Urodzony w 1958 roku Tim Burton zawsze żył niejako w cieniu swoich rozlicznych fascynacji. Już jego pierwszy znany film krótkometrażowy był tak na prawdę zabawą nastawioną zdecydowanie na niego i jego przyjemność, a nie produkcją skierowaną do innych widzów. Stąd też cały czas może dziwić, że kolejne jego filmy stają się przebojami. Stał się on jednym z najbardziej rozpoznawalnych reżyserów. Jednakże, co pewien czas okazuje się, że jego wspomnienia mijają się z tym, czego oczekują widzowie. Tak było z Mars Attack, czy ostatnio z Dark Shadows. Obydwa te filmy posiadały znanych aktorów w obsadzie, a sama idea była bardzo podobna. Były to właściwie remake’i produkcji z lat 50-tych i 60-tych, przy czym w przypadku Dark Shadows była to dosłowna ekranizacja klasycznej opery mydlanej połączonej z horrorem. W przypadku zaś Mars Attack była to ekranizacja rysunków opowiadających o ataku Marsjan.
Pomimo tych spektakularnych porażek zdecydowanie częściej jednak udaje mu się zdobyć uwagę i zainteresowanie widzów. Stąd też pomimo tych wpadek można go uznać za reżysera, który gwarantuje producentom odpowiednie zyski. Jego kasowość jest to o tyle dziwna, że karierę zaczął od tego, że wyrzucono go z wytwórni Disney’a, gdyż nie do końca tam pasował. Najpierw przygotował tam krótką animację Vincent, o chłopcu, który chce być Vincentem Pricem. Film spodobał się widzom, jak i krytykom, ale sama wytwórnia nie bardzo wiedziała, co z nim zrobić. No bo jak rodzinna wytwórnia może nadawać animację o chłopcu chcącym być głównym złym klasycznych horrorów? Później było jeszcze gorzej. Burton jako jeden z następnych projektów wyreżyserował film Frankenweenie. Opowiadał on o chłopcu chcącym ożywić swojego psa. Film aktorski, krótkometrażowy, wprawił wytwórnie Disney’a w jeszcze większe zakłopotanie, niż Vincent. Decyzja była szybka i zdecydowana. Zwolniono Burtona uznając, że zmarnował on pieniądze studia na film, którego nie było komu pokazać.
Miało to miejsce w 1984 roku i kilka lat później było jasnym, że Disney się pośpieszył. Czy może wręcz strzelił sobie w stopę. Kolejne sukcesy reżysera sprawiły, że wytwórnia zaczęła cieplejszym okiem patrzeć na jego dokonania w studio Disney’a. Także i na swego czasu odrzucanego Frankenweenie. Zmiana nastawienia wynikająca ewidentnie ze zmiany oceny reżysera w końcu doprowadziła do tego, że parę lat temu podjęto decyzję o zrobieniu remake’u tego filmu. Tym razem nie miała to być produkcja aktorska, a animacja poklatkowa. Technika ta była już z sukcesem wykorzystywana wcześniej przez Burtona. Tak powstało pełnometrażowe Frankenweenie.
Film jest prawie godzinę dłuższy od pierwowzoru i trwa około 84 minut. Zarazem po tym filmie od samego początku widać, że Burton kręcił go z myślą o sobie i swoich fantazjach, a nie o widzach wyliczonych w badaniach studia. Historia opowiadana przez niego jest prosta, młody introwertyczny chłopiec ma psa, którego bardzo lubi. Szkaradne to zwierze jest partnerem do zabaw i rozrywek. Razem kręcą filmy, gdzie Sparky (Iskra) – bo tak zwie się ten pies – wciela się w godzillo-podobnego psa-giganta ratującego ludzi przed dziwnymi bestiami. Skoro mamy już czworonożnego bohatera, o którego dalszych losach chyba wszyscy zawczasu wiemy, to wypada wspomnieć, że jego właściciel to Victor Frankenstein.
Victor chodzi do szkoły, gdzie jego kolegami z ławki jest bardzo ciekawa zbieranina. Jeden wygląda niczym Igor (dla niewtajemniczonych, odrażający garbus wprowadzony w filmach wytwórni Universal do dostarczania doktorowi Frankensteinowi ciał i generalnej pomocy w operacjach), drugi jak filmowy potwór Frankensteina (acz bez bolców) wymieszany z osobą, którą ewentualnie można określić mianem typowego szalonego naukowca. Jest też w tym zestawie dziewczyna z białym kotem rasy persopodobnej, który przewiduje przyszłość w dosyć specyficzny sposób. Mamy też chińskiego ucznia, który ma trochę demoniczne żądze i jest takim bardzo stereotypowym przedstawieniem szalonego Azjaty. Na końcu trzeba wspomnieć o mrocznej dziewczynie, która to postać jest bardzo typowa dla twórczości Burtona. Uwagę wszystkich uczniów, jak i widzów przyciąga nauczyciel „nauki”, pan Rzykruski. Wyglądający niczym Vincent Price i zachowujący się tak jak Dr Phibes (przy czym chodzi mi tu o wersję mówiącą, a nie niemą) z jednej strony wzbudza przerażenie, a z drugiej fascynacje.
Viktor chce wziąć udział w pokazie nauki, gdzie będzie mógł pokazać wszystkim swoje umiejętności. Jednak żeby wziąć w nim udział potrzebuje zgody ojca. Ten ją podpisze, ale pod pewnymi warunkami. Viktor poza nauką i swoimi zabawami z psem musi także wyjść na dwór, a konkretnie zacząć parać się jakimś sportem Spośród wielu możliwych wybór pada na baseball. Viktor zaczyna grać w ten sport opierający się na machaniu kijem, lecz podczas meczu dochodzi do strasznego wypadku. Viktorowi udaje się nie tylko trafić w piłkę, ale sprawić, aby ta poleciała poza boisko. Niestety Sparky, jak przystało na dobrze wyuczonego psa, pognał za nią, aby przynieść ją panu z powrotem. Kiedy pies radośnie wracał ze złapana piłką został potrącony przez samochód.
Jednak nasz bohater nie mógł tak zostawić sprawy. Na lekcji w szkole zobaczył jak przy użyciu prądu można ożywić na chwilę mięśnie żaby. Stąd zebrawszy różne narzędzia robi na strychu domu, gdzie zwykle się bawi i majsterkuje, laboratorium, nomen omen, Frankensteina. Udaje się też na cmentarz dla zwierząt, z którego wykrada zwłoki swojego ukochanego psa. Następnie odpowiednio je preparując przygotowuje operacje. Pioruny robią swoje i pies wraca, ale na tym nie koniec historii. O ile Victor stara się utrzymać całą sprawę w tajemnicy, to o ożywieniu psia dowiaduje się coraz więcej jego kolegów z klasy. Oni także chcą pokazać się na pokazie nauki, stąd postanawiają wykraść Viktorowi jego tajemnicę i także zaprezentować swoje własne ożywione zwierzaki.
Frankenweenie jest uroczym filmem skierowanym w gruncie rzeczy do bardzo specyficznego widza. O ile na poziomie podstawowym jego odbiór jest dosyć prosty i gwarantuje mu całkiem pokaźną widownie, to ma on drugie dno. Bardzo zresztą wyraźne w powyższym opisie. Jest to hołd złożony młodości i dzieciństwu Burtona. Stąd też przyjemność z oglądania rośnie, jeżeli widz wie kim był Boris Karloff, czy Lou Cheeney. Jednak nawet jeżeli drogi widz nie jest fanem kina lat 30-tych, to i tak powinien miło spędzić czas przy tym filmie.