Konwent przeciw konwentowiczom, Polcon 2017

Gdy parę lat temu pisałem relację z Polconu w Warszawie organizowanego przez Stowarzyszenie Avangarda zakładałem, że raczej nie będę musiał więcej pisać tego typu tekstów. Wbrew pozorom nie jest miło i fajnie narzekać i krytykować. Jednakże tegoroczny Polcon organizowany w Lublinie pod kierownictwem Krzysztofa Księskiego zmusił mnie nie tylko do podniesienia pióra i skreślenia kilku krytycznych słów, ale także – co gorsza! – do re-ewaluacji jakości organizacji warszawskiego Polconu. O ile wiele złego słusznie można i należało o nim powiedzieć, to jednak organizatorzy nie uciekali przed faktem, że odpowiadają za konwent i także nie wysyłali chamskich maili do osób próbujących się czegoś dowiedzieć.

Gamesroom, a raczej Gameskorytarz

Polcon podobno miał bardzo sprawną kampanię reklamową. Był także imprezą raczej dobrze stojącą jeżeli chodzi o kwestie finansowe. Zlokalizowany w całkiem dobrych budynkach Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej i z bazą noclegową w pobliskich akademikach, miał szanse być bardzo przyjemnym konwentem. Nim jednak można było nań przyjechać, to niektórzy skazańcy mogli chcieć zgłosić punkt programu. O tym wielu uczestników może nie wiedzieć, ale organizatorzy uznali za stosowne poinformować o przyjęciu punktu programu na niecałe 2 tygodnie przed początkiem konwentu. Jakby tego było mało, niektórzy dowiedzieli się, że coś prowadzą na tydzień przed konwentem po ogłoszeniu pierwotnego programu. Dlaczego piszę, że pierwotnego? Oto już w kilka minut po jego zamieszczeniu okazało się, że ilość błędów w nim zawarta jest wręcz skandaliczna. Kilka osób musiałoby posiadać dar bilokacji, aby program mógł zostać wykonany zgodnie z planem. Zaznaczmy też, co symbolicznie pokazuje chaos i bałagan, bloki programowe wymienione w formularzu zgłoszeniowym nie do końca pokrywały się z tym, co było w programie.

Na tym jednak nie koniec absurdów i groteski. Oto nikt z organizatorów nie uznał za stosowne powiedzieć przepraszam za pomyłki i potraktowanie twórców programu niejako z buta. Nawet więcej, za uwagi, że to trochę niestosowne, że daje się ledwie parę dni na prelekcje można było otrzymać chamskiego maila, no bo przecież jest dalej dużo czasu na zrobienie prelekcji. Sytuacja jest zresztą w moim przypadku o tyle jeszcze zabawna, że na początku sierpnia spytałem się mailowo o status moich dwóch zgłoszeń, na co otrzymałem odpowiedź w piątek przed konwentem w postaci pytania, a jakie to punkty programu zgłosiłem.

Malowanie ludzi przy najwyższej jakości oświetleniu

Na twórców zresztą czekały dalsze niespodzianki. Oto wbrew zwyczajom i tradycji Polconowej twórcy mieli zniżki, o czym jednak zapomniano ich poinformować. Na dodatek, przed konwentem zaprzeczano, że jakiekolwiek zniżki będą. No dobrze, ale skoro są zniżki, to może chociaż wiadomo na jakiej zasadzie przyznawane? Niestety nikt nic nie wie, są osoby wpisane do programu, których nie ma na liście twórców przy akredytacji. Dodajmy do tego to, że nikt nie wiedział na jakiej zasadzie są liczone owe zniżki i ulgi. Są i już, a jedynym pewnikiem jest to, że „Zajdel” nie pozwala na darmowe wejścia, więc minimalna opłata to 20 PLN. Nie piszę o tym, aby domagać się zniżek. Nawet więcej, uważam, że ich nie powinno być, ale niech przynajmniej ktoś coś wie, a nie, że na miejscu okazuje się, że wszystko jest inaczej.

No ale twórcy mieli jeszcze upominek, czyli plakietkę z hasłem „tworzę Polcon”. Potem nagle okazało się w sobotę, ale tylko dla tych, co korzystają z facebooka, że jest jeszcze dla nich inny, pluszowy upominek (odnoszę złośliwe wrażenie, że miał to być przebój na miarę kota licho, ale nikt nie chciał ich kupić więc rzucono je twórcom). W punkcie ich odbioru nie było listy prelegentów. W praktyce każdy mógł sobie wziąć jednego jednorożca z doczepioną wstążeczką „Polcon”.

Pomimo rozlicznych utrudnień o dziwo dopisała widownia na prelekcjach.

W tych warunkach nie jest niczym dziwnym, że wiele prelekcji się nie odbyło. W gruncie rzeczy organizatorzy muszą dziękować bogom, że tylko tyle osób się wyłamało, bo ich postępowanie (tutaj w programie jako osoby odpowiedzialne wymienieni są Edyta Muł-Pałka i Marcin ‘Motyl’ Andrys) było nie tylko nieprofesjonalne, ale i nieomal skandaliczne. Co więcej, w pewnym momencie przestali oni de facto ogłaszać, że dany punkt programu się nie odbędzie. Ludzie odbijali się od drzwi, albo też przejmowali komputer i robili sobie samemu prelekcje. I znowuż należy podkreślić, winni tutaj są nie prelegenci, a wspomniane osoby, które tak ich potraktowały.

Trzeba przy tym dodać, że przy wielu prelekcjach, które już znalazły się w programie można mieć wątpliwości, czy powinny do niego trafić. Doszły do mnie słuchy o jednej prelekcji, która skończyła się po 15 minutach. Sam byłem na bardzo ciekawej – acz wielce chaotycznej – prelce Roberta Lipskiego o antybohaterach włoskiego komiksu, która trwała godzinę 20 minut, a była ustalona w tabelce na dwie godziny. Byłem też na konkursie (osoba zań odpowiedzialna robiła kilka konkursów w trakcie całego konwentu), gdzie pytania dotyczyły pewnego serialu. O jego jakości najlepiej mówi fakt, że w części poświęconej zgadywaniu kto jest na zdjęciu obok pierwszoplanowych bohaterów mieliśmy postaci, które wypowiadały jedno słowo i właściwie poza wiki nigdzie nie było ich imienia.

W radzeniu sobie w przestrzeni konwentu pomóc miała tabelka programowa, ale i tutaj nie obyło się bez wpadek. Gorsze jednak było to, że choć zrobiono na osobnych kartach mapy poszczególnych budynków, to za mapę całego terenu konwentu służyły dwie strony w książeczce z opisami punktów programu. Sama ta książeczka zasługuje zresztą na specjalną nagrodę. Ilość błędów w niej zawartych przyprawia o ból głowy. Ponadto, nijak nie przekładała się ona na tabelę programową. Mieliśmy tam całkowicie inny podział na bloki niż to co było w tabeli. Szukanie jakiejkolwiek wiadomości w tej książeczce, której ewidentnie nikt nie czytał przed wydrukowaniem przyprawić potrafiło o ból głowy.

Na wojennej ścieżce

Przy okazji pisania o terenie na którym odbywał się Polcon, trzeba wyraźnie powiedzieć, że był on bardzo słabo opisany. O ile od bólu mogę zrozumieć dlaczego organizatorzy nie zakupili banerów do wywieszenia na budynkach, które informowałyby o tym, jakie aule się w nich znajdują, to już w paru miejscach przydałoby się więcej kierunkowskazów wewnątrz budynków, co gdzie jest.

No ale mamy już konwent. Tyle tylko, że został on rozrzucony na dużej powierzchni terenu. Większość prelekcji i punktów programu odbywa się na terenie kampusu UMCS, zaś targi, scena i „strefa gastro” na uliczce prowadzącej do akademików. Nie jest to duża odległość, ale… targi były na terenie w żaden sposób nie chronionym. Z tego co wiem organizatorzy zapewniali wystawców, że będzie tam bezpiecznie i że jest ochrona, ale jakoś tak dziwnie sklepik konwentowy miał wynoszone rzeczy na noc do zamkniętej przechowalni. Jeżeli nie doszło do większej kradzieży, to chyba tylko dzięki jakiemuś nieogarnięciu się lokalnych przestępców.

Owo nieogarnięcie organizatorów widać było na każdym kroku. Ginęli moderatorzy dyskusji, nie było nigdzie tłumaczy, bo zapomniano ich zaprosić i były szybkie poszukiwania kogoś kto zna dany język, bo się organizatorom zapomniało i co gorsza, często na te poszukiwania szły osoby, które formalnie nie miały związków z organizacją konwentu.

Wspomniałem już o facebookowej wiadomości na temat upominków dla twórców, ale to nie jedyna wiadomość jaka była dostępna tylko użytkownikiem tego portalu społecznościowego. Oto o godzinie 13 w niedziele pojawiła się tam wiadomość, że oto jest bagażownia dla osób opuszczających już konwent… otwarta do godziny 15. Jakoś mam wrażenie, że mało kto z niej skorzystał. Dodać należy także, że w dużej mierze przerażające jest przekonanie organizatorów Polconu, że oto wszyscy nie tylko mają facebooka, ale także sprawdzają przez cały czas cóż nowego zostało napisane.

Koncerty były fajne, ale widownie przeważnie można było policzyć na palcach jednej ręki…

No ale dobrze, wiemy już, że konwent był fatalnie zorganizowany. Porównanie do Falkonów pokazuje nieomal jednoznacznie, że chyba nikt z osób realnie organizujących te konwenty nie pracował przy Polconie. Na szczęście były ciekawe prelekcje i świetni ludzie. Poza wspomnianą prelekcją o antybohaterach włoskiego komiksu, wypada wspomnieć o całkiem silnej ekipie ukraińskiej fantastyki. Ciekawa była prelekcja na temat mitologii w ukraińskiej fantastyce Volodymyra Areneva, choć raczej należałoby tutaj mówić o po prostu historii ukraińskiej fantastyki. Interesujący był wykład prelekcyjny (przeskakujący od bardzo akademickiego do potocznego języka) Marta Kładź-Kocot na temat kosmogonii, choć do co najmniej jego połowy mam wiele uwag krytycznych, bo nijak nie mogę się zgodzić z wieloma stwierdzeniami, które padły, a niestety nie było czasu na pytania. Warto było pooglądać prezentację Artura Nowakowskiego o ilustracjach SF.

Suma summarum otrzymaliśmy konwent, którego organizatorzy robili wszystko, aby nie wyszedł. Nieomalże mieliśmy do czynienia z sabotażem, gdzie zamiast organizacji mieliśmy dezorganizację. Nikt nic nie wie, a tylko na scenie grają kolejne zespoły do nielicznej widowni. Tutaj zresztą przechodzimy do być może głównego problemu konwentu. Oto wydaje się, że organizatorzy postanowili pójść w kierunku różnych comic-conów, gdzie bohaterami są zaproszone gwiazdy kina i znani pisarze. Tyle tylko, że w realiach Polconu gwiazdy kina zostały zastąpione tajemniczymi często blogerami i vlogerami. Pytanie tylko, po co jeszcze w tej całej zabawie zawracać głowę „prelegentom” z ludu?

Tegoroczny Polcon należy uznać za smutną porażkę. Tym smutniejszą, że w gruncie rzeczy potencjał był na bardzo dobry konwent, dzięki niezłej lokalizacji i bazie noclegowej o jakiej wiele konwentów mogłoby tylko pomarzyć. Niestety ekipa pod wodzą Krzysztofa Księskiego nie sprostała zadaniu. Z tego co słyszałem, to gdybym był na gali otwarcia konwentu, to użyłbym znacznie ostrzejszych słów względem zdolności organizacyjnych i przywódczych osób stojących za konwentem. Najgorsze z tego wszystkiego jest to, że istnieje niebezpieczeństwo, że porażka Polconu przełoży się na opinię ludzi na temat Falkonu.

Więcej zdjęć z konwentu można obejrzeć na przykład tutaj.

Inwazja z powtórki (Inwazja porywaczy ciał 1978)

Biegną, biegną, biegną po raz drugi
Biegną, biegną, biegną po raz drugi

W 1978 roku Inwazja ponownie zaatakowała. W 22 lata po premierze pierwszej ekranizacji powieści Finney’a widzowie mogli ponownie obejrzeć na ekranach atak obcych na Ziemię. Za reżyserię odpowiadał tym razem Philip Kaufman, a scenariusz napisał WD Richter, który później reżyserował wspaniałego Buckaroo Banzai. O ile w 1978 roku obydwa nazwiska nie wiele znaczyły, tak wkrótce Kaufman miał stać się jednym z bardziej renomowanych twórców kina, a to dzięki takim filmom jak The Right Stuff, czy scenariuszowi Poszukiwaczy zaginionej Arki. Zaznaczyć należy jednak od razu, że nie był też człowiekiem znikąd. Jeszcze przed Invasion nakręcił on kilka docenionych filmów, a także napisał scenariusz do głośnego westernu Clinta Eastwooda The Outlaw Josey Wales.

Nie jest jednak tutaj moim celem pisać o twórcach, a o samym filmie. Inwazja z 1978 roku jest jednym z pierwszych remake’ów, który przywodzi na myśl to, jak obecnie powstają tego typu produkcje. O ile do tego czasu twórcy kręcąc nowe wersje starych dzieł, próbowali dostarczać widzom filmy, które były samodzielne. Chodzi mi tutaj o taką sytuacje, że nie znajdziemy w nich wyraźnych odniesień do faktu, że mamy do czynienia z odgrzewanym kotletem. Teraz sytuacja ma się trochę inaczej. Można czasem mieć wrażenie, że obecnie owo podkreślenie, że nie jest to oryginalna fabuła, jest dla twórców najważniejsze. Stąd kinowa Drużyna A miała scenę z serialowymi aktorami przekazującymi niejako pałeczkę następnemu pokoleniu (z bliżej niezrozumiałych powodów umieszczona po napisach). Wynika to w dużej mierze ze zmiany charakteru remake’ów, które obecnie nie tyle mają korzystać z gotowej historii, a w większym stopniu z już ugruntowanej bazy odbiorców. Docelowo remake staje się taką niby kontynuacją, gdzie widz dostaje trochę tego samego, a trochę czegoś nowego. Zarazem często mamy wprowadzane daleko idące zmiany poddające w jakimś stopniu w wątpliwość celowość sprzedawania produktu jako remake’u zamiast wprost mówieniu o nowym filmie. Stąd też wydaje się słusznym odbierać je jako żerowanie na popularności poprzedników.

Kaufman kręcąc swoją wersję Inwazji, postąpił w dobrze nam znany obecnie sposób. Od razu jednak zaznaczmy, że w jego przypadku mamy raczej do czynienia z oddawaniem hołdu oryginałowi. Nie jest to bezsensowne podszywanie się, a raczej próba reinterpretacji materiału. Popularne ostatnio „re-imagining”, ale w tym przypadku ma to rzeczywiście miejsce. Z jednej strony mamy w jego produkcji historię znaną już z pierwszego filmu, z drugiej jednak wprowadził dużo zmian, które w dużym stopniu przesuwają akcenty opowieści. Najbardziej rzucającą się było przeniesienie, wbrew filmowemu oryginałowi (jak też i książce) akcji z małego miasteczka wprost do kolorowego San Francisco. Zmienił się także zawód głównego bohatera, który z lekarza stał się inspektorem sanitarnym pilnującym między innymi warunków, jakie panują w tamtejszych restauracjach. Elizabeth z dawnej przyjaciółki i rozwódki zmieniła się w koleżankę z pracy mającą chłopaka dentystę. Tego typu, czasem większych, a czasem mniejszych zmian jest więcej. Co ciekawe, niektóre robią wrażenie prób nawiązania do powieści (tutaj mam na myśli jedną ze spektakularnych scen akcji pod koniec filmu, która przywodzi na myśl finał książki Finney’a).

Dalej biegną!
Dalej biegną!

Nie tylko owe zmiany z zachowaniem tylko pewnych głównych elementów scenariusza sprawiają wrażenie „nowoczesności” remake’u. Kolejną jest obecność w filmie Kevina McCarthy’ego, który z głównego bohatera oryginału przeistacza się w epizodyczną postać zapowiadającą zagładę. U widza znającego film Siegela w oczywisty sposób wzbudza to uśmiech na twarzy. Nie tylko jednak McCarthy trafił na ekran, podobnież reżyser pierwszej wersji, sam Don Siegel, pojawił się na ekranie w epizodycznej roli taksówkarza.

W ten sposób film Kaufmana poza opowiadaniem swojej własnej historii dostarczył odbiorcy, a w szczególności świadomemu kinomanowi dodatkowe pole rozrywki. Możliwe, że między innymi dzięki temu podejściu, jak się wydaje w pełni nowatorskiemu wtedy, produkcja ta uznawana jest za jeden z najlepszych remake’ów w historii kina. Nie do końca zgadzam się z tym zdaniem, gdyż uważam, że w dużej mierze oryginał w o wiele lepszy sposób się zestarzał niż film Kaufamana.

Inwazja lat 70-tych, to film bardzo mocno osadzony w tamtej dekadzie, także jeżeli chodzi o dobór odtwórców głównych ról. Stąd w obsadzie mamy odgrywających główne postaci Donalda Sutherlanda i partnerującego mu młodzieńczego Jeffa Goldbluma. Nie są to typowi przystojniacy, zamiast tego mamy do czynienia z aktorami charakterystycznymi. W filmie grają także Leonard Nimoy, dla którego była to próba zerwania z dotychczasowymi rolami, oraz Brooke Adams.

Efekty specjalne w filmie są w pewnym stopniu odejściem od podejścia zastosowanego w oryginalnym filmie. W produkcji reżyserowanej przez Siegela ograniczono je możliwie maksymalnie. Stad nawet i dzisiaj nie rzuca się w oczy ich niedomagania, czy naiwność, która jest widoczna w innych spektakularnych produkcjach z tego okresu. Kaufman natomiast poszedł w kierunku pewnej przesady, czy też dosłowności w tej sprawie. W latach 70-tych niewątpliwie robiły one wrażenie, jednak dzisiaj w jakimś stopniu należy je uznać za średnie. Stad przynajmniej jedna scena, która miała robić wrażenie na widzu, traci owa moc.

Dobiegli!
Dobiegli!

Czy to oznacza, że film Kaufmana jest zły? Nie. Trzeba jednak dodać od razu, że obrazuje on przemiany w kinie. To w gruncie rzeczy jest kino „nowej przygody” w tym znaczeniu, w którym zaliczamy do niego Gwiezdne wojny, czy Indianę Jonesa. To jest retro-rozrywka, zrobiona przez ludzi zakochanych w produkcjach młodości i dzieciństwa. George Lucas chciał zrobić własną wersję Flasha Gordona, ale nie udało mu się uzyskać praw, dlatego też stworzył własnego bohatera i jego fascynujący świat. Kaufman natomiast miał okazję zrobić to, co Lucasowi nie było dane i nakręcił remake filmu ze swojej młodości. Powstał w ten sposób film m w jakimś stopniu nowego typu, wart niewątpliwie uwagi, ale taki, który nie odcisnął takiego piętna na kinie, jak produkcja Lucasa. Był on jednak mimo wszystko lepiej oceniony i jest zdecydowanie lepiej pamiętany niż kolejne adaptacje powieści Finney’a/wariacje na punkcie filmu Siegela, o których to będzie w następnym odcinku.

Lekarz z żartem na wojnie (M*A*S*H/Trapper)

Through early morning fog I see...
Through early morning fog I see…

Lata 70-te to w dużej mierze zapomniana epoka w historii amerykańskiej telewizji, acz niesłusznie. Powstało wtedy wiele intrygujących seriali, a wielu twórców uczyło się swojego fachu. Wtedy też ostatecznie kolor wypchnął z małego ekranu czerń i biel. W latach 70-tych także znacznie chętniej niż wcześniej sięgnięto po filmowe przeboje i przerabiano je na seriale telewizyjne. Logan’s Run doczekał się urokliwej wersji, która zresztą była robiona przez osoby wcześniej pracujące nad oryginalnym Star Trekiem, czy też telewizyjna Planeta małp, która miała wersję aktorską, jak też i animowaną. Jednakże o ile wszystkie te seriale zagościły na ekranach tylko na chwilę, inna produkcja stała się wielkim przebojem. Chodzi mi o M*A*S*H. Była to telewizyjna adaptacja kinowego przeboju Roberta Altmana z 1970 roku, który sam w sobie był adaptacją powieści z 1968.

Film Altmana miał w wydźwięk zdecydowanie antywojenny i choć formalnie opowieść była o wojnie w Korei, to w rzeczywistości mowa była o Wietnamie i ten format w dużej mierze został zachowany w telewizyjnej wersji. Oto wojskowy szpital umieszczony blisko frontu musi sobie radzić w ciężkich warunkach. Taka formuła z jednej strony pozwalała pokazywać okrucieństwa wojny, ale zarazem uniknąć pokazywania rzeczy, które można uznać za wykraczające poza dopuszczalne w telewizji. Co więcej, tego typu komedia o wojnie z oczywistych względów wzbudziłaby duże kontrowersje wśród producentów, jak też i widzów. Czym innym jest śmiech na wojnie, a czym innym żarty z zabijania.

W każdym razie w większym stopniu w serialu, aniżeli w filmie metafora Wietnamu sprawiała pewne problemy, do których dokładała się relatywnie niezbyt duża wiedza na temat charakteru tego konfliktu. Dotyczyło to jednak głównie „wielkich” kwestii polityki i wojny. W szczegółach twórcy serialu starali się być wierni wydarzeniom w Korei. Stąd też, choć w pierwszych kilku odcinkach serialu był wśród bohaterów obecny czarny chirurg, to bardzo szybko zniknął on z ekranu. Obecnie twórcy spotkaliby się pewnie ze zmasowaną kampanią na tumblrze, prawda jest jednak taka, że w tym akurat konflikcie nie było czarnych lekarzy-chirurgów pracujących w jednostkach M*A*S*H (Mobile Army Surgical Hospital – mobilny szpital chirurgiczny). Dbałość o wierność historii szczególnie silna była w scenach na sali operacyjnej. Krew, krzyk i chaos w jakimś stopniu zapowiadał, w wersji znacznie brutalniejszej, późniejsze seriale o lekarzach. Szczególnie w pierwszych sezonach twórcy też dbali o innych niż Amerykanie uczestnikach konfliktu. Stąd też przez serial przewijali się między innymi Grecy, czy Turcy.

Czerada na początku
Czerada na początku

M*A*S*H przetrwał na ekranach telewizorów robiące wrażenie 11 sezonów w czasach, gdy od produkcji wymagano znacznie większej oglądalności niż obecnie. Ostatni odcinek serialu miał rekordową widownię ponad 100 milionów widzów w Ameryce, wielkość obecnie już chyba nieosiągalna dla jakiejkolwiek produkcji telewizyjnej. Nic początkowo nie zapowiadało tak wielkiego sukcesu, przez pewien czas wręcz wydawało się, że serial zostanie skasowany po pierwszym sezonie. Tak się jednak nie stało w dużej mierze dzięki zaufaniu stacji telewizyjnej.

Co jednak w dużej mierze odpowiadało za sukces serialu? M*A*S*H to jedna z tych produkcji, gdzie nie ma jednego głównego bohatera. Chociaż Sokole oko Pierce jest obecny we wszystkich odcinkach, to, szczególnie na samym początku, serial miał dwóch bohaterów. Tym drugim był John McIntire znany jako Trapper. To interakcja między tymi dwiema postaciami sprawiała, że serial o lekarzach był czymś więcej niż komedią o wojnie.

Trapper był postacią jakże różną od tego, czego należało oczekiwać od pozytywnego bohatera. Był bardzo daleki od ideału, o ile Pierce pił i był kobieciarzem, to Trapper na dodatek zdradzał swoją żonę. Dzięki temu był o wiele bardziej ludzkim bohaterem niż wielu innych filmowych lekarzy, nie przeradzając się przy tym w karykaturalną wersję niemiłego medyka. Z jednej strony mamy tutaj postać niewątpliwie pozytywną, która dba i pomaga ludziom, ale zdecydowanie niepozbawioną wad (i to raczej w kwestiach, w których moralność jest ważna). Nie był zresztą pod tym względem jedynym tego typu bohaterem w serialu, gdyż podobnie mało wierny względem małżonki był dowódca szpitala Henry Blake.

Czerada na końcu
Czerada na końcu

Kiedy aktorzy grający obydwie te postaci odeszli z serialu twórcy postanowili ich zastąpić postaciami drastycznie od nich odmiennymi. Zamiast gapowatego Blake przyszła pora na zawodowego żołnierza Pottera. Teraz zamiast nieporadności M*A*S*H miał być kierowany tak, jak w wojsku wszystko powinno wyglądać. W dużej mierze dzięki świetnej kreacji Harry’ego Morgana udało się sprawić, że ta postać świetnie zadomowiła się w serialu.

Zamiast Trappera do szpitala trafił BJ Hunnicutt, przykładny mąż i ojciec. O ile dalej w serialu mieliśmy do czynienia z dobrymi dialogami i pomysłowymi fabułami, a też muszę niechętnie przyznać, że Mike Farrell był lepszym aktorem od grającego Trappera Wayne’a Rogersa, to nie jestem w stanie pozytywnie podejść do tej postaci. Wynika to w dużej mierze z owej idealności BJa, która bardzo szybko zaczęła ciążyć. Dość powiedzieć, że w serialu pojawił się koszmarny odcinek, kiedy to BJ zdradził swoją żonę i cierpiał z tego powodu katusze moralno-emocjonalne. Nie chodzi tutaj o fakt zdrady, a o sposób jej pokazania i odegrania. Można odnieść, że dla twórców i postaci owa zdrada była większym problemem, niż tocząca się wojna.

Trzeba też tutaj wspomnieć, że wojskowy szpital pełen był innych charakterystycznych postaci. Nie chodzi tutaj tylko o bohaterów granych przez aktorów wymienianych od samego początku w napisach serialu (takich jak Henry Blake, czy Frank Burns), ale też postaci takie jak Klinger, którego grający Jamie Farr musiał czekać kilka sezonów, aż został wciągnięty do grupy stałych aktorów.

O kobietę...
O kobietę…

Poza tymi bohaterami były także postaci przewijające się przez kilka odcinków, które mimo to zostały zapamiętane. Choćby Margie Cutler, jedna z pielęgniarek, która pojawiła się w 6 odcinkach, czy też Igor Straminsky, który głównie pojawiał się w scenach z mesy, wydając jedzenie, czy też Zelmo Zale odpowiadający za zaopatrzenie. W serialu było też miejsce dla tak charakterystycznych postaci, jak Sidney Freedman (za pierwszym razem przedstawiony jak Milton, aby było jasne, o kim myśleli twórcy serialu), czyli psychiatra początkowo wezwany do oceny, czy Klinger jest normalny. Wypada także wspomnieć o Flaggu, czyli oficerze bliżej nieokreślonych tajnych służb szerzącym paranoje wszędzie, gdzie się pojawił. Serial dział się w specyficznych warunkach wojennych stąd też nie mogło nie być w serialu szeroko rozumianych Azjatów, przy czym raczej nie grali ich Koreańczycy. Choćby Pat Morita z pochodzenia Japończyk wcielił się w koreańskiego lekarza wojskowego Sama Paka.

walczą na bokserskim ringu lekarze
walczą na bokserskim ringu lekarze

Grający Trappera Wayne Rogers był aktorem charyzmatycznym, mającym swój urok i umiejętnie kreującym postać człowieka pełnego sprzeczności. Stąd też łatwo było mu kibicować. Był kimś realnym, kogo niejako oczekiwalibyśmy w prawdziwym szpitalu wojskowym. Niestety niedawno zmarł, podobnie Marcia Strassman grająca siostrę Cutler odeszła rok temu. Nie ma już z nami także Larry’ego Gelbarta, który był głównym twórcą serialu. Z głównych aktorów nie żyją już McLean Stevenson, Larry Linville, Harry Morgan. Zmarło też wielu aktorów pojawiających się w jednym, czy dwóch odcinkach, jak Patrick Swayze. Nam widzom pozostaje już tylko oglądać serial i wspominać dawne gwiazdy małego ekranu.

“Reżyserzy przyszłośći 1: Spierigowie” + “Targi Fantastyki”

Na chwilę przerywam pisanie o Inwazjach, do którego tematu niedługo wrócę, ale teraz proponuje pierwszą część przeglądu wartych uwagi reżyserów, którzy dopiero zaczynają karierę. Ostatnie lata pokazują (Duncan Jones, czy Rian Johnson), że jest całkiem spore grono dobrze zapowiadających się twórców kina. Pomiędzy wspomnianymi i innymi, którym studia już teraz całkiem chętnie dają nie tylko duże pieniądze, ale też i projekty związane z dużym ryzykiem, jest jeszcze kilku mniej znanych autorów. Takich, którzy, choć już pokazali przysłowiowy pazur, to jeszcze daleka przed nimi droga, aż zostaną szerzej docenieni.

Za takich reżyserów zdecydowanie należy uznać Michaela i Petera Spierigów. Pochodzący z Australii bliźniacy urodzeni w 1976 roku nie są amatorami. Mają w swoim dorobku trzy filmy, w których ich rola nie ograniczała się tylko do reżyserii. Sami napisali scenariusze do wszystkich swoich produkcji, dwa filmy wyprodukowali, we wszystkich odpowiadali za efekty specjalne, a w najnowszym dziele Peter napisał muzykę. Mamy w związku z tym do czynienia z twórcami w jakimś stopniu w pełni kontrolującymi przygotowywane przez siebie filmy.

Plakat jest bardziej epicko-postapo niz sam film.
Plakat jest bardziej epicko-postapo niz sam film.

Karierę zaczynali od kręcenia reklam i teledysków aż w 2003 roku na ekrany kin (głównie festiwalowych) trafił ich pierwszy pełnometrażowy film Undead (polski tytuł Zombie z Berkeley). Produkcja niskobudżetowa, nakręcona z funduszy zebranych przez Spierigów i ich rodzinę zdobyła sobie pewne uznanie. Jest to mały, prosty film o zombie. Oto na małe australijskie miasteczko spadają meteoryty zamieniające każdego, kto wejdzie w kontakt z nimi w krwiożerczych nieumarłych. Bohaterami jest zwyciężczyni lokalnego konkursu miss, tubylec – wędkarz, który już wcześniej miał kontakt z zombie, stąd też teraz posiada odpowiedni arsenał broni, aby z nimi walczyć, policjant frustrat i policjantka astmatyczka, której to pierwszy dzień w pracy, oraz para australijskich odpowiedników rednecków (ona w zaawansowanej ciąży).

Akcja filmu dzieje się w małym miasteczku i jego okolicach. Budżet był bardzo niewielki, stąd wiele efektów specjalnych wygląda raczej tandetnie. Film nie jest też odpowiednio doświetlony (do tego dodać należy niezbyt fortunny wybór filtrów), a aktorzy raczej nie są zbyt dobrzy. W niektórych sytuacjach to pasuje, w innych przeszkadza. Zarazem Spierigom udało się stworzyć lekki i radosny film, który ma odpowiednią ilość zaskakujących scen i motywów. Część jest klarownym nawiązaniem do klasyków gatunku z filmami Romero na czele, inne są własnym żartem.

Pewne powodzenie Undead sprawiło, że Spierigowie dostali prawdziwe pieniądze na kolejny film. Skoro za pierwszym razem na warsztat wzięli zombie, to teraz przyszła pora na wampiry, ale pewne elementy tych bardziej mózgo-lubiących nieumarłych się pojawiają. Oto doszło do rozprzestrzenienia się zarazy zamieniającej ludzi w wampiry. Powstało nowe społeczeństwo, gdzie światem rządzą krwiopijcy. Miasta zostały przebudowane, podobnie i budynki. Także przerobiono samochody tak, aby chroniły one właścicieli przed działaniem morderczego słońca. Na czele wampirzej społeczności znajduje się korporacja-bank, która zarządza całą dostępną krwią. W specjalnych bunkrach przetrzymywani są ludzie, z których systematycznie wytacza się krew. Jest jednak jeden problem… ludzi jest coraz mniej, a co za tym idzie i krwi zaczyna brakować. Wygłodzeni krwiopijcy zaczynają przeistaczać się w istoty o wiele bardziej przypominające nietoperze niż homo sapiens.

Bank krwi
Bank krwi

Główny bohater, wampir z problemami etycznymi (próbuje sił w weganizmie, tzn. piciu krwi zwierzęcej, ale nie jest ona odpowiednio życiodajna) jest naukowcem pracującym nad stworzeniem sztucznej krwi. Syntetyku, który nareszcie uwolni wampiry od ludzi, a tych ostatnich od trzymania w klatkach. Film nie kryje swoich związków z kinem klasy B. Kiedy trzeba, ciała eksplodują strugami krwi, źli są odpowiednio demoniczni, a całość zrobiona jest w pewnej konwencji niepoważnego horroru. Zarazem film nie obraża inteligencji widzów. Fabuła jest wewnętrznie spójna, a i po seansie można nawet zadać sobie pytania o różne wątki i kwestie poruszone w produkcji.

Zwraca uwagę także starannie stworzony świat. Chodzi tutaj o na przykład przemyślane samochody, którymi poruszają się wampiry, czy też o pełen ciekawostek bar z różnymi typami krwi. Poza wyraźną poprawą, jeżeli chodzi o kwestie techniczne, udało się także do Daybreakers zatrudnić znanych aktorów, główną rolę gra Ethan Hawke, głównym złym jest zaś Sam Neill, a całkiem ważną postać odgrywa Willem Dafoe.

Pomimo tego, że film nakręcono w 2007 roku, to czekał on aż do 2009 na premierę. Na kolejny film Spierigów przyszło nam czekać do 2014, kiedy to wypuszczono Predestination. Film oparty na uznanym opowiadaniu Roberta A. Heinleina opowiada o policjancie ścigającym w czasie terrorystę. Korzystając ze specjalnego urządzenia, skacze w przeszłość, łapiąc „temporalnych bandytów” (TimeCop!), a teraz ściga niebezpiecznego terrorystę. W otwierającej film scenie widzimy jego porażkę, gdy nie zdoławszy powstrzymać eksplozji, większość jego ciała zostaje poparzona. Na szczęście dla niego udaje mu się wrócić do bazy, po czym dostaje swoje ostatnie zadanie. Zamiast dalej polować na terrorystę, ma zająć się rekrutacją swojego następcę w służbie. Kandydat jest już wybrany.

Miejmy nadzieje, że przy następnym filmie, Spierigowie sami także zrobią plakat...
Miejmy nadzieje, że przy następnym filmie, Spierigowie sami także zrobią plakat…

Film bardzo starannie unika scen, czy sekwencji, które wymagałaby rozbudowanych efektów specjalnych. Widać, że twórcy doskonale potrafią przy minimalnych środkach pokazywać różne czasy, ale też i miejsca. Co więcej, w filmie pojawia się cała masa drobiazgów, czy wskazówek, o co w nim chodzi. Są to czasem rzeczy, których widz normalnie nie dostrzega, co tym bardziej się chwali, bo pokazuje przywiązanie do szczegółu u twórców. W roli głównego bohatera zatrudniono ponownie Ethana Hawke, ale tym razem cały film kradnie mu Sarah Snook. Świetnie poradziła sobie z wymagającą rolą i aż dziwne, że aż dotąd była tak mało znana!

Spierigowie są na początku kariery. Wciąż się uczą i zmieniają pewne rzeczy w podejściu, w sposobie pracy, a przy tym utrzymują przywiązanie do szczegółu w swoich filmach. Trudno powiedzieć, co przyniesie im przyszłość, zapowiadają na razie w wywiadach film o spadkobierczyni twórcy winchestera, która to opowieść brzmi co najmniej ciekawie!

Nowoczesne metody walki mieczem świetlnym
Nowoczesne metody walki mieczem świetlnym

Poza przeglądem dodam też, że w ostatni weekend, a dokładnie w sobotę 28 listopada w Warszawie miała miejsce pierwsze impreza pod tytułem Targi Fantastyczne. Organizatorzy są całkiem znani w fandomie fantastycznym, więc nie ma co ich tutaj przedstawiać. Sama impreza została umieszczona w budynku znajdującym się obok ronda Babka, czyli w miejscu zdecydowanie dobrze skomunikowanym z resztą Warszawy.

To nie jest curry, ktorego szukacie
To nie jest curry, ktorego szukacie

Jak to często w przypadku pierwszej imprezy były pewne niedociągnięcia (brak banera/dużego napisu informującego, że tak, w tym budynku są Targi), ale wszystko to raczej drobiazgi względem udanego przedsięwzięcia. Jak sama nazwa wskazuje, było to miejsce do wydawania pieniędzy i przypuszczam, że każdy, kto wszedł, mógł spokojnie wydać ciężko zarobione złotówki na książki (jacyś „bandyci” wykupili mi Księżniczkę Marsa od Solarisu!), stroje, biżuterie i inne takie tam. Stoiska były rozlokowane w miarę możliwości lokalowych. Był też program „nietargowy”, ale ze względu na ograniczenia czasowe nie widziałem ani urywka jego, więc nie będę oceniać.

Herezje! Wszedzie herezje!
Herezje! Wszedzie herezje!

Targi to dobra impreza, o dosyć specyficznym zabarwieniu (taki konwent bez prelekcji), który jak wszystko na to wskazuje, zagości na dłużej w kalendarzu imprez związanych z fantastyką. Szorstkość tego krótkiego tekstu wynika z udawanej obiektywności związanej z tym, że znam dobrze organizatorów 🙂

Na koniec garść zdjęć z Targów.

Na ekranie same podróbki (Inwazja porywaczy ciał)

Kiedy w 1956 na kinowe ekrany zawitała Inwazja porywaczy ciał, nikt nie mógł się spodziewać, że oto ma do czynienia z klasykiem kina. Film wyświetlano jako „double feature” z brytyjskim The Atomic Man, co już samo w sobie świadczyło, że nie miał być to w oczach studia przebój, czy też film w jakikolwiek sposób zapamiętany. Nie chodzi mi tutaj o to, że The Atomic Man jest złym filmem, ale nie posiadał on żadnych wyznaczników, że studio uważało, że może on zarobić dużo pieniędzy, czy nawet być zauważony. Horrory produkowano regularnie, zarabiały one swoje pieniądze, ale z punktu widzenia studiów się one nie liczyły (nie zbierały nagród i poza nielicznymi wyjątkami nie dawały odpowiednio dużego sukcesu kasowego), a krytycy patrzyli na nie z pewnym politowaniem i dystansem. Rzadko kiedy zatrudniano uznanych aktorów, czy wybierano docenianych reżyserów. Stąd też Inwazja, jeżeli już doczekała się recenzji, to raczej pokazywały one jej miejsce w szeregu z innymi podrzędnymi produkcjami, ledwie wyszczubiającymi nos ponad tak zwane poverty row (ultraniskobudżetowe filmy).

Orginalny plakat filmu zwraca uwagę pomysłową kompozycją
Orginalny plakat filmu zwraca uwagę pomysłową kompozycją

Zarobione w kinowych kasach 1,200000$ wobec budżetu rzędu ponad 400000$ było przyjemną sumą, ale jak zauważa Barry Keith Grant w swojej (niestety raczej średniej) książce o Inwazji, prawdziwym punktem przełomowym w popularności filmu było pokazanie go w telewizji w 1959. Jak jednak doszło do tego, że na kinowe ekrany zawitała adaptacja powieści Finney’a? Co więcej, że jej producentem nie był jakiś podrzędny producent a sam wielki Walter Wanger wielokrotnie nagradzana i uznana szycha Hollywoodu? Co prawda wtedy miał już za sobą lata świetności, ale nie można odmówić jego nazwisku pewnego znaczenia w ówczesnym przemyśle filmowym.

Tutaj unaocznia się siła periodyku, o czym wspominałem w poprzedniej części. Wanger czytał Collier’sa i tak trafił na książkę Finney’a, która na tyle go zainteresowała, że postanowił ją zekranizować. Na reżysera wybrał Dona Siegela, z którym już wcześniej pracował. Wybór był o tyle wygodny, że Siegel, choć już zdecydowanie nie anonimowy reżyser, to jednak nie była to jeszcze ówczesna pierwsza liga. Jego kariera nabrała rozpędu dopiero w latach 60-tych i została ukoronowana Brudnym Harrym z 1971 roku. W latach 50-tych Siegel kręcił dużo, był doceniany, ale nie wiele jego produkcji zostało zapamiętanych. Wyjątkiem okazał się właśnie Inwazja.

Trzeba też od razu powiedzieć, że w latach 50-tych fantastyka połączona z horrorem w jakimś sensie przeżywała renesans po latach wygnania do świata Eda Wooda. Film Siegela nie był pojedynczym przypadkiem, kilka lat przed nim na ekrany kin trafiło The Thing from Another World, czy też Dzień, w którym stanęła Ziemia. Obydwa zarobiły zdecydowanie więcej niż Inwazja, ale w gruncie rzeczy to właśnie ten film został najlepiej zapamiętany. The Thing w świadomości kinomanów zastąpił remake (druga adaptacja noweli Johna W. Campbella?) przygotowany przez Johna Carpentera. Inwazja pomimo że na podstawie powieści Finney’a powstały kolejne filmy pozostała produkcją uznaną i docenioną.

Pomysłową kompozycją, czyli czymś, czego zabrakło twórcom okładek DVD/VHS
Pomysłową kompozycją, czyli czymś, czego zabrakło twórcom okładek DVD/VHS

Kręcenie filmu nie obyło się bez problemów. Początkowo Wanger i Siegel zgadzali się co do fabuły i podejścia do opowieści. Stąd też razem zdecydowali, że będą unikać efektów specjalnych. Film miał być możliwie naturalistyczny, w tym znaczeniu, że nigdzie na ekranie nie miało być spektakularnych popisów wizualnych. Zamiast tego opowieść miała i była prowadzona w duchu filmu kryminalnego. Pomagało temu okrojenie fabuły książki i usunięcie wielu elementów kierujących opowieść ku fantastyce. Pozostało zamiast tego napięcie i podejrzliwość odnośnie do dziwnego zachowania ludzi.

Z czasem jednak doszło do pewnych sporów. W scenariuszu, według Siegela było dużo scen humorystycznych mających wyrównywać napięcie i dawać widzom wytchnienie. Producenci jednak uznali, że to im nie pasuje i nakazali wszystkie te wątki usunąć. Do tego w pewnym momencie uznali oni także, że zakończenie zaproponowane przez Siegela nie spełnia ich oczekiwań. Książka Finney’a ma happy end, w scenariuszu jednak go nie było. Zamiast tego główny bohater męski przegrywał na całej linii. Wanger i studio wymusili w związku z tym nakręcenie wstępu i zakończenia oraz dogranie narracji. Ta ostatnia pomagała wprowadzić do opowieści, natomiast dodane sceny wyraźnie odcinają się od właściwego filmu. Widać wyraźnie, że nakręcono je jakiś czas po skończeniu właściwej pracy. Jednak pomimo tego dodatku, zresztą niezgodnego z książką – wymyślone przez studio zakończenie nie ma z nią nic wspólnego – film zyskał sobie popularność i uznanie nie tylko wśród widzów (kiedy go odkryli w większej grupie), ale także po wielu latach wśród krytyków, tudzież i filmoznawców.

W dużej mierze wydaje się, że za popularnością w pewnych kręgach odpowiadały wspomniane w poprzednim tekście kwestie polityczne. Wielu autorów, wydaje się, kompletnie nie zdawało sobie sprawy z tego, że chodzi tutaj o ekranizację książki. Nie ma też tutaj mowy o tym, że film zmienia jej przesłanie, czy też główne wątki. Zmiany, poza zakończeniem, ograniczają się w dużej mierze do drobiazgów, zniknęły także niektóre sceny, które już w powieści wydawały się nie tylko zbędne, ale wręcz głupie. U Finney’a bohaterowie w pewnym momencie uciekają z miasta, aby potem do niego wrócić nie mając przekonujących powodów ku temu. Wszystko dlatego, że tak pisarz potrzebował dla fabuły.

Skąd w takim razie popularność filmu, skoro, jak wspominałem w recenzji książki, nie jest to nic przełomowego. Wydaje się, że stoi za tym decyzja z początku produkcji. W The Thing na ekranie mamy monstrum zrobione zgodnie z ówczesnymi możliwościami technologicznymi, a także z wizją tego, co wtedy uznawano za możliwe do pokazania bez skandalu obyczajowego. Wygląda ono źle i mało przekonująco, jeżeli już zapada w pamięci, to jako obiekt śmieszny. Inwazja nie ma takich momentów, czy scen. Sytuacje, gdy pojawiają się efekty specjalne, są nieliczne, a co więcej, zawsze wtedy są one zrobione w sposób mało inwazyjny. Chodzi o dziwny płyn wypływający z „nasion” obcych i podobne proste, ale efektywno-efektowne tricki.

Tak zwane lobby card, czyli rzecz, o której pamiętają pewnie starsi czytelnicy: zdjęcia do galerii w kinie mające zachęcić do kupienia biletów. Co ciekawe, zrobiono je w pełnym kolorze, choć film jest czarno-biały.
Tak zwane lobby card, czyli rzecz, o której pamiętają pewnie starsi czytelnicy: zdjęcia do galerii w kinie mające zachęcić do kupienia biletów. Co ciekawe, zrobiono je w pełnym kolorze, choć film jest czarno-biały.

Poczucie zagrożenia stają się tutaj głównym wyróżnikiem, czymś, co powoduje u widza strach. Niepewność i paranoja potęgowana przez czarno-białą taśmę filmową, na której twarze stają się wyraźniejsze, jest czymś, co dalej może odczuwać widz. Trzeba też docenić aktorów, którzy wpisują się umiejętnie w wyznaczone im role. Postaci są tutaj sztampowe, ale w tym wypadku jest to zaletą. Nie trzeba ich przedstawiać, a ich wzajemne interakcje wpisują się w to, czego oczekuje widz. Stają się przez to w jakimś sensie bardziej realistyczni.

Szybko też pojawiły się różne produkcje próbujące zdyskontować pomysły Finney’a i Siegela. Żadna jednak nie odniosła porównywalnego sukcesu. O tym, w jakim stopniu Inwazja odcisnęła piętno na kinie, przewrotnie świadczy zapewne żartobliwa w zamyśle, ale wyjątkowo głupia uwaga z America’s Film Legacy Daniela Eagana (s. 513), że fabuła połowa odcinków ze Strefy Mroku Roda Serlinga jest nieomalże kalką filmu Siegela. Każdy, kto widział, choć kilka odcinków tego klasycznego serialu wie, że jest to zarzut nie tylko nieuprawniony, ale wręcz idiotyczny. Film Siegela nie potrzebuje porównywań do innego arcydzieła szeroko rozumianej kinematografii, w przeciwieństwie do wielu uznanych produkcji jest on w stanie stać o własnych siłach i dalej szerzyć paranoje, bo coś jest nie tak z każdym dookoła ciebie.