GI Joe, to cała kolekcja zabawek i figurek wojennych, przy czym w ramach pewnej ideowo-politycznej naiwności, całkowicie odseparowanych od jednoznacznego związania z aktualną sytuacją polityczną. Wojna została tutaj zawieszona w jakimś abstrakcyjnym świecie, co pozwoliło na unikanie odnoszenia się do prawdziwych problemów, tak, jeżeli chodzi o realne konflikty, jak i o negatywne konsekwencje wojny. Mamy oto zabawki opowiadające o walce, wielkim konflikcie pomiędzy dwiema siłami, GI Joe, będącymi specjalnym oddziałem Stanów Zjednoczonych, a super organizacją terrorystyczną o nazwie Cobra. Przy czym dodajmy od razu, że w Ameryce pod hasłem GI Joe istnieją dwie bardzo różne linie zabawek, starsza „realistyczna” i młodsza, o której tutaj pisze. Konflikt ten nie ograniczał się tylko do opisów poszczególnych zabawek, ale także do samego wyglądu, jak i rozmiaru. Młodsza, anty-Cobrowa wersja pojawiła się na początku lat 80-tych i prawie natychmiast po wprowadzeniu na rynek tych zabawek pojawiła się wersja komiksowa wydawnictwa Marvel (był to zresztą jeden z jego największych przebojów) i animowany serial opowiadający o przygodach bohaterów.
W Polsce GI Joe pojawiły się na początku lat 90-tych i przez pewien czas były to niezwykle popularne zabawki. Pomimo wysokiej ceny każde dziecko chciało mieć własną figurkę. Popularność tychże była tym większa, iż także i u nas pojawiły się kasety VHS z serialem animowanym, jak i wydawane przez TM-Semic komiksy opowiadające o przygodach bohaterów. Choć nigdy nie było żadnej współpracy pomiędzy tym wydawnictwem, a dystrybutorem zabawek, to widać wyraźnie pewną wspólnotę działań i korzyści. Było to tym wyraźniejsze, że chociaż zabawki z serii GI Joe nie należały do tanich, to były mimo wszystko znacznie tańsze niż Transformery, które były w podobnym stopniu niejako przy okazji reklamowane przez TM-Semic.
Chociaż GI Joe były wielkim przebojem we wszystkich swoich inkarnacjach, to żaden sukces nie trwa wiecznie. Pod koniec lat 80-tych zabawki już nie sprzedawały się tak dobrze. Stopniowo Hasbro wycofywało się z ich produkcji i lata 90-te to okres właściwie bez nowych figurek. Podobnie i początek XXI wieku. Jednak nie chce tutaj pisać o tym, jakie były losy zabawek, a o jednej z ich ostatnich inkarnacji, czyli o filmach aktorskich. Musiało minąć wiele lat od wprowadzenia GI Joe do sklepów, nim te popularne figurki przeniosły się na duży – aktorski – ekran kinowy. Jest to o tyle ciekawe, że He-Man już w latach 80-tych zaprezentował się twarzą Dolpha Lundgrena, choć nie był to wielki sukces. To, że tyle czasu musiało minąć nie należy w żaden sposób wiązać z ewentualną mniejszą popularnością GI Joe względem Masters of Universe. Raczej chodzi tutaj o pewną specyficzną atmosferę z nimi związaną. Mamy koniec końców do czynienia z zabawkami o wojnie. O przemocy, a te wbrew pozorom zawsze miały pewien specyficzny status. Szczególnie, kiedy ofiarami walki byli ludzie, a nie roboty, czy też jakieś bliżej niesprecyzowane obce istoty. Poza tym, na kartach komiksów wydawnictwa Marvel wykreowano niezwykle rozbudowaną historię, pełną różnorodnych bohaterów. Zabieranie się za jej ekranizacje wiązać się musiało z pewnymi drastycznymi wyborami, które mogły skutkować zdecydowanym buntem widzów. W gruncie rzeczy znacznie poważniejszym, niż ma to miejsce w przypadku ekranizowania powieści.
W związku z tym, kiedy w końcu w 2009 roku pojawił się film GI Joe: Rise of the Cobra, można było oczekiwać, że będzie on wierny materiałowi źródłowemu. Zamiast tego jednak, okazało się, że produkcja Stephena Sommersa była zbiorem wymieszanych elementów. Z jednej strony mieliśmy wierność komiksowo-serialowemu oryginałowi, włącznie z użyciem kiczowatego okrzyku „yo Joe”. Był to zresztą jeden z elementów gorzej przyjętych przez przynajmniej część krytyki filmowej, tudzież widzów nieorientujących się w źródle całej opowieści.
Z drugiej jednak strony mieliśmy kombinezony bojowe, które miały dodać elementy szybkiej akcji, jak i dramatyczną zmianę wyglądu kostiumu jednego z głównych bohaterów, czyli Snake Eyesa. Z bliżej niezrozumiałych powodów postanowiono temu ninjy zrobić maskę przypominającą ludzką twarz, choć takowej nigdy w formie zabawkowej, ani komiksowo-animowanej nie miał. Decyzja twórców filmu dziwi, podobnie i parę innych rozwiązań fabularnych musi wzbudzać daleko idące wątpliwości. Dziwi na przykład zmiana hełmu Cobra Commandera, który zmieniono, bo przypominał kaptur Ku Klux Klanu. Nie wiem, od kiedy główni źli bohaterowie muszą wyglądać w sposób pozytywny, ale jest to chyba już daleko idące ekstremum poprawności politycznej.
Poza tymi daleko idącymi i ponownie dodajmy, całkowicie irracjonalnymi zmianami, film miał także i inne wady. Za podstawową należy uznać nie zawsze ciekawą akcję. Produkcja rozstrzelona pomiędzy lekko absurdalną wersją komiksową, a nowoczesnym kinem akcji, nie była zawsze w stanie podtrzymać zainteresowania widzów. CO więcej scenarzyści jakby nie mogli się zdecydować, który wątek jest ważniejszy. Z jednej strony mamy główną opowieść o walce GI Joe z handlarzami broni, a w tle jest rozbudowana historia o genezie Cobry i jej przywódcy, a także znajdzie się miejsce na wiele retrospekcji pokazujących początek konfliktu pomiędzy Snake Eyesem, a Storm Shadowem. W filmie pojawia się także całe multum bohaterów, którzy właściwie nie mają okazji zaistnieć na ekranie. Są, aby wkrótce potem zniknąć. Jest to tym bardziej frustrujące, że niektórzy bohaterowie zasługują zdecydowanie na więcej miejsca, szczególnie Zartan wspaniale zagrany przez Arnolda Vooslo.
Powstała poniekąd nijaka produkcja, mająca wiele fajnych momentów i w porównaniu do Transformerów nawet udana, acz niewykorzystująca potencjału materiału źródłowego stworzonego na kartach komiksów. Wystarczyłoby zresztą, gdyby cały film sprowadzić do opowieści o Snake Eyesie, a różnych tam Duke’ów zwyczajnie wykreślić. Chociaż film spotkał się z mocno mieszanym przyjęciem, to po paru latach postanowiono nakręcić kontynuację. Decyzja ta miała zresztą pewne ugruntowanie w postaci fabuły filmu, który kończy się w gruncie rzeczy jednym z ładniejszych nawiązań dalszej akcji.
Kolejny film, czyli GI Joe: Retalliation miał nie tylko innego reżysera, ale także innego aktora obsadzonego w roli głównego bohatera. Zamiast Channinga Tatuma grającego Duke’a, na ekranie miał brylować Dwayne Johnson jako Roadblock. Zmiana reżysera z Sommersa w żaden sposób nie dziwi, natomiast wybór Jon M. Chu na jego następcę pokazuje chyba pewien trend w kinie akcji. Wcześniej reżyserował on filmy taneczne w stylu Step Up. Teraz wiele wskazuje, że skupi się na opowieściach o innym sposobie wykorzystywania nóg. Jest to podobna kariera do Kevina Tancharoena, który zasłynął z jednej strony choreografią do teledysków Britney Spears, a z drugiej Mortal Kombat: Legacy.
Film pod wieloma względami jest odrzuceniem błędów i wypaczeń poprzednika. Snake Eyes ma normalny strój, a i Cobra Commander jest bliższy swojej komiksowej wersji. Mamy oczywiście wiele elementów czysto fantastycznych, ale wszystko jest utrzymane w stylistyce bliskiej komiksom. Stąd też nie mamy żadnych kombinezonów wspomaganych i innych takich rzeczy. Stąd mogłoby się wydawać, że nowy film będzie ciekawą i intrygującą produkcją bliską sercu każdego fana GI Joe.
Niestety film ma pewne problemy, ale są one całkiem inne niż te, z którymi spotkaliśmy się przy pierwszej części. Film miał pewne przejścia przed premierą. Paramount zdecydował się o opóźnieniu premiery o ponad rok i to pomimo tego, że opłacono już całą kampanię reklamową. Decyzja ta zaskoczyła wszystkich. Oficjalnym powodem była chęć dodania efektów 3d do nakręconego filmu. Miało to zwiększyć jego popularność. Po cichu jednak mówiono, że stała za tym chęć zdyskontowania zaskakującej wtedy popularności Chaninga Tatuma, stąd chciano dokręcić z nim kilka scen i powiększyć jego, raczej epizodyczną rolę.
Dodatkowym gwarantem zarobków na filmie miało być zatrudnienie do jednej z głównych ról Bruce’a Willisa, który choć od dawna nie miał prawdziwego sukcesu, to dalej jest znanym nazwiskiem. Film, po roku od planowanej premiery wszedł wreszcie do kin. Okazał się wielkim sukcesem kasowym, a studio wręcz zacierało ręce. Oto udało im się trafic w gusta widzów. Niestety zarazem w wielu miejscach całkowicie nietrafili.
Podstawowym problemem drugiej części GI Joe jest zdecydowanie scenariusz. Fabuła nie tyle nie ma sensu, co jest przedstawiona w sposób chaotyczny, a już wybór RZA do roli przywódcy klanu ninja jest co najniej intrygujący. Wydaje się, że gdzieś po drodze od scenariusza do samego filmu coś się poprzestawiało i pozmieniało, ale nikt nie pamiętał, że należy owe zmiany uwzględnić w samej produkcji. Powstał film miejscami bardzo fajny, a miejscami niezwykle wręcz irytujący, czy chaotyczny.
Jest to tym smutniejsze, że zebrano całkiem dobrych aktorów, a i sam pomysł na intrygę ze strony Cobry jest bardzo fajny. Trzeba zdecydowanie pochwalić przewrotność fabularną, jak i umiejętne prowadzenia negatywnych bohaterów, którzy potrafią cały czas zaskakiwać i co więcej, pozostawać ciekawymi. Z pozytywnymi jest trochę gorzej, ale znowuż, jest Snake Eyes, po co reszta jakichś tam patałachów? Zarazem można odczuwać pewien żal, że najwyraźniej nigdy nie zobaczymy na wielkim ekranie Serpentora, czyli jednego z najbardziej urokliwych produktów laboratorium Cobry.
Obydwa filmy o przygodach GI Joe są średnio udanymi produkcjami będącymi adaptacjami zabawek o bardzo dobrze ustalonej historii. W obydwu pojawił się zasadniczy problem braku wizji i koncepcji jak przenieść opowieść bardzo mocno osadzoną w pewnej konwencji do innego medium. O ile pierwszy film próbował je unowocześnić i dostosować do nowoczesnego świata, tak drugi był próbą odrzucenia tego wszystkiego i świadomym nawiązaniem do czasów już dawno minionych. Z tak postawionego pojedynku zwycięsko wyszła ta druga wersja i w gruncie rzeczy szkoda, że nikt z takim podejściem nie przejmie w swoje ręce Transformersów, które Michael Bay dalej prowadzi ku niewiadomemu celowi.
Podobno powstanie trzecia część GI Joe, być może będzie nawet fajna.
mi oba filmy się podobały jako filmy akcji chciałem rozwałke plus odrobine wypełniaczy no i tyle dostałem 😉 nawiasem to nie wiem czemu nikt ponownie nie sięgnął po he mana film z lundgrenem nie był taki zły prawdę powiedziawszy to oglądam go za każdym razem gdy go nadają w tv 😉
Lundgrenowy He-Man, to film, do ktorego mam wielki sentyment (http://historieprzyszlosci.hihnt.net/2012/10/01/aktorskie-miesnie-kreskowki-he-man-i-masters-of-the-universe/), acz troche sie boje nowej wersji, ktora podobno ma powstac.
O ile pierwszą część ledwo zmęczyłem, to na drugiej bawiłem się wyśmienicie. W kategorii rozrykowego kina, które wie czym jest i niczego nie udaje to dla mnie najprzyjemnieszje zaskoczenie minionego roku. Fabuła może faktycznie mogła być lepiej poprowadzona, ale ilość naprawdę fajnych scen mi to rekompensowała z nawiązką.
No i byl Zartan jako wlasciwie glowny zly przez wieksza czesc filmu 🙂