Category: posty o wszystkim i o niczym

Weee

Zielono mi po zjedzeniu Soylent Green.
Zielono mi po zjedzeniu Soylent Green.

Ze smutkiem ogłaszam, że w wyniku życia mój umysł jest w takim stanie, że każde porządne zombie pogardziłoby moim mózgiem. Dlatego też dzisiaj wpisu nie będzie, zamiast tego będzie drobna reklama. Parę lat temu kilka moich zdjęć miało trafić do hiszpańskiego czasopisma o modzie, acz do dziś nie wiem, czy Tendencias Fashion Mag je opublikowało, czy też nie. Na szczęście po kilku latach mogę się pochwalić, że uznana publikacja nienaukowa postanowiła umieścić mnie na swoich stronach. Stąd też informuje szanownych czytelnikówi czytelniczki, że na łamach ostatniego (majowego) numeru Tap&Swipe znajduje się moja recenzja The Machine. Osobom posiadającym wymagane systemy operacyjne życzę miłej lektury.

Geek-hate Porn

Raczej staram się nie pisać na tematy aktualne. Nie tylko, dlatego, że mają one to do siebie, że z oczywistych powodów szybko się dezaktualizują (jak inaczej by je nazywano, gdyby tak nie było), ale także, dlatego, iż niezbyt lubię samemu czytać setki podobnych tekstów na jeden wspólny temat. Zapewne w danym momencie bardzo ważny, ale nijak niemający znaczenia w dłuższej perspektywie czasu. Tak jak, mówiąc kolokwialnie, olałem sprawę molestowanie kostek, tak i inne tego typu rzeczy nie sprawiły, abym chciał podnieść klawiaturowe pióro i napisać moją opinię na ten temat. Tym bardziej, już trochę zapomniana afera z Kaja Malanowską i jej zabawnym zderzeniem z rzeczywistością (wymieszaną z podejrzeniami oszustwa ze strony wydawnictwa) nie pobudziła mnie na tyle, abym chciał skreślić kilka słów. Po co marnować czas, kiedy za rok nikt nie będzie wiedział, o co chodziło i dlaczego ludzie się tym czymś podniecali.

Czasem jednak uważam, że warto napisać na tematy ogólniejsze, choć to nie znaczy, że mniej ważne. Tematy w bardzo małym stopniu związane z główną tematyką strony. Jednym z nich jest kwestia popularności pewnych słów w internecie. Są pewne modne określenia, które atakują odbiorców z każdej strony i to bardzo często w dziwny sposób. Będę starał się zachować pewną dyscyplinę moich narzekań tetryka, stąd podejdziemy do zagadnienia po kolei.

Każdy z czytelników na pewno spotkał się przynajmniej raz z określeniem „każdemu jego porno”. Mamy także różne nisze używania tych słów w środowiskach fotografów, czy też osób kręcących się w pobliżu. Jest związku z tym bardzo wiele zdjęć na różnych serwisach fotograficznych oznaczonych jako: camera porn, food porn, a i zapewne inne podgatunki się znajdą. Przy czym nie chodzi o zdjęcia pornograficzne, gdzie model/ka trzyma aparat fotograficzny, czy też ma w swych ponętnych dłoniach świeżo upieczonego łososia. Nie wątpię, że istnieje tego typu nisza gatunkowa pornografii (zgodnie z zasadą 34), acz zdecydowanie użytkownicy tych terminów nie mają akurat tego na myśli.

Klasyczne Camera Porn. Wielu fotografów ma niegrzeczne myśli widząc ten aparat.
Klasyczne Camera Porn. Wielu fotografów ma niegrzeczne myśli widząc ten aparat.

Pod określeniami tymi kryją się fotografie pokazujące sprzęt fotograficzny, albo jedzenie. Nie mają one charakteru w żadnym stopniu erotycznego, ani seksualnego. Przynajmniej mam taką nadzieje. Koncepcja tego typu określenia ma jednak na celu pokazać, że ktoś bardzo interesuje się danym tematem. To jest jego główne zainteresowanie fotograficzne, przy czym ostatnio termin ten wychodzi z czysto kliszowego spojrzenia i dotyka też innych dziedzin życia. Stąd możemy mieć nawet ludzi mówiących o literature porn i to nie w rozumieniu tematu powieści, a zwyczajnie byciu zainteresowanym literaturą.

Natomiast hasło o „porno dla każdego” ma podkreślać różnorodność zainteresowań ludzi. Stąd też ma trochę inne umocowanie, ale znacznie większą skale rażenia. W gruncie rzeczy tym porno dla kogoś może być wtedy wszystko, od srebrnych łyżeczek, aż po powieści Henryk Sienkiewicza.

Pornograficzna lasagne, te warstwy, te zaogrąglenia nierówno układającego się ciasta w brytfance.
Pornograficzna lasagne, te warstwy, te zaogrąglenia nierówno układającego się ciasta w brytfance.

Tyle tylko, powstaje tutaj pytanie, gdzie w tym wszystkim owo porno? No, bo powiedzmy sobie wprost, słowo to ma jednak konkretne znaczenie. Chodzi o podniecenie i czasem (acz niekonieczne) akty seksualne. Okazuje się jednak, że nie ma go nigdzie. Pornografia stała się słowem, które znaczy wszystko i nic. Co więcej, straciło swoje przypisanie do pewnych sfer intymnych, czy też zastrzeżonych dla dorosłych. Nie wykluczam, że za parę lat znajdą się ludzie, którzy na określenie swoich zainteresowań wózkami dziecięcymi (związane choćby z ciążą) będą mówić o porno wózków dziecięcych. Natomiast dyskutując o tym, czy niemowlak powinien mieć pieluchy, czy nie, stwierdzą, że każdemu jego porno. Co gorsza, zapewne te osoby nie będą sobie kompletnie zdawały sprawy z tego, że tego typu określenia mogą mieć niebezpieczne z punktu widzenia prawa konotacje. Skoro w obecnych czasach wszystko może być porno.

Zabawne jest to zresztą, że akurat teraz żyjemy w czasach, gdzie szeroko rozumiana erotyka znika z wizualnej kultury popularnej. Jest bardzo silna w przestrzeni publicznej, ale jak patrzy się na kino, to bez większego ryzyka można powiedzieć, że „odwaga obyczajowa” jest w odwrocie.

Międzygatunkowe porno kawy i czekoladki o charakterze międzynarodowym.
Międzygatunkowe porno kawy i czekoladki o charakterze międzynarodowym.

Innym słowem zdobywającym sobie ostatnimi laty wielką popularność jest słowo hejt. Znajdziemy je na blogach, ale też i w gazetach, czy wypowiedziach telewizyjno-radiowych. Zarazem trudno tak do końca powiedzieć, co to słowo znaczy. Okazuje się, że dla wielu jego użytkowników obecnie każda krytyka kogoś, czy czegoś jest zwyczajnym hejtem. Słowo to, tak na wszelki wypadek przypomnę, pochodzi z angielskiego hate, czyli nienawiść. Stąd też z pewnym zaskoczeniem przyjmuje nie tylko popularność tego określenia, ale i jego wszechobecne i bezsensowne używanie. W internetowym żargonie w ramach hejtu mieszczą się na przykład rasistowskie napisy na ścianach budynków. Od tego określenia wzięła się nazwa jednej z akcji walczących z tymi napisami: Zamaluj hejt!. Od razu powiem, że jej infantylność i żałosność można porównać chyba tylko do Tęsknie za tobą Żydzie, acz raczej nie spotka się ona z tak uroczymi parodiami, że przypomnę: Tęsknię za tobą Jaćwingu. Widzimy więc, że hejtem jest realny problem agresji w przestrzeni publicznej wymieszany z chuligaństwem w postaci demolowania budynków. Nastawiamy się w takiej sytuacji, że oto mamy do czynienia ze słowem o bardzo dużej sile rażenia. Jednakże równocześnie odkrywamy, że hejtem jest także skrytykowanie czyjegoś bloga. Nie atak, nie agresja i nie stwierdzenie ad personam, że jakiś bloger jest nadętym bufonem o aparycji rozbitego budyniu, co można byłoby uznać za rzeczywiście akt nienawistny. Nie, hejtem jest stwierdzenie, że blog jest miałki. Hejtem było także wypominanie organizatorom ostatniego Polconu fatalnej organizacji konwentu.

Co zabawne, nikt nie broni stwierdzić, że jakaś krytyka jest nieusprawiedliwiona. Co więcej, zapewne bardzo często można dać dobre argumenty na swoją obronę, czy też pokazać, że sytuacja jest inna, niż twierdzi krytykant. Zamiast tego jednak rzuca się hasło „ty hejterze”, które ma zamknąć usta osobie krytykującej. Sprowadza to całą debatę do jakże pamiętnych czasem pokrzykiwań „komunisto” versus „faszysto”. Problemem jest jednak, że o ile kiedyś tego typu metoda dyskusji dominowała w polityce, tak teraz ludzie na tym poziomie debatują odnośnie wyższości ciasta marchewkowego, nad kokosanką.

Byłoby jednak uproszczeniem problemu stwierdzić, że taka inflacja słów to tylko problem Polski. Porno występuje wszędzie, zresztą moda na to określenie przyszła do nas z zewnątrz. Jest także i inny import językowy, który wzbudza u mnie pewną konsternacje. Chodzi mi tu o popularny termin geek (dla uproszczenie stosuje go synonimicznie do słowa nerd, choć obydwa te określenia mają wybitnie różne znaczenie). W pierwotnym kontekście, słowo to oznaczające dziwaka, było formą wyzwiska skierowaną względem ludzi lubiących rzeczy dalekie od głównego nurtu. Co więcej, podchodzące do tych spraw w sposób poważniejszy, niż wypada i angażujący, z punktu widzenia krytyków, zbyt wiele intelektu. Geekiem była osoba dyskutująca o filologicznych problemach języka Klingonów. Geekem był także człowiek próbujący na podstawie filmów ustalić rzeczywiste wymiary poszczególnych statków kosmicznych w Gwiezdnych wojnach. Z czasem, jak to często bywa, termin ten zaczął być używany do samoidentyfikacji przez te same osoby względem, których był on stosowany jako wyzwisko.

Wraz z dumnymi geekami, przyszła pora na ich zadomowienie się w przestrzeni publicznej. Różni aktorzy, celebryci i inne osoby często teraz podkreślają swoją geekowatość, tak, że właściwie można czasem dojść do wniosku, że z niszy geeki stały się masą. Jednakże szybko każdy człowiek zostanie sprowadzony do poziomu, kiedy zorientuje się, że owa masowość geekostwa nie wynika z tego, że nagle pojawiło się tak dużo osób mających takie zainteresowania i cechy charakteru. Źródłem popularności tego terminu jest to, że teraz z pełną powagą za geeka uważa się osoba zakładająca koszulkę z Dr Who, choć widziała może dwa odcinki serialu. Geekiem jest także osoba, która oglądała co prawda wszystkie odcinki, ale nigdy nie zastanawiała się nad szczegółami ewolucji Daleków. Podobnie jest i z innymi popularnymi obecnie seriami.

Skoro są wspominani Otherkini, to nie może zabraknąć smoka o nietypowej anatomii.
Skoro są wspominani Otherkini, to nie może zabraknąć smoka o nietypowej anatomii.

Nie chodzi mi tutaj o to, że ktoś potajemnie próbuje zdobyć sobie uznanie jako geek, choć nim nie jest. Chodzi mi o to, że gdzieś znikają określenia takie jak miłośnik, wielbiciel, czy trochę bardziej patologiczny fan. Wszystko to jest zastępowane słowem geek, gdzie ci właśnie nowi „geecy” patrzą z pogardą na ludzi, którzy spędzają godziny zastanawiając się nad początkami UNIT i dlaczego lata się nie zgadzają. Język staje się uboższy, a ludzie tak na prawdę znacznie mniej zainteresowani tematami, które są podnoszone. Obecny geek obejrzy odcinek serialu, polubi na portalu społecznościowym zabawny rysunek, z którym wydrukuje sobie koszulkę, a następnie zajrzy na tvtropes, żeby się dowiedzieć wszystkiego, co wydaje mu się, że powinien i na tym się skończą jego czynności geekowe. Co gorsza, jak się spojrzy trochę z dystansem na ową samoidentyfikacje, to reakcją będzie zdecydowana i ostra agresja. Akurat ten element problemu wzbudza u mnie szczególną wesołość, jakby to akceptacja innych czyniła z kogoś dziwaka i wyrzutka. Nagle słowo mające stygmatyzować stało się dla wielu osób tak potrzebne, że nie tylko chcą się czuć geekiem, to domagają się od wszystkich akceptacji tego. Najczęściej, z krótkim argumentem, że liczy się to, że tak siebie określam. Dokładnie tym samym, którego stosują osoby zaliczające się do grupy: Otherkin.

Na tym kończę moje zrzędzenie i narzekanie. Nie na ludzi, ani na ich wybory językowe, tylko na postępujące ubożenie języka. Cała gama różnych zachowań sprowadzana jest do kilku prostych określeń. Zarazem, kiedy ktoś chce dyskutować, to nic tylko hejtuje, hejter jeden przeklęty.

Wampiry bez akcji (Tylko kochankowie przeżyją; Stoker)

Ostatnio, czy też raczej powinniśmy powiedzieć, że w przeciągu ostatnich kilku lat, mamy do czynienia z zalewem filmów i produkcji o wampirach. Oczywiście jest to pewna przesada, gdyż w ogólnym rozrachunku nie ma ich tak wielu. Parę Zmierzchów i innych opowieści z pozoru robi wrażenie, ale po zliczeniu okazuje się, że jest tego o wiele mniej niż kiedyś. Co jednak charakterystyczne i wiele mówiące o sytuacji tego gatunku kina, mało który film wampiryczny obecnie wyprodukowany można uznać za horror. Większość z nich odwołuje się do romantycznego bohatera, który uwodzi biedną dziewczynę, gdzie jest on albo wspaniały i cudowny, albo ma jakąś ciemną stronę charakteru. Bez większego ryzyka można stwierdzić, że wampiry w przeciągu ostatnich kilkudziesięciu lat na tyle zostały ograne i na tyle weszły do naszej świadomości, że przestały być straszne. Nawet przygotowany z misterną dokładnością Dracula Coppoli nie był już filmem grozy, a raczej opowieścią o cierpieniach duszy i miłości.

 

Wampir, krwiopijca, nie może już sprawiać, że się boimy. Może jednak pozostawać kochankiem, acz zdecydowanie rzadziej kochanką. Ten drugi gatunek odszedł wraz ze znacznym zmniejszeniem liczby filmów produkowanych pod męskiego widza. Pewną próbą wyjścia z impasu ze strony tych twórców, którym zależało na horrorowym aspekcie opowieści było robienie filmów o wampirach nie-wampirach. Zmieniano charakter ich działalności. Pozbawiano pewnych elementów, mniej czy bardziej słusznie przypisanej im mitologii. Na dłuższą metę nic jednak się nie udawało.

Przy całym swoim ograniu i zbanalizowaniu wampiry dalej są zdecydowanie jednymi z najpopularniejszych istot nadnaturalnych. Wystarczy powiedzieć, że pomimo całej masy problemów, to właśnie one były najlepiej sprzedającą się inkarnacją różnych Światów Mroku, jak i jako jedyny z tej serii RPGów firmy White Wolf, przeniosły się na mały ekran w postaci serialu telewizyjnego (u nas nadawnego przez Polsat). Na tyle zresztą popularnego, że dopiero śmierć aktora grającego główną rolę przerwała produkcje. Mamy więc bohaterów, którzy może już nie tak często na dużym ekranie, ale dalej są najpopularniejszymi nadnaturalami kultury. Wilkołaki mogą już tylko płaczliwie wyć do księżyca, gdyż nikt ich nie lubi.

 

Skoro są wampiry, to musi być też krew. Taki mały kieliszek krwi.
Skoro są wampiry, to musi być też krew. Taki mały kieliszek krwi.

Ja jednak nie o tym chce napisać, a o dwóch ostatnich próbach rewitalizacji motywu wampira. Chodzi mi tutaj o Tylko kochankowie przeżyją Jarmuscha i o Stoker Chan-wook Park. Dwa filmy, gdzie słynni krwiopijcy odgrywają bardzo dużą rolę, jak i dwa filmy, gdzie bardzo wiele uwagi poświęcono na odpowiednio wystylizowany obraz. Zarazem filmy odbiegające czasem od tego, czego oczekujemy po opowieściach o wampirach.

Film Jarmuscha wpisuje się w jego kilkukrotne już filmowe eksperymenty z przetwarzaniem gatunków głównego nurtu na jego własne interpretacje. Wystarczy tutaj przypomnieć o samurajsko-gangsterskim Ghost Dogu, gdzie prosta historia o wojowniku została przekształcona w przypowieść filozoficzną. Przy czym Jarmusch, który bardzo lubi senne, powolne ujęcia, niezbyt przepada za pokazywaniem akcji. W Kochankach doprowadziło to do tego, że w całym filmie nie tylko nie mamy żadnej typowej sceny akcji, ale co więcej, przez cały film nie widzimy tak oczywistej rzeczy w filmie o wampirach, jak wpijania się w szyje biednej ofiary.

Kochankowie opowiadają o małżeństwie wampirów, Adamie i Eve, oraz o ich próbach odnalezienia się w naszym świecie. Żyją oni długo, przy czym ona znacznie dłużej. Nie starzeją się, ale czas odbija się na nich negatywnie. Są mocno zblazowani i zmęczeni swoją egzystencją. Każde jednak znajduje w sobie coś, aby pobudzić się do działania. Dla Adama była to muzyka, ale został on, jak Eve wspomina, skrzywdzony przez angielskich romantyków, którzy sprawili, że egzystuje on w cieniu myśli samobójczych. Ma dość Zombie, czyli zwykłych ludzi, których tym miłym słowem określa. Nie mają oni celu w życiu, marnują czas i do tego psują sobie krew. W przeciwieństwie do niego Eve, choć zmęczona, ma jeszcze chęć życia. Narzeka, ale ma wolę walki z otaczającą rzeczywistością. Jest wciąż ciekawa świata i tego, co ją może spotkać. Chociaż, na co dzień mieszkają w różnych krańcach Ziemi, on w Detroit, ona w Tangerze, to po kolejnych smęceniach Adama przez telefon Eva postanawia go odwiedzić.

W opowieści poza tym pojawiają się i inne wampiry, tak jak żyjący w Tangerze Kit, który jest kimś w rodzaju mentora dla Adama i Evy. Poza tym jest jeszcze Ava, siostra Evy i co widać choćby po imieniu, jest jej dramatycznym przeciwieństwem. Nie ma za grosz melancholii, czy sentymentalizmu. Zamiast tego jest pełna życia i chęci do zabawy. O ile dla Adama i Evy ideałem zabawy jest jazda samochodem po Detroit i zwiedzanie opuszczonych budynków, tak Ava chce kontaktu z ludźmi.

Chociaż w filmie w gruncie rzeczy nic się nie dzieje, to fabuła idzie na przód. Przy czym, jak słusznie zauważyła chociażby Ninedin, mamy w filmie Jarmuscha wyraźne nawiązania do Hunger Tony’ego Scotta. W tamtym filmie mieliśmy małżeństwo Miriam i Johna Blaylock, parę wampirów wspólnie polujących i żyjących. Mieliśmy jednak pewną tajemnicę, która napędzała akcje. W przypadku Kochanków tego elementu brakuje. Nawet teoretycznie zaskakująca prawdziwa tożsamość Kita jest znana od bodajże drugiego jego zdania.

 

Rodzinny obiad zawsze jest pełen ciepła i bezpieczeństwa.
Rodzinny obiad zawsze jest pełen ciepła i bezpieczeństwa.

Jarmusch w filmie bawi się cytatami z literatury. Chan-wook Park i autor scenariusza, Wentworth Miller, bawią się natomiast cytatami z filmów. Stoker jest bardzo nietypowym filmem o wampirach, gdyż ich właściwie nie ma. Opowiada on o rodzinie Stokerów, która przeżyła tragedię. Richard Stoker, patriarcha rodziny, zginął w wypadku. Pozostawił po sobie żonę Evelyn i córkę Indię. Niespodziewanie w trakcie stypy w domu pojawia się tajemniczy wujek Charlie, o którym nikt nigdy nie wiedział.

Miller w wywiadach bardziej niż oczywistą grę w skojarzenia z tytułem Stoker – Bram Stoker – wskazywał na inspiracje Cieniem wątpliwości (Shadow of a Doubt) Alfreda Hitchcocka. Tamten film często pojawiał się jako ulubiony w dorobku. Tam także mamy tajemniczego wujka wracającego do domu. Fabuła jednak jest trochę inna i o Charliem – także tutaj mamy to imię – wiedzą wszyscy. Co więcej, jest on idealizowany przez Charlotte (nazywaną zdrobniale… Charlie), która w jakimś sensie się w nim podkochuje (acz platonicznie). Za Charliem jednak idą stróże prawa, którzy informują dziewczynę, że jest on seryjnym mordercą bogatych kobiet. Bierze z nimi ślub, a potem usuwa w sposób brutalny. Teraz dziewczyna musi się dowiedzieć, czy idealizowany wujek to morderca, czy nie.

Stoker nawiązuje to filmu Hitchcocka nie tylko, jeżeli chodzi o sam rys fabularny, ale także i wykorzystanie poszczególnych motywów wizualnych. W obu filmach kluczowe rozmowy odbywają się na schodach. Jednak pomimo tych wyraźnych nawiązań Stoker jest samodzielną produkcją. Opowieść w nim poprowadzona zmierza ku innym kwestiom. Park bardzo starannie tworzy aurę tajemnicy, gdzie mamy bardzo wiele scen, w których z pozoru nic się nie dzieje. Dopiero potem okazuje się, że jest za nimi jakieś drugie dno. Jednym z takich elementów jest to, że India co rok na urodziny dostawała parę butów. Cały czas uważała, że to prezent od ojca, ale czy aby na pewno?

 

Wujek ze swoją krewniaczką grają na pianinie, a jacyś zboczeńcy już sobie myślą i komentują złośliwie. A to przecież tylko niewinna gra...
Wujek ze swoją krewniaczką grają na pianinie, a jacyś zboczeńcy już sobie myślą i komentują złośliwie. A to przecież tylko niewinna gra…

Wujek Charlie w filmie Parka jest wampirem, acz nie takim, który wysysa krew. Jest co prawda jedno ujęcie, gdzie bardzo wyraźnie ów wampirzy charakter całej opowieści jest pokazany, ale zrobione jest to w sposób bardzo przewrotny. Przybywa do domu swojego brata i go niszczy od środka. Przejmuje nad nim władzę usuwając wszystko, co znajduje na swojej drodze. Ma jeden cel, którym jest osoba Indi. W trakcie seansu jest wiele wskazówek kierujących myśli widza, ku kazirodztwu, ale czy tylko o to chodzi? Poza tym sam Charlie wielokrotnie pokazywany jest jako istota nadnaturalna. Porusza się bezszelestnie, właściwie przemyka się. Jest gładki i zimny. Dopiero w finale tak na prawdę poznajemy go i odkrywamy jego prawdziwą naturę.

Wypada także wspomnieć, że chociaż film Parka podobnie jak Kochankowie jest raczej pozbawiony spektakularnych scen akcji, to jednak mamy w nim znacznie więcej krwi i seksu. Zarazem to ostatnie jest bardzo dobrze osadzone w fabule i choć scena jest dosyć brutalna, to ma swoją rolę i znaczenie. W gruncie rzeczy, o ile Jarmuschowe wampiry są smutne, tak Parka należy uznać za straszne i niepokojące. Przy czym oba film są osadzone w bardzo wąskim gronie, właściwie rodziny. O ile jednak w Kochankach miłość okazuje się mimo wszystko uczuciem pozytywnym, tak Stoker przedstawia miłość jako narzędzie destrukcji.

 

Kochankowie nie mają za dużo akcji, ale nie w Rosji. Na tamten rynek Jarmusch nakręcił specjalną wersję filmu, gdzie Adam skacze po dachach samochodów i strzela z pistoletu, a Ava zwiedza świat. Eva natomiast tylko smutno się patrzy, bo która wampirzyca chciałaby za męża kogoś o twarzy Hidelstone zachowującego się jak Jason Statham?
Kochankowie nie mają za dużo akcji, ale nie w Rosji. Na tamten rynek Jarmusch nakręcił specjalną wersję filmu, gdzie Adam skacze po dachach samochodów i strzela z pistoletu, a Ava zwiedza świat. Eva natomiast tylko smutno się patrzy, bo która wampirzyca chciałaby za męża kogoś o twarzy Hidelstone zachowującego się jak Jason Statham?

Podkreślałem wizualne wysmakowanie obu filmów i trzeba to jeszcze raz powtórzyć. Park pokazuje bardzo często poszczególne sceny, niczym obrazy. Kolory mają bardzo duże znaczenie, podobnie jak i każdy kadr. Jest to film miejscami wręcz przestylizowany, gdzie obraz ma kluczowe znaczenie, a inne elementy produkcji odchodzą na dalszy plan. Zarazem jednak, w dalszym biegu filmu okazuje się, że te, czasem bardzo długie, obrazy pokazujące zwykłe obiekty, mają bardzo duże znaczenie dla samej fabuły. Kochankowie mają trochę inaczej, przy czym od razu niestety trzeba zaznaczyć, że wbrew Jarmuschowi film powstał na cyfrze. Pomimo jego różnych prób ukrycia tego, niestety widać to bardzo wyraźnie. Jest to tym bardziej problematyczne, że film dzieje się w mrok, półmroku, czy też prawie całkowitych ciemnościach. W tych sytuacjach negatyw dalej jest niezastąpiony. W Kochankach obraz, który także jest przestylizowany, ma mniejsze znaczenie dla samej narracji, a więcej dla budowania odpowiedniego nastroju. W połączeniu z odpowiednią muzyką tworzy on nastrój właściwie bardzo staroświecki. Można powiedzieć, że przywodzi na myśl lata 70-te.

Oba filmy to bardzo ciekawe produkcje, próbujące na różne sposoby wykorzystać postać wampira. Pokazują one, że choć jest to już bardzo ograna postać, to dalej można go przedstawić w sposób ciekawy i interesujący. Pytaniem jednak, na które muszą sobie odpowiedzieć twórcy, jest, jaki mamy pomysł na tę postać. Wampir Jarmuscha jest melancholikiem znudzonym światem. Istotą, która żyła już za długo. Wampir Parka jest istotą niszczycielską, która wraca do swoich korzeni postaci związanej ze sferą erotyki i tajemnicy. Zarazem, poprzez pozbawienie go typowych cech wampira, sprawia, że jest on w gruncie rzeczy znacznie bliższy tradycyjnemu jego obrazowi, niż wielu krwiopijców z innych teraz powstających filmów.

 

ps: dla Parka Stoker, to drugi film o wampirach. Pierwszym było Pragnienie, które niestety w wersji reżyserskiej wyszło tylko w Korei.

 
 

Doktor the Sequel, czyli o Drugim Doktorze (Dr Who)

 

Gdzie ja jestem i czemu tu jest tyle przestrzeni???
Gdzie ja jestem i czemu tu jest tyle przestrzeni???

Kiedy w 1966 roku jasnym było, że dni Williama Hartnella w roli Doktora są policzone, BBC stanęło przed ciężkim zadaniem. Co zrobić dalej z wielce popularnym serialem, kiedy jego gwiazda już niedługo nie będzie mogła w nim grać. Znamy ten problem z wielu innych produkcji i nigdy nie ma łatwego wyjścia, jak podejść do tematu. W jakimś momencie rozważano zatrudnienie aktora podobnego do Hartnella, co miało pozwolić udawać, że jest to dalej ta sama postać. Tego typu rozwiązanie byłoby najprostsze, ale wiązałoby się z oczywistymi problemami. Widzowie nie są zbyt chętni do tego, aby zmieniali im się aktorzy w danej roli. Mają pewne przyzwyczajenia, które sprawiają, że aktor nierozerwalnie łączy się z postacią. Z tego zresztą wynika wiele problemów aktorów. W każdym razie, poza tym, był jeszcze jeden bardzo dobry powód, dla którego to rozwiązanie nie było najlepsze. Ciężko byłoby znaleźć innego aktora, który wyglądałby jak Hartnell i co ważne, równie dobrego. W tej sytuacji BBC zdecydowało się zachować w drastycznie odmienny sposób. Do roli głównego bohatera Dr Who wybrano aktora, który nijak nie przypominał Hartnella.

 
 
 
 
 

Na nowego Doktora wybrano Patricka Troughtona, uznanego aktora charakterystycznego. Grał on tak w kinie (najmniej), teatrze (częściej), jak i telewizji (najczęściej). Jak większość tego typu aktorów, nigdy nie zrobił wielkiej kariery, ale był na tyle rozpoznawalny, że nigdy nie musiał się martwić o pieniądze, jak i o znalezienie dla siebie roli. Od zakończenia wojny grał w praktyce bez przerwy aż do śmierci, w relatywnie młodym wieku 67 lat. Co ciekawe Troughton jest najczęściej wracającym do swojej roli Doktorem. Pojawił się, po zakończeniu swojej kadencji, w aż trzech serialach, dwóch rocznicowych i jednym niejako dodatkowym. Co zabawne wszystkie tytuły tych odcinków są „liczbowe” i pokrywają się z liczbami pierwszymi, w kolejności produkcji: Three Doctors, Five Doctors i Two Doctors.

Okres Troughtona jest niezwykle ważny dla całego serialu Dr Who. Zarazem jest niezwykle problematyczny, gdyż to głównie odcinki z nim stały się ofiarą polityki BBC polegającej na kasowaniu kaset z nagraniami. Stąd bardzo wiele odcinków zachowało się tylko w postaci nagrań dźwięku robionych przez widzów. Na szczęście fani, w przeciwieństwie do tej korporacji, mają specjalny stosunek do serialu i chce im się dla niego poświęcać. Stąd też, czy to przy pomocy animacji, czy odpowiednią narracją, odtwarzane są skasowane odcinki. Czasem lepiej, a czasem gorzej. Zawsze jednak z wyraźnym poświęceniem i tylko szkoda, że BBC nie wyłoży pieniędzy na zrobienie tego lepiej. Z drugiej strony na szczęście nie ściga autorów rekonstrukcji, które spokojnie wiszą w internecie. Do czasu aż gdzieś uda się odnaleźć odcinek i od razu prawnicy wysyłają odpowiednie zgłoszenia naruszenia praw autorskich.

Jednakże sprowadzanie czasu Drugiego Doktora tylko do problemu skasowanych odcinków i płaczu nad utraconymi opowieściami (czy też raczej, ich obrazem), byłoby daleko idącym uproszczeniem. Główną zasługą Troughtona, jak i okresu jego kadencji, było tak na prawdę stworzenie całego świata Doctora Who. Nie chodzi mi tu tylko o wprowadzenie, nadużywanego potem, Sonicznego śrubokręta, ale o podstawy mitologii serialu. Zacznijmy jednak od początku, czyli kim był Drugi Doktor?

 

Mam flet i nie boje się go użyć!
Mam flet i nie boje się go użyć!

Troughton w porozumieniu z producentami starał się stworzyć postać możliwie odmienną od Hartnellowej interpretacji Doktora. Było to o tyle ciekawe, że wyraźnie widać, że na początku sami twórcy nie byli do końca przekonani, jak rozumieć zmianę aktorów i cały proces przedstawiony w serialu. Kiedy Pierwszy umiera wycieńczony walką z Cybermenami w odcinku Tenth Planet, nic jeszcze nie zapowiadało tego, że za kilka lat będzie się mówiło o regeneracji i określonej liczbie tychże. Stąd w pierwszych odcinkach, sprawa wygląda nie tyle, że mieliśmy do czynienia z czymś, co moglibyśmy nazwać regeneracją, co raczej z odmłodnieniem Doktora. W tej interpretacji nie tyle zmieniałby się on w innego bohatera, co zwyczajnie stawałby się młodszy.

Doskonale zresztą pasowało to do sytuacji związanej ze zmianą Hartnella na Troughtona. Starano się w ten sposób znaleźć młodszego, a co za tym idzie zdrowszego fizycznie bohatera. Stąd wyraźna zmiana w tej kwestii i tak Harntell miał około 55 lat, kiedy zaczął grać Doktora, a Troughton już tylko 46. Na co pozwalała taka zmiana? Między innymi można było więcej wymagać od aktora pod względem fizycznym. Stąd też Drugi zdecydowanie częściej biega niż Pierwszy. Pozwoliło to na więcej scen akcji, w których głównym bohaterem był sam Doktor, a nie jak miało to wcześniej miejsce, głównie jego towarzysze.

 

Moe Doktor? Wróć, Japończycy zrobiliby coś strasznego z takim sformułowaniem!
Moe Doktor? Wróć, Japończycy zrobiliby coś strasznego z takim sformułowaniem!

Wprowadzono jednak pewne zmiany, które są znacznie dalej idące. Nowy Doktor przestał być dystyngowanym starszym panem, a stał się włóczęgą po czasie i przestrzeni. Widać to choćby po stroju, gdzie zamiast starannie dobranych ubrań Doktor zaczął nosić chyba przydługą marynarkę i wymiędloną koszulę. Do tego początkowo nosił dziwne nakrycia głowy, ale potem ograniczał się do pokazywania swojej fryzury przywodzącej na myśl bohaterów Three Stooges, którzy byli w jakimś stopniu pierwowzorami Głupiego i głupszego. Z tym też wiązała się zmiana charakteru bohatera, który był o wiele bardziej swobodny i radosny, a i w znacznie mniejszym stopniu odnosił się do swoich towarzyszy jak ojciec i przywódca. Takie znacznie lżejsze i bardziej komediowe podejście spotkało się z krytyką ze strony wielu fanów. Były listy, że BBC właśnie zniszczyło ich ukochanego bohatera zamieniając go w jakiegoś błazna, czy też clowna. Była to oczywiście przesada, ale miała swoje uzasadnienie choćby w bardzo niepoważnym wyglądzie bohatera.

Tutaj też dodajmy, że Drugi miał znacznie mniej towarzyszy, którzy z nim podróżowali po czasie i przestrzeni. W ciągu swoich trzech lat miał ich tylko pięcioro, przy czym dwóch odziedziczył po Pierwszym. Dla porównania jego poprzednik miał aż dziesięciu różnych współpodróżników. Stąd też mieli oni znacznie większe znaczenie w serialu, co najlepiej widać po roli najdłużej podróżującego z Doktorem Jamiego McCrimmona, Szkota z XVIII wieku. Ten młody chłopak pojawił się w drugim serialu Drugiego i został z nim aż do ostatniego. Nie dość, że był najdłużej podróżującym towarzyszem, to na dodatek był także najbliższy Doktorowi. Także warto zaznaczyć, że w serialu wyraźnie starano się utrzymać parytet płci, tak, więc obok Jamiego, zawsze była dziewczyna, najpierw Victoria Waterfield, która nie była specjalnie interesująca, a potem Zoe Hariot. Ta druga miała wyraźnie bardziej przemyślaną osobowość, ale jak to w zwyczaju BBC, daleko jej do jakiegoś silnego odciśnięcia piętna na całej produkcji.

O ile jednak Doktor był bardziej zabawny, to mimo tego także potrafił być znacznie bardziej mroczny i posępny. W jednym z odcinków, to jest w The Evil of the Daleks, który kończył pierwszy sezon z Drugim, manipulował on swoimi towarzyszami, a co więcej, poddawał ich eksperymentom naukowym, aby walczyć z Dalekami. Tak oto nasz bohater potrafił zachowywać się w sposób niezwykły i zdecydowanie niepasujący do idealnego pozytywnego bohatera. Jest to zresztą cecha wspólna jego i Pierwszego, acz w trakcie lat Hartnella nie było to aż tak spektakularne. Natomiast w pierwszym odcinku, wspaniałym Power of the Daleks (w moim odczuciu jednym z najlepszych odcinków serialu w ogóle, o czym najlepiej świadczy to, że Dalekowie w nim dalej są przynajmniej niepokojący, jeśli nie straszni), trochę oszukuje swoich towarzyszy. Jest to odcinek, w którym po raz pierwszy przychodzi im się zetknąć z Doktorem z inną twarzą, który w żaden sposób nie tłumaczy im swoich zachowań, a i sam serial pokazuje go w sytuacjach wątpliwych. Oto Doktor zwariował i nie tłumaczy zatroskanym towarzyszom, co się dzieje, a potem zamknięty w więzieniu doprowadza ich do furii grając na flecie (był to powtarzający się motywem na początku jego kadencji).

 

Jamie i Zoe, a także Doktor. Sezony z tymi towarzyszami posiadały najwięcej spódniczek w całej historii serialu.
Jamie i Zoe, a także Doktor. Sezony z tymi towarzyszami posiadały najwięcej spódniczek w całej historii serialu.

W trakcie swoich podróży Drugi spotykał także przedstawicieli swojej rasy, acz zdecydowanie rzadziej. O ile Pierwszy miał więcej niż jedno starcie z Mnichem, tak na pierwsze spotkanie z Władcą Czasu Drugi musiał poczekać do ostatniego odcinka. Wtedy jednak mieliśmy do czynienia z wprowadzeniem tego wątku w sposób spektakularny. Dopiero bowiem wraz z The War Games tak naprawdę stworzono Władców Czasu. Wtedy też powiedziano coś więcej o samym Doktorze i przyczynach jego ucieczki z jeszcze nienazwanego Galifrey. Drugi w trakcie swojej przygody spotyka jednego z podobnych jemu uciekinierów, lecz War Chief (bo tak jest nazywany) ma trochę inny pomysł na życie. Nie podróżuje z przygodami i nie ratuje napotkanych ludzi. Zamiast tego chce on, oszukując jedną z wojowniczych ras, wykorzystać ludzkość do podboju galaktyki. Co ciekawe RPG firmy FASA łączył War Chiefa, Mnicha i Mastera w jedną postać, ale nie tylko nie jest to kanoniczne, ale co więcej książki FASA nie stanowiły, tak jak miało to miejsce w przypadku WEGowskich Gwiezdnych wojen, porządnego kompendium wiedzy o świecie, a raczej jakąś próbę niezbyt składną znalezienia sensu i logiki w serialu BBC.

W każdym razie, kiedy Doktor pokonuje War Chiefa zostaje złapany przez Władców Czasu, którym nie podoba się, że buntuje się on przeciwko ustalonym zasadom. Chodzi mianowicie o to, że ingeruje on w świat, zamiast pozostawić Czas i wydarzenia swojemu biegowi. Pierwsi pokazani na ekranie Władcy nie mają jeszcze tego trochę tandetnego sztafażu, z którymi przyjęło się ich kojarzyć. Zamiast tego są to stosunkowo prosto ubrani quasi kapłani. Jest to jednak przełom, bo po raz pierwszy widzimy tak na prawdę, kim jest Doktor. Jego do pewnego stopnia enigmatyczny charakter w czasie pierwszych sezonów sprawił, że film kinowe bez problemu mogły go przekształcić w zwykłego człowieka.

Wypada także wspomnieć, że to za kadencji Drugiego powstało UNIT. Organizacja, która przez wiele lat odgrywała bardzo ważną rolę w serialu, a której najbardziej znanym członkiem był Alistair Gordon Lethbridge-Stewart, zwany potocznie Brigadierem, ale obprócz niego byli tam i inni żołnierze, jak John Benton. UNIT było specjalną ONZetowską organizacją zajmującą się walką z różnym zagrożeniami dla ludzkości, a jej pierwszym ekranowym wrogiem byli Cybermeni.

Po trzech latach jednak znowu przyszedł czas na zmianę. Troughton był zmęczony, a także i aktorzy grający Zoe i Jamiego dawali wyraźnie do zrozumienia, że mają dość. Powody takiego stanu były dwa. Po pierwsze, bardzo długi czas pracy przy kolejnych odcinkach. Serial kręcono, podobnie jak w czasach Pierwszego, przez prawie cały rok. Do tego negatywnie na nastrojach osób pracujących przy Dr odbijały się długie, czasem nawet 10 odcinkowe seriale. Drugim była chęć Troughtona uniknięcia bycia sprowadzonym tylko do roli Doktora. Obawiał się on, że już do końca życia będzie grał postaci tego typu, stąd postanowił on po trzech latach powiedzieć dość. Następne sezony przygód Doktora znacznie się różniły od przeżyć dwóch pierwszych inkarnacji. Lecz więcej o tym będzie w tekście opowiadającym o przygodach Trzeciego.

 
 

O pięknie śmierci, czyli rzecz drobna o pewnym ważnym elemencie kina akcji

Kiedy mowa jest o kinie akcji nieodmiennie pada pytanie o jego gwiazdy. W praktyce zawsze od lat 80-tych cały czas pojawiają się wtedy te same nazwiska: Stallone, Schwarzenegger, na pewnych specjalnych warunkach Chuck Norris i Bruce Willis. Gdzieś obok grasuje Jean Claude Van Damme, czy Steven Seagal, o których aspiracjach i ambicjach wiedzą wszyscy, acz nigdy nie udało im się zostać gwiazdami pierwszej wielkości. W różnych momentach historii na ekrany w tej kategorii trafiali także i inni aktorzy, tacy jak Kurt Russell, a inni nie tyle wiązali się z tym rodzajem kino, co mieli wielkie przeboje wpisujące się w ten nurt, jak Clint Eastwood (choćby z Rookie), czy Eddie Murphy (za sprawą Gliniarza z Beverly Hills).

 
 

Kino akcji, wbrew pozorom, nigdy jednak nie dominowało rynku. Zawsze były to dobrze zarabiające filmy, które gwarantowały studiom filmowym pewne zyski. Nigdy jednak nie były to te „wielkie pieniądze”, które zgarniano w innych gatunkach, chyba, że trafił się jakiś niespodziewany hit. Jednakże poprzez oparcie produkcji, tak, jeżeli chodzi o scenariusz, jak i promocje filmu, na charyzmie aktorów, doprowadzono do sytuacji, że największe gwiazdy gatunku były nawet bardziej rozpoznawalne niż równie, czy bardziej kasowi aktorzy, ale pracujący raczej w filmach bliższych profesjonalnej krytyce filmowej. Bo tutaj też należy dodać, że kino akcji nigdy nie spotkało się ze zbyt dobrym przyjęciem ze strony tych prawdziwych recenzentów. Nie chodzi tutaj nawet o tak nawiedzone postacie, jak Patricia Kael, o której można było być pewnym, że im bardziej nie lubi filmu, tym on jest lepszy. Także bardziej zdroworozsądkowi recenzenci, w rodzaju Rogera Eberta, byli raczej niechętni kinu akcji.

Do tego dochodzi też omawiany od pewnego kryzys kina akcji. Z jednej strony podkreśla się znudzenie widzów wspomnianymi powyżej czołowymi gwiazdami gatunku, a także wskazuje na brak ich następców. Z drugiej twierdzi się, że sama formuła tego typu kina się wyczerpała. Kino akcji, według krytykujących, stało się wypaloną skorupą, której nikt nie chce oglądać. Co ciekawe, wszyscy piszący na ten temat skupiają się na aktorach i ich mniej lub bardziej udanych produkcjach, a zapominają o reżyserach, czy scenarzystach. Można odnieść wrażenie, że jest to jedyny gatunek filmowy, gdzie nie liczy się, kto kręci filmy.

Jest to jednak błędne spojrzenie. Wynika w dużej mierze z tego, że znowuż, żaden reżyser kina akcji nie był doceniony przez krytykę. Byli oni traktowani z góry i z wyraźną pogardą. Prawda jest jednak taka, że kino akcji lat 80-tych mogło się poszczycić jednymi z lepszych ekip odpowiadających za produkcje filmów. Pokaże to na przykładzie kilku sekwencji z bardzo niedocenianej Cobry ze Stallonem. Film wyreżyserował George P. Cosmatos, acz osoby z Hollywood wspominają często, że w rzeczywistości był on wynajmowany przez różnych aktorów, aby oficjalnie pełnić tę rolę. W rzeczywistości to same gwiazdy, jak Stallone, czy Russell stały za kamerą. Jak było na prawdę nie wiem i nie będę starał się odpowiedzieć. W każdym razie Cobra, która do kin trafiła w 1986 roku, była hołdem kina akcji dla postaci Brudnego Harry’ego. Wspomnijmy jeszcze, że była oparta na scenariuszu, który w zamierzeniu autorów miał być kolejną częścią cyklu o dzielnym policjancie z San Francisco. Jednak Clint odmówił, więc scenariusz odpowiednio przerobiony stał się filmem dla Stallone’a.

Od samego początku należy zaznaczyć jedno. Mamy tutaj do czynienia z typowym obrazem opowiadającym o dzielnym samotnym policjancie, który musi łamać reguły, aby zaprowadzić w mieście porządek. Wizja znana nam z wielu różnych produkcji powstałych na przestrzeni lat. Poza Stallonem na ekranie mamy weteranów Brudnego Harry’ego, czyli Reniego Santoniego i Andrew Robinsona, którzy wystąpili w pierwszym filmie z tamtego pamiętnego cyklu. Poza tym widzimy jeszcze na ekranie Brigitte Nielsen, która wtedy przez chwile była wielką gwiazdą, a i trzeba wspomnieć o aktorze charakterystycznym, Brianie Thompsonie, którego kwadratowa szczęka przewinęła się przez wiele produkcji (by wspomnieć choćby Archiwum X).

Co jednak sprawia, że ten film jest wart uwagi? Aktorzy? Niezbyt, gdyż wiele innych produkcji można znaleźć z równie ciekawym zestawem. Scenariusz? Choć prosty, to jest ciekawy, ale znowuż, dużo było tego typu filmów. Powodem, dla którego Cobra jest filmem wspaniałym jest to, że jest on… piękny. Brzmi to dziwnie, ale wystarczy obejrzeć początkową sekwencję. Na supermarket napadł szaleniec z bombą. Grozi, że wszystkich zabije. Do sklepu wchodzi samotny policjant Cobretti, zwany Cobrą. Miejsce, gdzie jest przestępca jest spowite ostrą czerwienią pochodzącą z jednej z lamp. Tam gdzie tego koloru nie ma, mamy ostre światło innych lamp, które daje aurę nierealności. Powoli Cobra zmierza do miejsca, gdzie zabije bandytę. Wchodzi wtedy w przestrzeń czerwonego światła. Gdy jednak w końcu wyskakuje przez drzwi zabić bandytę, to z za nich mamy jasne białe światło. Wygląda, jakby wyskoczył z innego świata. W drodze do tego miejsca przechodzi przez spowity mgłą korytarz, który zaznacza moment dotarcia do punktu kulminacyjnego.

Podobny dominujący element kolorystyczny wykorzystano w scenie finałowej pojedynku Cobry z przywódcą morderców. Scena ma miejsca w hucie, wszędzie dokoła mamy płomienie, które nadają całej sekwencji walki nastrój piekielny. Doskonale pasuje to do dosyć demonicznego charakteru głównych złych. Może mniej do logiki i sensu samego filmu, a świetnie do nastroju i wrażeń wizualnych.

Zresztą bardzo dobre wyczucie wizualne widać także w jednej z pierwszych scen filmu, gdzie Cobra ze swoim partnerem patrolują ulice miasta. W tle gra Robert Tepper z rockowym utworem Angel of the City, a na ekranie widzimy z jednej strony zdjęcia z dziwacznej sesji fotograficznej fotomodelki otoczonej robotami. Wije się ona i wdzięczy do aparatu fotograficznego ubrana w skąpy strój. Równocześnie mamy przebitki na ulice miasta pełne żebraków, sex shopów i prostytutek. Nocne sklepy i policjantów pytających różnych ludzi w poszukiwaniu świadków. Zniżających się do tych tak zwanych najgorszych miejsc w mieście. Z jednej strony bogactwo i blichtr, a z drugiej brud. Na dodatek mamy jeszcze teledyskowe przebitki do ujęć przedstawiających morderców.

Jestem Arnold i zabiłem właśnie połowę aktorów w Hollywood
Jestem Arnold i zabiłem właśnie połowę aktorów w Hollywood

Cobra jako film opiera się na stronie wizualnej. Sceny akcji kręcone są w sposób klarowny i przejrzysty z bardzo dużą uwagą odnośnie świateł, czy kompozycji obrazu. To nie był pod tym względem wyjątkowy film. Jeżeli obejrzymy choćby Raw Deal (Tak to się robi w Chicago, czyli tłumacz na wakacjach umysłowych), to od razu dostrzeżemy, że właściwie każde ujęcie tego filmu, choć jest on zdecydowanie mniej wystylizowany, niż Cobra, było starannie przemyślane. To był film, gdzie w postarano się pokazać dużo krwi, jak i odpowiednio ustawić bohaterów, aby pokazać ich relacje.

Charakterystycznym jest to, że obecnie jednym z niewielu filmów, który dorównuje akcyjniakom z lat 80-tych, jeżeli chodzi o zwrócenie uwagi na piękno obrazu, a nie Bourne’owatą latającą kamerę, jest Skyfall Sama Mendesa. Film zachwalany tak przez krytykę, jak i widzów. Jeżeli natomiast spojrzymy na typowe kino akcji, to zobaczymy, że gdzieś zniknęła ta trudna umiejętność pokazywania w ładny sposób, jak ludzie się mordują.

Gdzieś tam ucieka ładny widok.
Gdzieś tam ucieka ładny widok.

Są pewne przebłyski, że jest nadzieja na poprawę tego stanu rzeczy. Mamy z jednej strony The Last Stand (znowuż chory tłumacz, Likwidator) Koreańczyka Kim Jee-woona, a z drugiej Johna Hyamsa z Day of Reckoning, jak i zaskakująco fajnym ekstremalnie nisko budżetowym Dragon Eyes. Są to filmy bardzo piękne, gdzie twórcy wiedzieli jak wykorzystać kolory, czy kadrowanie. Coraz więcej także produkcji kierowanych bezpośrednio na rynek DVD pokazuje, że okropna fala kręcenia filmów akcji byle jak powoli przemija. Do tego gatunku wracają twórcy zainteresowani pokazaniem czegoś. Pytanie, czy kiedyś doczekają się uznania, na jakie zasługują?