Między kościołem, a władzą (przykłady teokracji)

Ostatnio mam trochę mniej czasu w związku z pracami nad dwoma większymi projektami. Stąd wpisy będą pojawiać się nieregularnie. W każdym razie w ostatnim numerze „Więzi” znajduje się artykuł księdza Stanisława Adamiaka Czy chrzcić Marsjan? Polska fantastyka o Bogu będący próbą opracowania tematu relacji polskiej fantastyki naukowej i religii. Przygotowany jest on w formie antologii (czego w gruncie rzeczy należało się spodziewać od historyka osadzonego w dużej mierze w historii starożytnej.

O ile Adamiak skupia się na raczej pozytywnym obrazowaniu religii, trzeba jednak pamiętać, że nie jest to jedyne dostępne spojrzenie. Religia jest także często przywoływana przez autorów fantastyki, jako pewnego rodzaju zagrożenie. Chodzi tutaj oczywiście przeważnie o jej fundamentalistyczne odłamy, acz niektórzy autorzy w ogóle odrzucają religię w jakiejkolwiek postaci. Wprowadzenie przez twórcę prostego politycznego podziału na dobrych ateistów i złych wierzących jest jednak często uproszczeniem, gdyż rzeczywistość pisarzy bywa bardziej skomplikowana.

Często też religia jest li tylko pretekstem do stworzenia szerszego i bardziej ciekawego świata. Bardzo dobrym przykładem takiego – poniekąd ukrytego – spojrzenia na religię jest Lord of Light Rogera Zelaznego. W tej, zasłużenie docenionej powieści mamy do czynienia z opisem kolonizowania planet, gdzie w ramach odpowiedniego przygotowywania społeczeństwa pierwsi koloniści przyjmują rolę bogów z mitologii indyjskiej. Odgrywają tam spory i konflikty, które niejednokrotnie są kalką opowieści, które już kiedyś istniały.

Ehh Brazylia!
Ehh Brazylia!

Książka Zelaznego jest jednak pod wieloma względami wyjątkowa. Przeważnie starcie z religijną hipokryzją nie ma wymiaru mitologicznego, a jest znacznie bliższe pragmatyzmowi władzy i cynizmowi. Dobrym punktem wyjścia jest mini powieść Roberta A. Heinleina If This goes On –. Jest to pierwsza opublikowana powieść Heinleina, a osadzona jest w szerszym cyklu Historii przyszłości. Opowiada o mrocznym okresie w wymyślonym przez tego pisarza świecie. Oto w Ameryce władzę przejął niejaki Nehemiah Scudder, który najpierw wygrał wybory prezydenckie, a potem został dyktatorem.

Stworzona przez Scuddera teokracja jest bardzo skuteczna. Wspiera ją silne wojsko, które korzysta z najnowocześniejszych technologii. Jak to jednak często bywa w tego typu państwach, bardzo szybko powstaje ruch oporu. Tutaj nazywany jest on Kabałą i choć w państwie działa tajna policja, to udaje się jej infiltracja większość ośrodków władzy.

Bohaterem powieści jest młody żołnierz, który skończywszy West Point został przyjęty do elitarnych oddziałów nazywanych Aniołami Pana imieniem John Lyle. Oddziały Aniołów zajmowały się ochroną siedziby Proroka (którym jest kolejny już następca Scuddera) w Nowym Jeruzalem. Stanowisko to było zaszczytne, ale jak Lyle szybko odkrył, centrum władzy łączy się z intrygami i innymi działaniami bardzo dalekimi od wyidealizowanej religi.

Ehhh Ameryka!
Ehhh Ameryka!

Przełomowym punktem dla naszego bohatera będzie jednak odkrycie miłości. Zakochał się on w jednej z poświęconych sióstr, która miała na imię Judith. To zakazane – nie tyle ze względu na celibat, co raczej, dlatego, że prawo do niej miał tylko Prorok – uczucie sprawia, że z posłusznego żołnierza teokracji przemieni się on w jednego z rebeliantów. W wyniku różnych zdarzeń dołączy on do ruchu oporu.

Pierwsza połowa powieści opowiada o odkrywaniu natury reżimu, jak też i późniejszej ucieczce z Nowego Jeruzalem. Reszta zaś to opis wielkiego buntu przeciwko rządzącym. Opis rewolucji zyskał w Ameryce dużą popularność. W dużej mierze, dlatego, że powieść przedstawia cały proces obalania władzy jako pewnego rodzaju przedsięwzięcie biznesowe. Nie jest to proste rzucenie się na przeciwnika, czy też wbicie noża w plecy, które ma zakończyć konflikt. Zamiast tego mamy rozbudowaną operację, która na różne sposoby ma uderzyć w przeciwnika.

Eh Marines?
Eh Marines?

Powieść Heinleina została po raz pierwszy opublikowana w 1940 roku w „Astounding Science Fiction”, a trzy lata później w tym samym piśmie pojawiła się powieść Fritza Leibera Ciemności przybywaj. Co ciekawe If This Goes On – zostało opublikowane w formie książki, jako część Revolt in 2100 wraz z kilkoma innymi tekstami mniej lub bardziej związanymi z państwem Scuddera. Natomiast trzy lata wcześniej Ciemności przybywaj doczekało się swojej książkowej edycji.

Eh Abstrakcja???
Eh Abstrakcja???

W każdym razie wspominam tutaj o tekście Leibera nie tylko, dlatego, że ona i If This Goes On są niejako związane latami publikacji i wydania, ale dlatego, że mamy tutaj do czynienia z pewną wspólnotą tematyczną. Książka Leibera opowiada o świecie przyszłości, gdzie powrócono do stereotypowych mrocznych wieków. Oto ludzie żyją w małych osadach i potulnie słuchają się rządzącego wszystkim kościoła. Z drugiej strony jest wielki przeciwnik w postaci Satanasa, który chce zmienić świat.

Nie do końca jest to jednak takie średniowiecze. Okazuje się, że kościół (zwany tutaj Hierarchią) posiada w swoim władaniu bardzo nowoczesną technologię włączając w to statki kosmiczne. W niedalekiej względem nas przyszłości doszło do przejęcia władzy nad światem przez grupę naukowców. Uznali oni, że ludźmi należy kierować i traktować ich niczym idiotów. Stąd, aby zapewnić stały rozwój technologii strącono masy do poziomu poddaństwa, aby nie mogły się one buntować przeciwko rozlicznym pracom naukowców. Stąd kapłani posiadają na przykład specjalne szaty, które pełnią rolę zbroi. Mamy także wiele innych maszyn, sieci komputerowych do wymiany informacji. Poza tym istnieją także specjalne maszyny, które przykładowo dają pomoc biednym.

Ufff, Inkwizycja!
Ufff, Inkwizycja!

Wyznawcy Satanasa jednak czuwają i wynajdują w tłumie kapłanów jedno słabe ogniwo. Zmanipulowany buntuje się on przeciwko Hierarchii i musi uciekać. Trafia w ręce wyznawców Satanasa, którzy próbują go przekonać do przyłączenia się do ich organizacji. Okazuje się bowiem, że tak jak Hierarchia jest w gruncie rzeczy cyniczną grupą ludzi rządnych władzy i kontroli nad społeczeństwem, tak i wyznawcy Satanasa w gruncie rzeczy wykorzystują ten symbol tylko do zastraszenia przeciwników, a w rzeczywistości korzystają z nowoczesnej technologii, jak też i biotechnologii. Religia jest tutaj narzędziem, które ma ułatwić kontrolę nad ludźmi, acz trzeba tutaj dodać, że i tam znajdują się prawdziwie wierzący.

Inaczej do tematu podszedł Rafał Ziemkiewicz w swoim opowiadaniu Jawnogrzesznica. Było ono nominowane w 1990 roku do nagrody Zajdla, co czytającego je teraz może trochę dziwić. Poza kilkoma ciekawymi motywami w postaci maszyny do odprawiania pokuty, samo opowiadanie nie wnosi sobą niczego specjalnego. Główny jego wątek sprowadza się do tego, że „żołnierz” reżimu teokratycznego spotyka na swojej drodze dziewczynę – prostytutkę. Każdy, kto ma jakieś rozeznanie kulturowe już teraz będzie w stanie powiedzieć, co nastąpi dalej.

Co ważne i ciekawe, te trzy opowieści są zdecydowanie bardziej nastawione przeciwko instytucjom, a nie samej religii. O ile w przypadku Ziemkiewicza może to trochę dziwić, to Heinlein i Leiber, jako Amerykanie, mają długą tradycję nieufności wobec zinstytucjonalizowanej wiary. Niechęć wobec kościoła jako właśnie instytucji widoczna jest w twórczości Edgara Rice’a Burroughsa, który zresztą wyniósł takie spojrzenie z rodzinnego domu.

Heinlein przykładowo bardzo szanował Biblię i nawet w Farnham’s Freehold główny bohater każdego ranka czytał ją swoim towarzyszom. Mamy tutaj do czynienia z pięknym przykładem trochę anarchicznej (czy też może raczej libertariańskiej) religijności, która bardzo wpływa na dosyć wyraźną niechęć w Stanach względem katolicyzmu. Nie chodzi tutaj li tylko o zadawnione spory z okresu reformacji, a o bardzo wyraźny bunt przeciwko jakimkolwiek instytucjom życia religijnego, które wykraczają poza jeden kościół rozumiany jako wspólnota. Trzeba tutaj pamiętać, że takie podejście to nie jest jednostkowy przypadek, czy też efekt ducha czasów.

Według tego podejścia można powiedzieć: Bóg tak, ale kościół nie. Ziemkiewicz w ten sposób nie postrzegał religii, stąd u niego mamy do czynienia z innym poprowadzeniem opowieści. Jego efekty widać w późniejszej twórczości tego autora. Nie doszło w jego przypadku do przewartościowania poglądów i nagle z „antyklerykała” nie został zwolennikiem kościoła. Dla niego raczej ważniejsza była religia –traktowana bardzo dosłownie – niż instytucja.

Okładki Heinleina za Muzeum w archiwum.

Leiber zaś stąd.

Poza światem VHS (Beyond the Black Rainbow)

Pisałem jakiś czas temu o tym, że wielkim problemem współczesnego kina akcji jest brak odpowiednich reżyserów. Takich, którzy są w stanie umiejętnie pokazać konflikt między dobrem i złem. Polega to nie, jak sądzi wielu obecnie tworzących reżyserów, na machaniu kamerą, czy też na tworzeniu w komputerze wojownika, bo aktor nie potrafi odpowiednio kopać. Cały problem leży w takim pokazaniu walki, że odbieramy ją w odpowiedni sposób. Czasem może być śmieszna, a czasem i straszna. Dochodzi do tego także taki sposób kręcenia filmu, gdzie nie znika sprzed oczu widza fabuła.

Sensonauci, czyli majestatyczne maszyny stworzone przez dzieci kwiaty
Sensonauci, czyli majestatyczne maszyny stworzone przez dzieci kwiaty

Jednym z wielu twórców wiązanych z największymi przebojami lat80-tych był George P. Cosmatos, człowiek, który stał za kamerą takich przebojów, jak Rambo II, Cobra, a także Ucieczka na Atenę, czy Skrzyżowanie Cassandra. Miał on także swój udział w bardzo fajnym Lewiatanie. Jednym z jego ostatnich filmów był Tombstone z 1993 roku. Po tym, jak w 2005 roku Cosmatos umarł pojawiły się głosy, że w rzeczywistości nie był on reżyserem przynajmniej części swoich filmów. Mówił o tym Kurt Russell, gwiazda Tombstone. W wywiadach powiedział, że Sylvester Stallone polecił mu właśnie Cosmatosa, jako człowieka, którego można było dać studio, jako reżysera. W rzeczywistości to sama gwiazda miała przejąć kontrolę nad filmem.

Nie wiem, co w rzeczywistości działo się na planie Tombstone, wiem jednak, że film ten ma duże znaczenie dla tematu dzisiejszego tekstu. George P. Cosmatos ma syna, Panosa Cosmatosa. Często jest tak, że dzieci filmowców wychowywane są w dosyć surowy sposób i tak było w przypadku Panosa. Jego rodzice zakazywali mu oglądania wielu filmów, co biorąc pod uwagę, co się działo w latach 80-tych wraz z rewolucją VHS, musiało być dla w owym czasie dzieciaka, strasznym przeżyciem. Nic dziwnego, że popadł on w uwielbienie dla filmów tamtego czasu. Horrorów, krwawych opowieści, które powstawały za grosze i zarabiały na żądnych wrażeń widzach.

Nasza bohaterka przez większośc filmu jest pod wpływem środków farmakologicznych, które mają sprawić, że nie będzie ona w stanie używać swoich mocy.
Nasza bohaterka przez większośc filmu jest pod wpływem środków farmakologicznych, które mają sprawić, że nie będzie ona w stanie używać swoich mocy.

Pod koniec lat 2010-nych Panos otrzymał tantiemy za Tombstone i postanowił je dobrze spożytkować. Nakręcił mianowicie film utrzymany w duchu produkcji właśnie tamtej dekady. Mroczny horror dostał odpowiednio tajemniczy tytuł: Beyond the Black Rainbow. Panos nie tylko umieścił jego akcję w 1983 roku, ale także pod względem technologicznym pozostał wierny temu czasowi. Film powstał na taśmie filmowej i bardzo umiejętnie operator Norm Li korzysta z tego. Dzięki temu wizualnie film wyraźnie jest osadzony w zadeklarowanej stylistyce i czasie. Do tego magnetyzująca muzyka i czego chcieć więcej?

Beyond the Black Rainbow opowiada o dziewczynie imieniem Elena. Jest ona przetrzymywana w Instytucie Arboria. Owa instytucja, to pozostałość marzeń dzieci kwiatów, w latach 60-tych doktor Mercurio Arboria wraz z grupą towarzyszy założył ośrodek badawczy, który miał na celu poznanie człowieka między innymi przy użyciu środków psychotropowych. Jego głównym pomocnikiem i wykonawcą działań jest Barry Nyle, który zajmuje się eksperymentami naukowymi na Elenie. Prowokuje ją do reakcji, gdyż jak szybko widz się dowiaduje, posiada ona zdolności telepatyczne (zakres ich nie jest dookreślony). Barry ma jednak pewne tajemnice i będzie ich bronić choćby miał zabić wszystkich ludzi. Jego relacje z Eleną także nie są do końca określone. Czyżby wiązało go z nią coś więcej niż badacza i obiekt badań?

Beyond the Black Rainbow to film bardzo specyficzny.

wersjsa a)

Jak widać po tym ujęciu, Barry to miły człowiek. Pełen dobroci i przyjaźni, co doskonale widać, dzięki pracy operatora.
Jak widać po tym ujęciu, Barry to miły człowiek. Pełen dobroci i przyjaźni, co doskonale widać, dzięki pracy operatora.

Mamy do czynienia z wciągającą historią na granicy snu i jawy. Powolne ruchy kamery, ujęcia tajemniczych obiektów połączone z rockowo progresywną muzyką przywodzącą na myśl choćby ścieżkę dźwiękową do Inferno Dario Argento sprawia, że ciężko jest się oderwać od filmu. Mamy do czynienia z niezwykle wciągającą opowieścią stylistycznie lokującą się gdzieś pomiędzy Suspirią, a twórczością takich pisarzy jak Lovecraft. Szczególnie to pierwsze skojarzenie jest wyraźnie widoczne. Podobnie jak w tamtym przeboju Argento, tak i w filmie Cosmatosa mamy wyraźne podkreślenie kolorów i świateł, jako wyznaczników nastroju, ale też i charakteru opowieści. Wiele ujęć opiera się wprost tylko na dominacji czerwieni, która pochłania wszystko. Podobnie też mamy charakterystyczną świecącą piramidę (acz może ona też być wskazówką ku Incalowi).

Fabuła jest pokręcona i bardzo wielu rzeczy nie wiadomo. W pewnym sensie można powiedzieć, że Cosmatos specjalnie wzbudza u widzów konfuzję, którą najlepiej pokazuje wizualna strona wspomnień z lat 60-tych. Widzimy w nich ledwie kontury postaci, czasem nawet tylko oczy. Wiele scen dopiero po seansie nabiera znaczenia. Beyond the Black Rainbow nie jest łatwą w odbiorze produkcją. Wręcz przeciwnie, jest trudną i w wielu miejscach nieprzyjemną. Na pewno jest to jeden z ciekawszych i ważniejszych filmów ostatnich lat i tylko szkoda, że tak mało kin puszcza filmy z taśmy, stąd pozostają nam tylko smutne cyfrowe kopie.

wersja b)

Ehhh, duży ekran i odpowiedni projektor mieć!
Ehhh, duży ekran i odpowiedni projektor mieć!

Beyond the Black Rainbow jest przykładem pretensjonalnej produkcji, które ostatnio są bardzo modne. Świetnym przykładem przerostu formy nad treścią. Wielu reżyserów ostatnimi laty nie ma nic do powiedzenia widzom zamiast tego tworzą piękne wizualnie wydmuszki, gdzie poprzez sztuczne udziwnianie fabuły robi się mętlik w głowie widzom, co ma niby pokazywać, z jakim to oryginalnym i niezwykłym dziełem widz ma do czynienia. Chodzi o oszukiwanie odbiorcy, który jak mu się powie, że ogląda artystyczny film, to nagle zapomni o wszystkich z nim problemach i na wszelkie pytania będzie udawać, że produkcja jest ambitna, bo nie wypada powiedzieć, że jest pusta. W takich to czasach żyjemy.

Oglądając produkcje Cosmatosa widza czeka spotkanie z właśnie taką wydmuszką. Zamiast akcji i fabuły otrzymujemy długie ujęcia. Mają one sprawić, że widz uzna, że ma tutaj myśleć, a w rzeczywistości donikąd nie prowadzą.

Jaka jest prawda? Czy wersja a, czy też może i b jest tą słuszną i prawdziwą? W gruncie rzeczy zależy to od widza. Jedni będą krzyczeć o wielkości tego filmu i mi osobiście bliżej ku temu zdaniu. Jednak już w trakcie seansu dostrzegałem, że zdanie odmienne, skrajnie krytyczne, nie może być tak sobie odrzucone. To jest po prostu film bardzo specyficzny i warto jego recenzje zakończyć zdaniem, które kończy zresztą też i Beyond the Black Rainbow: „Nie ważne gdzie jesteś, tam jesteś” (No matter where you go, there you are.jak stwierdził wielki B. Banzai)

Centurion: Total Defender of Rome War

Salantor z Bobrownii w ramach swoich zachwytów nad ostatnią częścią cyklu gier Total War postanowił odnieść się do prahistorii tej serii. Napisał niewątpliwie ciekawy tekst o grze Birthright z 1997 roku, w którym dostrzegał niejako ideowego poprzednika Rome: Total War i następców. Z takim postawieniem sprawy mam jednak pewien problem. Główna koncepcja Total Wara polega na połączeniu gry turowej, w trakcie której zarządzamy państwem z prowadzeniem bitew w formie strategii czasu rzeczywistego.

Takie połączenie z pozoru nie jest oczywiste. Chociaż trzeba zaznaczyć, że jest wiele dobrych gier, które łączą w sobie zarządzanie państwem z prowadzeniem bitew. Dobrym przykładem jest już trochę zapomniany Conqueror AD 1086. Ta gra wydana w 1995 przez firmę Sierra była dosyć rozbudowanym i niezwykle ciekawym połączeniem kilku różnych gatunków komputerowej rozrywki. Z jednej strony mieliśmy zarządzanie zamkiem, które przywodziło na myśl SimCity, czy Caesara. Gracz mógł wskazywać pola uprawne, budować budynki użyteczności wiejskiej i ogólnie dbać o swoich poddanych. Czasem jednak trzeba było wziąć zbroje i iść na bitwę. W tym momencie gra przemieniała się w – dosyć koślawego – bitewniaka.

Niezwykle mnie dziwi głośne pokrzykiwanie na okładkę/reklamę gry Barbarians, która miała wprowadzić jakoby seks do gier. Defender of the Crown ze swoim nawiązywaniem do klasyki kina (jak ktoś nie widzi, to znaczy, że nie widział Erola Flynna i całej masy filmów o R. Hoodzie) jakoś pozostaje zapomniany.
Niezwykle mnie dziwi głośne pokrzykiwanie na okładkę/reklamę gry Barbarians, która miała wprowadzić jakoby seks do gier. Defender of the Crown ze swoim nawiązywaniem do klasyki kina (jak ktoś nie widzi, to znaczy, że nie widział Erola Flynna i całej masy filmów o R. Hoodzie) jakoś pozostaje zapomniany.

Na tym nie koniec tego, co można było robić w grze. Były też i inne dostępne graczowi rozrywki. Tutaj możemy wskazać na turnieje, w trakcie których można wsiąść na konia i brać udział w starciach lancą. Poza tym można także bawić się w formę walk w klatce, które polegają na starciu dwóch drużyn przy użyciu drewnianej broni. W przerwach zaś można podrywać jedną z panien dworu, albo w celach matrymonialnych, albo, aby uzyskać pomoc w zabiciu smoka. Gra jest różnorodna i wieloraka, acz poszczególne elementy pozostawiają wiele do życzenia. Nie jest to najwybitniejsza strategia. Nie jest to najlepszy FPS (ale sword, a nie shooter). Jako kombinacja jest zaś bardzo fajna. Zarazem przywodzi na myśl i inną grę, która także działa się w średniowieczu, czyli pierwszego Defender of the Crown.

Ta popularna strategia miała swoją kontynuację, o której chce tutaj napisać. Chodzi mianowicie o wydanego w 1990 roku Centurion – Defender of Rome. Jest to w gruncie rzeczy Rome: Total War, tylko zrobionym wiele lat wcześniej. W grze wcielamy się w Rzymskiego przywódcę, który ma za zadanie podbić ówczesny, śródziemnomorski świat. Zarządzanie imperium robione jest w systemie turowym. Możemy podwyższać podatki, przesuwać wojska i pilnować granic. Raz na jakiś czas mamy do czynienia z buntami, albo też z atakiem z zewnątrz, czy to Kartaginy, czy Persji.

Po co grafika 3D, skoro jest mapa?
Po co grafika 3D, skoro jest mapa?

O ile główna strategia odbywa się w turach, to bitwy prowadzimy w czasie rzeczywistym. Tutaj liczy się nie tylko wielkość armii, ale także jej skład (wynikający z rangi, którą posiadamy). Zaczynamy od prostych oddziałów piechoty, aby z czasem mieć coraz liczniejszą kawalerię. Bitwy są dosyć proste. Wydajemy oddziałom rozkazy poprzez wskazywanie kierunku, w którym mają one iść. Poszczególne oddziały przedstawione są w formie kwadratów, których tylko jeden bok jest tym atakującym. Na szczęście sam komputer automatycznie obraca oddział w kierunku przeciwnika (ale tylko w momencie, gdy on stoi – jeżeli jest atakowany podczas ruchu, to trzeba samemu reagować).

Wojenka, wojenka.
Wojenka, wojenka.

Przed bitwą możemy także wybrać ustawienie oddziału i bazową taktykę, która może polegać na wciąganiu przeciwnika w pułapkę, albo na zdecydowanym ataku. W trakcie starcia jest tylko jedno ograniczenie odnośnie wydawanych oddziałom rozkazów. Chodzi o jakość dowódcy. Dobrzy posiadają odpowiednio donośny głos, dzięki czemu mogą wydawać rozkazy wszystkim oddziałom znajdującym się na polu bitwy. Gorszych musimy przerzucać po całej powierzchni w ramach wydawania rozkazów, co może sprawić, że może nam się zapodziać gdzieś oddział, jeżeli za bardzo odbiegnie on od dowódcy. Poza tym dowódca wpływa także na morale żołnierzy. Przy czym, jeżeli zostanie on ubity, to cała armia może pójść w rozsypkę.

Oznaczało to, że z jednej strony trzeba było wysyłać ich blisko przeciwnika, a z drugiej cały czas pilnować, aby nie wpadli oni w pułapkę. Tym bardziej, że jeżeli nawet oddziały nie uciekną z pola, to i tak nie ma, kto im wydawać rozkazów. W takiej sytuacji były już tylko małe szanse na uratowanie sytuacji i ostateczną wygraną, acz takie przypadki mi się zdarzały. Te same reguły dotyczą zresztą przeciwników, stąd szczególnie w walkach z barbarzyńcami warto było polować na dowódcę. W przypadku jego ubicia reszta starcia była dosyć prosta. Tutaj pomagało także barbarzyńskie wysuwanie dowódcy na czoło armii – w przeciwieństwie choćby do Kartagińczyków, gdzie trzeba było ominąć znaczne siły przeciwnika, aby do niego dotrzeć. W tej sytuacji pomocne były szybkie oddziały kawalerii, ale jak wspomniałem, trzeba było pilnować, by pozostawały one w zasięgu rozkazów dowódcy.

Dyplomacja potrafi być pełna komplikacji
Dyplomacja potrafi być pełna komplikacji

Kiedy już podbijemy przeciwnika, ustawimy podatki, trzeba zająć się i innymi rzeczami. Po pierwsze, poszczególne prowincje mogą domagać się rozrywek. Trzeba w związku z tym wydawać pieniądze na igrzyska, choć chciałoby się zamiast tego wystawić kolejny legion. Jeżeli jednak tego nie zrobimy, to ludzie będą źli, mogą się buntować, że o problemach z podatkami nie wspomnę. Głównie jednak trzeba się martwić o sam Rzym. Tam też mieszkańcy chcą igrzysk. Im lepsi gladiatorzy, im dłuższa i bardziej krwawa walka, tym większa radość widzów. Trzeba tutaj zresztą uważać przy wskazywaniu, czy gladiator ma na końcu zginąć, czy też nie. Walka odbywa się w sposób znany nam choćby z Barbarians, proste ciosy i przyjemne wycinanie wroga.

Jeżeli znudzi nam się machanie mieczem możemy także zorganizować wyścigi rydwanów. Tutaj możemy dużo zarobić na zakładach. Nasz rydwan, ciężki i wytrzymały, albo żwawy i delikatny, musi pierwszy przekroczyć linię mety. Ważna jest nie tylko szybkość, ale też i to, aby nie zostać rozbitym. Łatwo stracić tam koło i wypaść z wyścigu.

Centurion jest już stareńką grą. Grafika jest prosta, ale sama rozgrywka nic nie straciła ze swojego uroku. Lubię od czasu do czasu podbijać świat małym miastem i o wiele chętniej wracam właśnie do tej gry, niż do wielu nowszych i teoretycznie lepszych tytułów. W przeciwieństwie do takiego Rome: Total War, twórcom Centuriona udało się wymieszać wszystkie elementy w odpowiednim stężeniu i nie ma tutaj sytuacji, że po jakimś czasie nuży nas powtarzanie tych samych czynności. Za Rzym!

A tutaj można (dzięki archive.org) zagrać w gre.

Dick w czystej postaci, acz nie Dicka (Southland Tales)

Plakat flagowy rzekłbym
Plakat flagowy rzekłbym

Skoro pisałem ostatnio o idealnej ekranizacji fantastyki lat 40-tych i 50-tych, to uznałem, że czemu tego wątku nie pociągnąć trochę. Będzie podobnie, ale inaczej, bo też inna twórczość jest tutaj brana pod uwagę. Philip K. Dick jest znanym i można powiedzieć, że wielbionym pisarzem. Jego powieści i opowiadania zyskały sobie dużą popularność, a skomplikowana biografia wzbudza zainteresowanie tak czytelników, jak i innych autorów. W jego szaleństwie, nałogach i problemach emocjonalno-psychologicznych jest coś na tyle fascynującego, że aż dziwnym jest, że nie powstała jeszcze filmowa biografia na wzór Pięknego umysłu. Co prawda tytuł musiałby tutaj być inny.

Co ciekawe, choć twórczość Dicka należy raczej zaliczyć do trudniejszej w odbiorze, a przynajmniej mniej przystępnej dla przeciętnego czytelnika, to wydaje się, że jest on obecnie najczęściej ekranizowanym autorem fantastyki amerykańskiej. Regularnie, co kilka lat powstają nowe filmy, które za punkt wyjścia biorą, któreś z opowiadań Dicka, czy też książek. Od czasów Blade Runnera możemy mówić o wręcz dominacji tego pisarza, jako źródła inspiracji dla Hollywood. Nawet tak uznani i doceniani pisarze, jak Ray Bradbury, czy Robert A. Heinlein nie mogą się pochwalić taką ilością filmów, ile powstało na podstawie utworów Dicka. Choć wypada od razu zaznaczyć, że sumarycznie, uwzględniając seriale telewizyjne to Bradbury zdecydowanie częściej pojawiał się na ekranie.

Jednak, jeżeli patrzymy pod kątem jakości i oddawania nastroju tekstu, większość ekranizacji Dicka znacząco odstaje od jego twórczości. Problem leży nie tyle w zmianach w fabule, co w tym, że ginie w nich charakter i styl autora. Poniekąd można to zrozumieć, biorąc pod uwagę fakt, że w dużej mierze jego opowieści niezbyt nadają się do przełożenia na typowy film. Bardzo często nie ma w nich fabuły. Bardziej liczy się samo opowiadanie, aniżeli to, o czym opowiada. Porozrzucane ciekawe pomysły nie tworzą narracji, która byłaby składna. Czasem powieść zapowiada, że będzie tam historia, aby nagle gdzieś po drodze ją zgubić. Książki takie jak choćby Płyńcie łzy moje rzekł policjant, choć fascynujące, trudno uznać za logiczne, czy sensowne. Skrócenie jej zaś do 2 godzinnego filmu skończyłoby się tylko jeszcze większymi problemami dla odbiorców.

Stąd też, jeżeli przykładać uwagę do wierności literackiemu pierwowzorowi, to szybko okaże się, że tak na prawdę nie mamy Dicka na ekranie, a tylko jego namiastkę i to pozbawioną pazura. Nieliczne wyjątki, takie jak fascynujący A Scanner Darkly Richarda Linklatera są właśnie wyjątkami. Jest jednak film, który idealnie oddaje charakter i styl twórczości Dicka, choć nie jest ekranizacją żadnego jego tekstu. Śmiem twierdzić nawet, że jest to najlepsza ekranizacja twórczości (w rozumieniu motywów i fetyszy) tego autora. Chociaż Blade Runner jest filmem wybitnym, to zarazem silne na nim piętno odcisnął Riddley Scott i scenarzyści.

Co to za film, który jest wcieleniem Dicka, spyta czytająca istota? Southland Tales Richarda Kelly’ego odpowie piszący te słowa. Kelly, który zasłynął Donnie Darko przez parę lat przygotowywał film, który miał być w założeniu fragmentem większej całości. Uznany reżyser, gwiazdorska obsada i coś nie wyszło. Krytycy w Cannes zaczęli wieszać psy, kiedy pokazano tam film. Po ponad roku Southland Tales trafiło do kin, gdzie zwrócił ledwie ponad 2% budżetu. Jak to często jednak bywa porażka wśród krytyków i w kinowych kasach w żaden sposób nie przekłada się na jakość filmu.

Nawet i Rock może się bać
Nawet i Rock może się bać

Fabuła Southland Tales jest dosyć skomplikowana. Mamy oto niedaleką przyszłość po trzeciej wojnie światowej. Stany Zjednoczone Ameryki są w coraz większym stopniu inwigilowane. Swobód i wolności jest coraz mniej. Dość powiedzieć, że w miastach są żołnierze z karabinami snajperskimi, aby usuwać niebezpiecznych i grożących otoczeniu ludzi. W tym to świecie zaginęła wielka gwiazda filmowa – Boxer Santaros (Dwayne Johnson w chyba swojej najlepszej roli), który cierpiąc na amnezję wpada w ręce byłej gwiazdki porno Krysty Now (Sarah Michelle Gellar), która ma ochotę dzięki niemu zrobić karierę. Teraz przygotowuje reality show o sobie, ale w planach ma film kinowy. To nie koniec postaci ważnych, mamy bowiem także braci bliźniaków Rolanda i Ronalda Tavernerów, gdzie jeden z nich jest policjantem, a drugi się pod niego podszywa. Został zaangażowany przez jedną z grup terrorystycznych do uprowadzenia Santarosa.

Obok kryminalnej zagadki pełnej strzelanin mamy także drugi poziom opowieści. Otóż Żona Santarosa jest córką wpływowego senatora, a jej matka ma zarządzać centralną bazą, którą można przyrównać do wielkiego brata. Mamy także barona von Westphalen, który oferuje Ameryce tanią energię w postaci Płynnej Karmy. Powstaje ona z ruchu oceanów, ale czego się nie mówi, to to, że urządzenia do jej wytwarzania nie tylko spowalniają ruch obrotowy Ziemi, ale także powodują powstawanie dziur w czasie i przestrzeni.

W filmie gra Bai Ling i o dziwo film jest dobry!
W filmie gra Bai Ling i o dziwo film jest dobry!

Poza tym mamy wspomnianych terrorystów (neo-Marxistów), pojawia się handlarz bronią, jest także i weteran wojenny, który teraz zajmuje się handlem narkotykami cały czas służąc w wojsku. Okazuje się, że Armia przeprowadzała eksperymenty naukowe na żołnierzach, które nie do końca zakończyły się po jej myśli.

Jeżeli czytelnik odczuwa teraz pewną konfuzję, to bardzo dobrze. Film Kelly’ego jest dziwny. W wielu miejscach można mieć wątpliwości, czy ktokolwiek wie, o co w nim chodzi. Fabuła idzie w różne strony zmierzając do spektakularnego finiszu, który daje tylko część odpowiedzi na to, kim jest Roland i Ronald, dlaczego Santaros stracił pamięć i tak dalej.

Duża część opowieści opiera się na krótkich, paro minutowych sekwencjach, które mają początek i koniec. Są one czasem zabawne, a czasem niepokojące. Zdarzają się w nich dosłowne cytaty z Dicka (dość powiedzieć, że policjant płacze), czy też z innych filmów i opowieści. Przykładowo mamy dosyć długą sekwencję, gdzie wspomniany żołnierz (w którego wciela się Justin Timberlake) udaje, że śpiewa piosenkę – gra ona z taśmy – a całość jest przedstawiona w duchu twórczości Dennisa Pottera.

Film jest piękny, bardzo dobrze brzmi muzyka. Co najważniejsze, doskonale oddaje charakter i naturę twórczości Dicka. Southland Tales nie jest dla wszystkich. Wielu wyłączy film po kilku minutach, inni zaś będą pukać się w czoło słysząc rozważania o układzie pokarmowym i tym jak on działa. Rzecz jednak w tym, że to jest właśnie Dick w czystej postaci jego szaleństwa i geniuszu.