To (już) nie moje ciało (Body Snatchers)

Losy niektórych książek są przedziwne. Oto w 1954 roku na łamach uznanego Colliers Magazine ukazała się w odcinkach niepozorna książka Jacka Finney’a. Colliers był magazynem niestroniącym od niskich gatunków popkultury, ale pomimo spadającej od końca Wojny światowej numer 2 sprzedaży, należy go uznać za jeden z bardziej renomowanych periodyków. Pismo masowe o dużym zasięgu oraz dobrze opłacające swoich autorów. To właśnie tam karierę zaczął Fu Manchu, ale także wielu dziennikarzy śledczych i felietonistów. Stąd publikacja tam wiązała się z pewnym uznaniem, na pewno większym niż w dowolnym piśmie gatunkowym tamtych czasów.

Okładka zapowiada wysokojakościową literaturę.
Okładka zapowiada wysokojakościową literaturę.

Finney miał już pewne doświadczenie, pisał opowiadania, ale powieść, o której tutaj piszę była jego dopiero drugą w dorobku. Tytuł oryginalny to: Body Snatchers, czyli tłumacząc na nasze Porywacze ciał. Twórczość Finney’a trudno jednoznacznie zaklasyfikować, był on w gruncie rzeczy pisarzem trochę w duchu Michaela Crichtona: niby gatunkowy, ale bliżej było mu do głównego nurtu. Stąd pomimo opublikowania kilku powieści z pogranicza fantastyki naukowej i horroru nie został on przypisany do konkretnego typu opowieści.

Zemsta cebulki
Zemsta cebulki

Sama książka wyraża ducha epoki. Lata 50-te XX wieku w Stanach Zjednoczonych były czasem wielkich obaw odnośnie do komunizmu. Ten strach, z czasem wyśmiewany/atakowany jako „red scare” (numer 2) wyraźnie odcisnął piętno na popkulturze. Na tyle duże, że dla wielu krytyków nastawionych bardziej lewicowo powieści i filmy z tego okresu trzeba było odpowiednio reinterpretować. Wynika to w dużej mierze z niezdolności do przyznania, że tekst kultury wyrażający ideologie niezgodną z poglądami krytyka, może być dobry, wartościowy, czy przynajmniej nieodpychający.

W przypadku powieści Finney’a problem rozumienia tekstu jest dodatkowo wzmacniany przez fakt, iż doczekała się ona ekranizacji. Film Dona Siegela Inwazja porywaczy ciał (Invasion of Body Snatchers) jest obecnie o wiele bardziej znany niż materiał wyjściowy. Większość osób o nim piszących najpewniej nigdy nie miała w ręku powieści, a nie zdziwiłbym się, gdyby wielu nawet nie wiedziało, że mamy tutaj do czynienia z adaptacją książki.

Opowieść Finney’a jest dosyć prosta, oto w małym miasteczku miejscowy lekarz (rozwodnik) spotyka swoją miłość z czasów szkolnych (rozwódkę). Nie jest to jednak historia o miłości, zamiast tego autor skupia się na opisywaniu czegoś, co początkowo wygląda na paranoje grupy osób. Oto część mieszkańców zaczyna podejrzewać, że członkowie ich rodzin nie są tymi, za kogo się podają. Owa paranoiczna wizja stopniowo się rozprzestrzenia i coraz więcej osób zgłasza się z tymi problemami. O ile początkowo wszystko można zrzucić na karb masowej histerii, to kilka rzeczy sprawia, że poważniej trzeba podejść do obaw poszczególnych ludzi. Miasteczko stopniowo się zmienia. Upada handel, gastronomia i wszelkie przybytki rozrywki.

Wszystko nabiera tempa w momencie, gdy bohaterowie zostają zaproszeni do domu pewnego małżeństwa, z którymi są zaprzyjaźnieni. Zaproszenie to raczej eufemistyczne określenie sytuacji, gdy są oni prawie siłą zaciągani zobaczyć coś niezwykłego. Okazuje się, że owo małżeństwo znalazło tajemnicze nagie ciało bez znaków szczególnych. Z czasem okazuje się, po wielu przygodach i perypetiach, że miasteczko jest rzeczywiście atakowane, a paranoiczni mieszkańcy mieli rację. W okolicy spadły bowiem zarodniki obcego gatunku. Są to rośliny, które w trakcie snu człowieka (i nie tylko człowieka – także zwierząt, a nawet przedmiotów martwych) kopiują ów obiekt. Przejmują wszystkie jego cechy i wręcz się nim stają. Różnią się jednak od normalnych istot tym, że są pozbawione emocji, jak też i pragnień. Mają też i inne wady, ale o nich można poczytać w książce.

Mamy tutaj opowieść o tajemniczych roślinach, które jako pasożyty przejmują władzę nad planetą. Opowieść szybko zyskała popularność, ale nie można nie zgodzić się z recenzentami pism branżowych, że jest to bardzo słaba fantastyka naukowa. Założenia fabularne nie tylko pełne są absurdalnych pomysłów, co wręcz wyraźnego nieprzemyślenia opowieści. Bohaterowie zachowują się nawet nie nierozsądnie, co zwyczajnie bezgranicznie głupio. Całości dopełnia wymuszony happy end, który wzbudzić może w najlepszym wypadku śmiech.

Nie znaczy to, że powieść Finney’a nie ma zalet. Na pewno można mu przyznać, że umiał napisać książkę sensacyjną, w której strony przewracają się szybko i żwawo. Jest także wyraźnie obecne umiejętnie budowanie opisu de facto komunistycznego świata (jaki sobie ówcześnie wyobrażali Amerykanie). Nie ma tutaj miejsca na żadne wątpliwości, obcy najeźdźcy to kwintesencja komunistycznego społeczeństwa, pozbawionego indywidualizmu, uczuć, czy kolorów. Warto pamiętać, że te trzy cechy były szczególnie wręcz silnie obecne w świadomości, jako wyznaczniki systemu politycznego z ZSRR.

Nowa Huta?
Nowa Huta?

Czy Finney nawiązywał do polityki świadomie, nie jest tutaj ważne. Powieść wpisuje się w pewien konkretny nurt i co ważne, nie jest nawet najlepszym jego reprezentantem. Parę lat przed Finney’em Robert A. Heinlein napisał powieść dokładnie w tym gatunku, ale o kilka rzędów wielkości lepszą i bardziej przemyślaną. Władcy marionetek najpierw ukazały się w 1951 roku na łamach Galaxy w zmienionej (wbrew autorowi) formie i w tym samym roku w wersji książkowej. Obie edycje były ocenzurowane ze względu na kwestie obyczajowe (wycięto około 1/3 oryginalnego maszynopisu). Pomimo tego, to co zostało, doskonale oddaje ducha i charakter twórczości Heinleina.

Czyli, co by było, gdyby Szarlota Paweł rysowała horrrory
Czyli, co by było, gdyby Szarlota Paweł rysowała horrrory

Powieść jest szybka w lekturze dzięki dynamicznej narracji, silnym postaciom (wpisującym się w pewne typowe dla Heinleina stereotypy bohaterów) oraz pomysłowo skonstruowanych przeciwników. Oto w 2007 roku w małym miasteczku zaczyna się coś dziwnego dziać. Szef tajemniczej służby rządowej (zwany „Starym człowiekiem”) wyrusza sprawdzić sytuacje i bierze ze sobą dwoje agentów: Sama i Mary. Okazuje się, że sprawcami problemów są istoty przypominające ślimaki, które funkcjonują niczym pasożyty. Przejmują one kontrolę nad ludźmi i stopniowo planują przejąć władzę nad Ziemią. Mają one starannie przemyślany plan, ale kilka rzeczy jest dla nich początkowo niezrozumiałe. Jedną z nich jest seks i erotyka.

Spełnienie marzeń sennych Mignoli.
Spełnienie marzeń sennych Mignoli.

Przewaga Heinleina wynika w dużej mierze z tego, że jego powieść jest znacznie bardziej konsekwentna. Autor unikał prostych rozwiązań i choć celem od samego początku było napisanie powieści sensacyjnej, którą mu zlecono. Wydawcy chodziło o rozwinięcie pomysłu, że latające spodki, to statki kosmitów, dzięki czemu dostał powieść o najeźdźcach, którzy mają plan podboju Ziemi.

Ke?
Ke?

Pomimo przewagi powieści Heinleina, to tekst Finney’a nie tyle odbił się szerokim echem, co samym swoim tytułem na stałe wszedł do świadomości odbiorców. Możliwe, że gdyby Władcy marionetek doczekali się w latach 50-tych XX wieku ekranizacji, to właśnie o tej powieści mówiłoby się jako o punkcie odniesienia do kolejnych historii. Tak się jednak nie stało i w popularnej świadomości, to Inwazja porywaczy ciał, jest tą historią o infiltracji naszej planety.

O tym, dlaczego tak się stało, będzie w następnej części.

Okładki Heinleina zwyczajowo za muzealnym archiwum.

The Puppet Masters według Galaxy (czytałem wersje książkową ocenzurowaną, więc nie jestem w stanie ocenić “jakości” zmian wprowadzonych przez redakcję pisma), część 1, 2 i 3.

Mad Max i jego Chłopiec z psem (inspiracje)

Hasło reklamowe, jak przyznaje tak Ellison, jak też i rezyser filmu, było dziwacznym pomysłem zdesperowanych ludzi od marketingu, którzy nie mieli żadnego pomysłu, jak zareklamować taki dziwny smutny film. Żadnego elementu "kinky" w nim nie ma.
Hasło reklamowe, jak przyznaje tak Ellison, jak też i rezyser filmu, było dziwacznym pomysłem zdesperowanych ludzi od marketingu, którzy nie mieli żadnego pomysłu, jak zareklamować taki dziwny smutny film. Żadnego elementu “kinky” w nim nie ma.

W miarę często można znaleźć wypowiedzi w Internecie sugerujące, czy też wprost stwierdzające, że George Miller, reżyser Mad Maxa zainspirował się, czy też wręcz kopiował w swoim najsłynniejszym dziele film, a zarazem i opowiadanie Chłopiec i jego pies. Autorem opowiadania jest znany i nie zawsze lubiany Harlan Ellison. Niechęć do Ellisona w dużej mierze wynika z jego dosyć nieobliczalnego charakteru. Ma on w zwyczaju mówić, to, co myśli, co zawsze jest zbrodnią. Na domiar złego ma problemy z zachowywaniem się odpowiednio w ramach kontaktów międzyludzkich. Stąd różne jego zachowania, czy też żarty kończą się wielkimi aferami. Drugim jednak powodem, dla którego wielu ludzi nie przepada za Ellisonem jest jego lekka ręka do procesów sądowych. Dość powiedzieć, że wbrew Jamesowi Cameronowi w napisach do Terminatora dodano uwagę, że filmy był inspirowany scenariuszem Ellisona do serialu Outer Limits (odcinek Soldier, a nie jak czasem błędnie się przywołuje Demon with a Glass Hand).

Nie jest to zresztą jedyny przypadek, kiedy rzucił się on z procesem na studio filmowe. Przynajmniej równie często rzuca on też oskarżenia, za którymi już jednak nie idą działania sądowe. Przykładem mogą być jego słowa skierowane pod adresem Cormaca McCarthy’ego, którego Droga miała być przetworzeniem wspominanego Chłopca i jego psa.

W przypadku Mad Maxa dodatkowym wzmocnieniem owego stwierdzenia o inspiracjach są słowa Ellisona, że sam Miller miał do niego zadzwonić i to powiedzieć. Prawdopodobnie to od Ellisona usłyszał o tym reżyser ekranizacji opowiadania L. Q. Jones. Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że w publicznych wypowiedziach sam Miller temu zaprzecza. Co więcej, co dobrze mówi o charakterze tej informacji, różne filmy z cyklu o Mad Maxie wskazuje się, jako te rzekomo oparte na Chłopcu. Stąd wypada na początku opowiedzieć co nieco o opowiadaniu, o którym tutaj mowa.

Ehhh Francja.
Ehhh Francja.

Mamy tutaj opowieść o chłopcu imieniem Vic (Vincent), który żyje w świecie post-apokaliptycznym. Miasta zostały w dużej mierze zniszczone przez eksplozje bomb jądrowych. Ludzkość jednak przetrwała, ale nie we wspaniałej formie. Część osób, najczęściej szeroko rozumianych konserwatywnych fundamentalistów, skryła się w podziemnych bunkrach. Na powierzchni grasują natomiast gangi, które niby odtwarzają cywilizację, ale jest to raczej jej namiastka. Niby bowiem mamy grupy opiekujące się w jednym z miast elektrownią, ale jest to raczej podtrzymywanie resztek funkcjonowania świata, aniżeli coś więcej. Większość powierzchni planety jest pustynią z przerwami na samotne osiedla ludzkie.

Świat, w jakim przyszło żyć Vicowi nie należy do miłych. Większość populacji to samotni mężczyźni, stąd też losy kobiet nie są najlepsze. Stwierdzić, że dochodzi do przemocy seksualnej, to daleko idące uproszczenie i złagodzenie tak wymowy opowiadania, jak też i świata przedstawionego. Dość powiedzieć, że opowieść Ellisona należy do bardzo rzadkiej grupy tekstów, w których główny bohater – któremu czytelnik odruchowo chce kibicować – nie należy do kategorii dobrych ludzi. Wraz ze swoim psem poza szukaniem jedzenia głównie zajmuje się szukaniem kobiet, które gwałci (i nie ma tu mowy o szukaniu eufemizmów, także jeżeli chodzi o słowa samego bohatera).

Ehhh Ameryka lat 70-tych. Już wtedy modne były głowo-plakaty.
Ehhh Ameryka lat 70-tych. Już wtedy modne były głowo-plakaty.

Vicowi towarzyszy w tym świecie jedynie pies Blood. Nie jest to jednak zwykły czworonóg. Na kilka lat przed wojną, która zniszczyła cywilizację, udało się ludziom wyhodować grupę ras psów obdarzonych nie tylko inteligencją, ale także zdolnościami telepatycznymi. Stąd też Blood rozmawia z Viciem i służy mu pomocą w znajdywaniu kobiet, ale także jest jego opiekunem. Nauczył go czytać i stara się go wyedukować w odniesieniu do historii świata – niektórzy zresztą wskazują, że pod wieloma względami Blood jest alter ego autora[1]. W zamian Vic zapewnia Bloodowi pożywienie. Psy bowiem po uzyskaniu telepatii straciły zdolność polowania.

Ich partnerstwo funkcjonuje całkiem sprawnie aż do momentu, gdy na swojej drodze Vic spotka dziewczynę Quillę June. Zadurzy się w niej, a być może i zakocha. Gdy ta od niego ucieknie (po kilku stosunkach płciowych – z których tylko pierwszy był gwałtem pod fizyczną presją – co ma znaczenie tak dla opowieści, jak też i reakcji Vica) ten uda się za nią w pościg ku jednemu z podziemnych miast. Tam czeka go zetknięcie z duszną i nieprzyjemną cywilizacją.

Ekranizacja Chłopca trafiła na ekrany w 1975. Film stosunkowo szybko zyskał status kultowego. Do roli Vica zatrudniono Dona Johnsona, który choć miał już wtedy pod 30 lat, to wyglądał na nastolatka. W rolę Blooda wcielił się weteran seriali Tiger. Trzeba przyznać, że interakcja pomiędzy psem, a Johnsonem to przykład jednego z lepszych duetów aktorskich. Bez problemu można uwierzyć, że Blood nie tylko myśli, ale i posiada cyniczno-złośliwy charakter. Jones, który przygotował scenariusz, utrzymał go zaskakująco wręcz wiernym tekstowi Ellisona. Są w nim pewne zmiany, z czego jedna najważniejsza wzbudziła zresztą potworne kontrowersje. Dość powiedzieć, że znana feministyczna krytyczka S-F Joanna Russ wprost przyrównała film (i do pewnego stopnia opowiadanie) do Triumfu Woli Leni Rieffenstahl. Ze względu na nad wyraz „spoilerową” naturę tych uwag odniosę się do nich na końcu odpowiednio to oznaczając.

Czy można w związku z przedstawionym powyżej zarysem fabuły, jak też i opisem świata mówić o inspiracji Millera Chłopcem? W gruncie rzeczy jedynym podobieństwem jest pustynia. Nawet i pies, który towarzyszy Maxowi w Roadwarriorze jest zdecydowanie inną postacią. Jeżeli jakiś cykl grzeszy mocną inspiracją Ellisonem, to pierwsze gry z serii Fallout, gdzie były zresztą wprost odniesienia do postaci Blooda. Na szczęście dla twórców Ellison słynie z pogardy względem tego medium, więc może nawet o tym nie wiedzieć.

Gdzie w związku z tym szukać inspiracji Millera? Jeżeli poczyta się jego wypowiedzi, to szybko znajdzie się jego uwagi, że duży wpływ na powstanie filmu miała jego praca w pogotowiu ratunkowym. Widział wtedy wiele ofiar wypadków samochodowych. Stąd w jakimś stopniu pomysł na film oparty na pościgach samochodowych. Z tym się wiąże sytuacja kina w Australii.

Australia słynie z restrykcyjnej i mocno kuriozalnej cenzury. Obecnie ogranicza się ona głównie do gier komputerowych, ale podobnie ostra była kiedyś względem kina. Odpowiednie regulacje zostały jednak zmienione w latach 70-tych i z miejsca powstał gatunek Ozploatation. Filmy nagle stały się brutalne i pełne (jak na ówczesne standardy purytańskiego kraju) seksu.

Gang filmowy, to Gravediggers, jego członkowie mają kolczyki z truposzkami.
Gang filmowy, to Gravediggers, jego członkowie mają kolczyki z truposzkami.

Spośród kilku produkcji, które wtedy trafiły do kin na wyróżnienie zasługuje Stone w wielu miejscach wskazywany jako inspiracja dla Mad Maxa. Także i na plakatach i opakowaniach reedycji filmu, gdzie znalazło się hasło „Przed Mad Maxem i Roadwarriorem był Stone”. Film Sandy’ego Harbutta był wielkim przebojem. Wpisywał się w popularny gatunek opowieści o motocyklistach, o ile jednak takie produkcje jak Easy Rider były w gruncie rzeczy skupione na osobach, tak Stone był filmem akcji z elementami filozofii motocyklistów. W tej produkcji zwraca uwagę nie tylko Hugh Keays-Byrne w roli Toada, który u Millera zagrał Toecuttera. Ważny jest pewien nastrój braku wiary w społeczeństwo. Zamiast prawa funkcjonują gangi i to one mają lepszy kontakt ze zwykłymi ludźmi chroniąc ich przed większymi zagrożeniami.

Sprawiedliwość rozumiana jako działanie sądów i państwa przestaje funkcjonować. Nastał czas siły i prawa, które gwarantują buntownicy przeciwko społeczeństwu. W jakimś stopniu charakter filmu przypomina takie produkcje jak Życzenie śmierci. Lata 70-te na całym świecie były okresem utraty wiary w państwo, mówiono o dramatycznym wzroście przestępczości. To jest też okres dramatycznego poszukiwania bohatera, który da nadzieje na porządek. Stąd niezwykła popularność filmów o Brudnym Harrym, który ze swoim magnum stał się szybko herosem dającym nadzieje na sprawiedliwość.

W takim społecznym nastroju powstawał film Millera. Widać w fabule wyraźne odwołania z jednej strony do upadku społeczeństwa, jak też i – zresztą deklarowaną przez przełożonego Maxa – potrzebę bohatera, który może uratować świat. Takiego człowieka, który pokaże, że może być lepiej.

Sam świat filmu jest daleki od post-apokaliptycznej otoczki. Zresztą osadzenie go w przyszłości wynikało z kwestii budżetowych. Było bowiem taniej nakręcić go jako historie dziejącej się gdzieś za rok, gdyż można było wtedy zrezygnować z wielu kostiumów, jak też i scenografii (takich jak funkcjonujący posterunek policji). Stąd też Mad Max jest filmem, któremu bliżej choćby do Wojowników Waltera Hilla niż do Chłopca.

Film Millera okazał się dużym sukcesem, w dużej mierze dzięki temu, że fabularnie mamy do czynienia z bardzo konsekwentnym zaprzeczeniem oczekiwań widzów. Koniec jest daleki od happy endu. Strata Maxa nie sprawia, że staje się on silniejszym bohaterem. Wręcz przeciwnie, ostatecznie zostaje przypieczętowane, że świat nie ma już bohatera, który go uratuje.

Druga część filmowych przygód Mad Maxa jest bardzo wyraźnie innym filmem. Scenariusz inspirowany koncepcją drogi bohatera Campbella oraz świat po nuklearnej zagładzie wprowadzają widzów do innej rzeczywistości. Tutaj już nie ma cywilizacji, społeczeństwa, zamiast tego mamy grupy ludzi walczących o przeżycie. W tym świecie Max jest bohaterem wyjętym żywcem z westernowej mitologii i takim pozostanie w kolejnych częściach cyklu. Przywodzi na myśl choćby głównego bohatera Eastwoodowego Mściciela, czy też późniejszego Niesamowitego jeźdźca.

W tym względzie jedynym realnym podobieństwem filmu Millera do Chłopca jest sama koncepcja post-apokalipsy. Jest to jednak relatywnie słaby punkt odniesienia, gdyż wynika z pominięcia tego, że całe lata 70-te to czas poszukiwań wiarygodnej opowieści o końcu cywilizacji. Brak wiary w społeczeństwo nakłada się tutaj na ewidentne zmęczenie Zimną wojną, która wreszcie wybuchła w fikcyjnych opowieściach. Wiele z tych produkcji jest niestety trudno dostępnych, czy wręcz wprost nigdy nie została wydana.

Z pana w średnim wieku, który w filmie lata bez koszuli wychodzi stary szwed... brzmi jak materiał na nowy horror Cronenberga.
Z pana w średnim wieku, który w filmie lata bez koszuli wychodzi stary szwed… brzmi jak materiał na nowy horror Cronenberga.

Tutaj wspomnę tylko o Ultimate Warrior Roberta Clouse, który zdobył zasłużone uznanie reżyserując Wejście smoka. W tej jego produkcji główną rolę Carsona gra Yul Brynner, dla którego był to jeden z ostatnich występów na dużym ekranie. Jego bohater, to samotny wojownik, który trafił do miasta, gdzie oferuje swoje usługi. Chce z nich skorzystać Baron (Max von Sydow). Przewodzi on małemu osiedlu ludzi i potrzebuje ochrony przed gangiem Carrot (William Smith). Bohater Brynnera jest silny, bezwzględny i jest doskonałym wojownikiem. W dużej mierze jeżeli ktoś mówi o inspiracjach Roadwarriora Chłopcem, to aż dziwne, że nie wspomina o Ultimate Warrior. Uzasadnienie jest jednak dosyć proste, Ultimate Warrior nie było wielkim sukcesem, a Chłopiec zdobył Nebulę jako opowiadanie i Hugo jako film.

George Miller kręcąc pierwsze dwie części Mad Maxa nie inspirował się opowiadaniem Ellisona. Trudno w tym przypadku mówić o jakiejś konkretnej inspiracji. Mamy raczej do czynienia z oddaniem ducha epoki, gdzie z jednej strony upadała cywilizacja, a z drugiej wszyscy czekali na atomową bombę, która ich wyzwoli z resztek społeczeństwa.

[1] Patrz choćby: E. Weil, G.K. Wolfe, Harlan Ellison: the edge of forever, Columbus 2002, s. 150

Obiektywnie rzecz ujmując, patrząc na plakat, co by kultura popularna zrobiła bez takiego jednego koszmarnego okresu w historii...
Obiektywnie rzecz ujmując, patrząc na plakat, co by kultura popularna zrobiła bez takiego jednego koszmarnego okresu w historii…

Chłopiec i spoiler (aby przeczytać zaznacz):

Film Jonesa wzbudził kontrowersje zakończeniem. Podobnie jak i opowiadanie historia kończy się tym, że Vic zabija dziewczynę, aby uratować Blooda. Karmi swojego psa jej ciałem, acz sam nie dotyka ani kawałka. Film dodaje tutaj jednak na koniec posępny żart, gdy Blood stwierdza: „Powiem, że na pewno miała doskonałą umiejętność oceniania, Albercie, acz nie do końca dobry smak” („Well, I’d certainly say she had marvelous judgment, Albert, if not particularly good taste”). Sam Ellison był wściekły na tę zmianę i była to jedyna rzecz, którą chciał zmienić. Uważał, że Blood nigdy nie powiedziałby czegoś tak niskiego. Z drugiej strony jak sam w jednym z wywiadów przyznał, stwierdzenie to było czarnym humorem próbującym skomentować coś, co trudno komentować. Swego rodzaju ratunkiem dla psychiki.

Russ i wiele innych osób tak tego jednak nie odebrała. Dla niej cała scena, jak też i pojawiające się wcześniej odniesienia do gwałtu miały świadczyć źle tak o autorze opowiadania, jak też i twórcach filmu. Wydaje się, że gdzieś po drodze jednak zginęło rozróżnienie pomiędzy twórcą, a jego bohaterem, jak też i wymyślonym przez niego światem. Brutalna post-apokaliptyczna rzeczywistość nie daje miejsca na łagodne i łaskawe spojrzenie na życie. Ów pesymizm Ellisona był jednak pomijany przez krytycznie nastawione doń osoby.

Żart filmowego Blooda mieści się w konwencji znanej choćby widzom M*A*S*Ha. O ile w krótkim opowiadaniu tego typu komentarze są zbędne, tak w filmie pomagają przetrwać tragiczne zakończenie. Sam fakt zabicia biednej (acz w filmie nie jest ona aż tak niewinna, jak w opowiadaniu) dziewczyny pokazuje tragizm i beznadzieje sytuacji. Bez Blooda żadne z nich by nie przeżyło… zamiast mówić o mizoginii w tym wypadku trzeba raczej pomyśleć o tym, że świat i życie nie zawsze należy do najprzyjemniejszych. Szczególnie, jeżeli bohaterami opowieści nie są dobrzy ludzie i dobre psy.

Christopher Lee śpiewa

Wczoraj zmarł Christopher Lee. Dołączył do Petera Cushinga w niebie. Dwaj wielcy kina razem znowu będą kręcić filmy.

Wielu pewnie nie wie, ale Lee początkowo chciał być śpiewakiem operowym, nic więc dziwnego, że często śpiewał.

 

 

 

 

 

Czasem jego repertuar był radośniejszy

 

 

 

A na koniec, nagranie z ostatniego publicznego spotkania Lee i Cushinga (polecam wejść na profil osoby, która je wrzuciła, jest to mały fragment większego niezwykle wręcz uroczego nagrania):

 

 

CGI Star Wars modele

Tak sobie zbudowaliśmy, bo żyjemy w cyfrowej rewolucji
Tak sobie zbudowaliśmy, bo żyjemy w cyfrowej rewolucji

Prequele zostały bardzo źle przyjęte przez fanów Gwiezdnych wojen. Oto George Lucas miał w wyniku całego szeregu błędnych decyzji sprawić, że kolejne części sagi straciły to coś, co udało się osiągnąć w klasycznej trylogii. Poza zarzutami odnośnie scenariusza podnoszono uwagi, że filmy te były złe ze względu na aktorstwo. Trzeci najczęściej podnoszony zarzut odwoływał się do kwestii technicznych. Oto fani i nie tylko oni podnosili, że wszystko zostało wykreowane w komputerach. Dla wielu wychowanych na starych filmach wizja, że już nie mają starannie konstruowanych modeli, które latają w przestrzeni kosmicznej. Widzom brakowało także prawdziwych zbroi, jak też obcych wykonanych z lalek i makijażu.

Całą scenografię zbudowano do poziomu 192 centymetrów. Poza tymi kilkoma salami, gdzie zbudowano wszystko.
Całą scenografię zbudowano do poziomu 192 centymetrów. Poza tymi kilkoma salami, gdzie zbudowano wszystko.

Stąd też JJ Abrams, który odpowiada za Epizod VII, jak też i ludzie z obecnego LFL podkreślają, że teraz film będzie tworzony w starym stylu. Do Industrial Light & Magic powróci ostatni człon. Ma to być odwrót od tego, co widzowie znali z prequeli, co miało polegać na dominacji komputerów nad tradycyjnymi efektami specjalnymi.

Cześć, jestem prawdziwy.
Cześć, jestem prawdziwy.

Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana. Oto, jeżeli spojrzymy na prequele, to okazuje się, że popularne wyobrażenie w jaki sposób powstawały efekty specjalne w tym filmie jest co najmniej błędne. W dużej mierze jest to zresztą zasługa samego Lucasa i ówczesnego LFL. Mocno podkreślali, że oto mamy do czynienia z przełomem i nowym kinem. Jednym zresztą z elementów tego było używanie od Ataku klonów jednych z pierwszych profesjonalnych kamer cyfrowych.

Cześć, co prawda jesteśmy patyczkami, ale jesteśmy prawdziwsi niż w Gladiatorze.
Cześć, co prawda jesteśmy patyczkami, ale jesteśmy prawdziwsi niż w Gladiatorze.

Co wiele osób może zaskoczyć, to jak się teraz ogląda prequele, to efekty specjalne wyglądają w nich zaskakująco dobrze. Pod wieloma względami lepiej niż w obecnie produkowanych filmach. Odpowiedź, dlaczego tak jest, jest w gruncie rzeczy banalnie prosta. Oto obok rozbudowanych efektów komputerowych i cyfrowo wygenerowanych klonów, ogromna ilość efektów specjalnych była wykonana metodami tradycyjnymi. Wybudowano częstokroć ogromne scenografie, w innych przypadkach zbudowano naturalnej wielkości modele myśliwców. Czasem jednak koszt zbudowania wielkiej scenografii byłby zbyt duży, co w tej chwili można zrobić? Wielu spodziewałoby się, że w takiej sytuacji otrzymalibyśmy wygenerowany na komputerach obraz. W prequelach zastosowano inną metodę, znaną zresztą już od dawna, którą zastosowano choćby w klasycznej trylogii do pokazywania mostków ISD. Żadnego nigdy nie zbudowano, ale połączono sekwencję z aktorami wraz z namalowaną scenografią. Wszystko dzięki blue screenowi. W prequelach w wielu miejscach jednak zastąpiono obraz wybudowanymi modelami. Bardzo często były one wręcz ogromne, jak kilkumetrowa arena na Geonosis, w której przy użyciu komputerów umieszczono bohaterów. Także wiele statków, robotów i maszyn zostało zbudowanych w postaci modeli.

Wszystko zrobiliśmy w komputerach. Poza tym człowiekiem, który udaje, że coś robi przy modelach.
Wszystko zrobiliśmy w komputerach. Poza tym człowiekiem, który udaje, że coś robi przy modelach.

Skąd w takim razie wrażenie sztuczności, które odczuwali widzowie? Narzekali oni przecież, że to, co widzą, było sztuczne, komputerowe… odpowiedź jest w gruncie rzeczy prosta. W dużej mierze za to wrażenie fałszywości obrazu odpowiadała pierwsza generacja kamer cyfrowych. Także i teraz wielu widzów doskonale wyczuwa, że oglądają nie produkcje nakręconą na filmowej kliszy, a efekt cyfryzacji. Z tego też powodu należy z rozbawieniem przyjmować chwalenie się przez Marvela, że oto kolejni Avengersi będą pierwszym filmem w całości nakręconym kamerami IMAX… szkoda tylko, że nie prawdziwymi, a ich cyfrowymi wersjami.

Domek dla lalek wersja SW.
Domek dla lalek wersja SW.

Naprawdę wato obejrzeć ile wysiłku ILM włożyło w stworzenie efektów specjalnych do prequeli, które to efekty były w dużej mierze zaprzeczeniem tego, co reklamy wmówiły widzom. Modele dalej są i jeszcze długo będą najlepszym sposobem oszukiwaniem ludzkich oczu i pozwalaniem im uwierzyć, że oto są w innej, obcej galaktyce.

Zdjęcia w tekście pochodzą z wątku na theforce.net; jego uczestnicy mają zdecydowanie radykalne poglądy odnośnie prequeli i kolejnych epizodów, z którymi to poglądami ciężko się zgodzić, ale zdjęcia zebrane tam robią wrażenie. Polecam spędzić kilka godzin przeglądając wątek!

Wpis krótki, ale zaznacza, że żyje i pamiętam, że wypada pisać.

Do tego ujęcia powstał model statku i powstała makieta wulkanicznej planety. Tak, komputery wszystko za ciebie zrobią, tak.
Do tego ujęcia powstał model statku i powstała makieta wulkanicznej planety. Tak, komputery wszystko za ciebie zrobią, tak.

Western w kosmosie Kanady (Starhunter)

Obecnie większość ludzi kojarzy kanadyjski przemysł rozrywkowy, jako miejsce, gdzie sąsiedzi z południa kręcą swoje filmy i seriale. W ten sposób Vancouver stało się w praktyce telewizyjną stolicą Ameryki, gdzie mieści się wszystko od Nowego Yorku aż po Los Angeles. W tym wszystkim zapomina się, że Kanadyjczycy posiadają także i własną telewizję, a także produkują swoje własne seriale telewizyjne. Wyjątkiem jest Due South, które było wielkim sukcesem. Poza tym zapomina się nawet czasem, że dany serial jest z Kanady, jak ma to często miejsce w przypadku serialowej inkarnacji Robocopa. Pomimo, a może i dzięki temu, że kanadyjska telewizja jest traktowana per noga, to charakteryzuje się ona dużymi ambicjami, którym nie dorównuje zdecydowanie budżet poszczególnych produkcji. Pewnym ratunkiem są międzynarodowe koprodukcje, ale rzadko kiedy osiągają one sukces. Dlatego też w odniesieniu do tych seriali można stwierdzić, że mają one ciekawe pomysły, ale niestety wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Warto jednak czasem zaglądać na to, co się dzieje w kraju syropu klonowego.

Na pokładzie Ser... Tulipa
Na pokładzie Ser… Tulipa

W 2000 roku na ekrany telewizyjne trafił niepozorny serial pod tytułem Starhunter. Opowiada on o łowcy nagród imieniem Dante Montana. W tej roli zatrudniono aktora, który kiedyś miał być przystojniakiem i obiektem westchnień kobiet, ale kariera mu nie wyszła. Chodzi o Michaela Paré, o którym wspominałem przy okazji Streets of Fire. Dante podróżuje wynajmowanym od swojego pracodawcy starym statkiem Trans-Utopia Cruiseship HHS, który najczęściej nazywany jest zdrobniale Tulip. Mamy tutaj do czynienia z dużym statkiem, pełnym korytarzy i zapewne różnych pomieszczeń o przedziwnym przeznaczeniu. W toku serialu pokazany jest ledwie jego skrawek (z tego co pamiętam nie pojawia się wspominana w jednym odcinku sala balowa). Dante nie byłby w stanie samemu kierować tak dużą jednostką stąd też załogę uzupełnia dzielna żołnierka, która służyła w służbach specjalnych imieniem Lucretia Scott. Poza tym na pokładzie znajduje się Percy Montana, kuzynka Dantego, która jest mechanikiem pokładowym. Dodajmy, że jest trochę marzycielska i zdecydowanie niezbyt zorganizowana, ale doskonale zna się na statkach. Całość uzupełnia komputer pokładowy Caravaggio.

Serial, jak łatwo się zorientować dzieje się w dalekiej przyszłości, w XXIII wieku. Bohaterowie podróżują po układzie słonecznym i dostają kolejne zlecenia, które mogą polegać na transporcie więźniów, jak też i poszukiwaniu przestępców. Mamy jednak wyraźny wątek przewodni całej produkcji. Otóż Dante poszukuje swojego syna Travisa. Kilka lat temu został on porwany przez tak zwanych Raidersów. Są oni ofiarami eksperymentów naukowych, którzy między innymi w ich wyniku stracili możliwość posiadania dzieci. Stąd też porywają je z różnych planet. Rząd prowadził z nimi kiedyś wojnę i udało się ograniczyć ich działania do sporadycznych ataków, ale dalej są oni pewnym zagrożeniem dla pokoju i bezpieczeństwa.

Tulip jest pokraczny, ale pasuje to do idei starego statku
Tulip jest pokraczny, ale pasuje to do idei starego statku

Uważny czytelnik już teraz zapewne zauważy pewne podobieństwa jakie łączą Starhuntera z wyprodukowanym jakiś czas potem popularnym Firefly’em. Widzimy je w strojach bohaterów, jak też i w ogólnej stylistyce, która tu i tu odwołuje się do westernów. Co ciekawe, nie jest to pierwszy kosmiczny western w dorobku Paré’a. Oto w 1985 roku na ekrany kin trafił film Space Rage opowiadający o bezwzględnym mordercy, który ucieka z wiezienia znajdującego się na jednej z ziemskich kolonii. Jest to całkiem przyjemny film klasy B, którego niewątpliwą zaletą jest dostrzegalne w oczach Paré szaleństwo.

W kwestii podobieństw pomiędzy Firefly, a Starhunterem oczywiście można wskazywać, że wynikają one z pewnego ducha czasu, jak to miało miejsce w przypadku wielu około Matrixowych filmów i seriali (Harsh Realm na przykład). Jednak charakter tych podobieństw każe jednak spytać, czy przypadkiem nie wynikają one z tego, że Whedon obejrzał chociaż jeden odcinek Starhuntera. Dotyczą one bowiem samej stylistyki serialu i choć Firefly miał znacznie większy budżet, to i w niektórych odcinkach widać bardzo podobne rozwiązania fabularne.

Strach się bać łowców
Strach się bać łowców

Jedną z rzeczy, która zwraca uwagę, jest to, że w Starhunterze mamy poza wątkiem Travisa drugi wątek główny. Dotyczy on tajemniczej organizacji Orchard, która ma dosyć niepokojące plany względem całej galaktyki. Otóż poszukuje czegoś o nazwie Divinity Cluster. Jest to część mózgu, która sprawia, że człowiek miałby awansować ewolucyjnie. Próbowano się do niego dostać poprzez sprzeczne z prawem operacje (wykonywane w trakcie krwawych wojen, które toczyły się w układzie słonecznym), jak też i farmakologicznie. Efekty tych działań pod pewnymi względami przypominają to, co zrobiono River Tam.

O ile jednak Firefly powstało ledwie kilka odcinków, to Starhunter przetrwał aż dwa sezony. Przy czym drugi – który powstał po pewnej przerwie, już po premierze serialu Whedona – opowiada trochę inną historię i posiada dopisek do tytułu 2300. Minęło 15 lat i tym razem to Travis szuka swojego ojca. Oto Tulip w wyniku wydarzeń z końca pierwszego sezonu wszedł w hiperprzestrzeń z Percy na pokładzie, z której wyszedł dopiero po tych 15 latach (acz dla Percy były to sekundy). Udaje się ona na jedną ze stacji kosmicznych i w wyniku różnych zawirowań zdobywa nową załogę. W jej skład wchodzi Travis i Marcus Fagen, jego przyjaciel z czasów, gdy byli Raidersami, ale teraz pracują jako łowcy nagród. Do tego dodajmy Callistę Larkadię, która była kiedyś żołnierzem na Marsie, ale potem odeszła z wojska oraz Rudolpho deLuna, który w pierwszym sezonie był szefem Dantego, ale po kolejnym rozwodzie stracił cały majątek.

Początkowo opowieść skupia się na relacjach pomiędzy członkami załogi, ale stopniowo pojawiają się kolejne wątki. Okazuje się także, że Orchard wraca i ma nowe niecne pomysły. O ile w pierwszym sezonie cały serial w praktyce dział się tylko na pokładzie Tulipa, tak teraz, wraz pewnie z trochę większym budżetem, pozwolono załodze trochę pochodzić po świecie.

Cechą charakterystyczną Starhuntera, poza odwołaniami do westernowej stylistyki, są ambicje twórców, aby stworzyć porządny serial s-f. Mamy tutaj na przykład dylatację czasu, która odgrywa dużą rolę w całej produkcji. Istnieje także zarysowana rozbudowana polityka wewnątrz układowa. Poszczególne odcinki korzystają z wielu standardowych rozwiązań, jak eksperymenty naukowe, czy handel organami, znajdują się jednak czasem całkiem oryginalne pomysły. Nie jest to przykład produkcji w stylu potwora tygodnia, a coś, co próbuje być czymś więcej niż kolejnym Star Trekiem.

Czy relatywna długowieczność oznacza, że Starhunter jest lepszym serialem niż Firefly? Odpowiedź jest trochę smutna, tym bardziej jeżeli weźmiemy pod uwagę ambicję twórców. Niestety Starhunter cierpi on na podobne problemy, co twór Whedona, czyli niedokończone scenariusze i słabą fabułę, w której umieszczeni są ciekawi bohaterowie. Podobnie też główni bohaterowie serialu raczej nie zachęcają do oglądania. Dante, tak jak i Mal (acz z innych powodów), to przykład wkurzającego i męczącego bohatera. Fabuła bardzo często niestarczy na pełny odcinek w związku z tym resztę czasu antenowego jest wypełniona zapchajdziurami.

Jeżeli ktoś jest fanem Firefly, to na pewno powinien rzucić okiem na Starhuntera. Część zapewne rzuci się na niego z nienawiścią, bo uzna wspominanie o tym serialu, jako atak na świętego Whedona. Jeżeli ktoś nie wierzy, to wystarczy zajrzeć na różne Firefly’owe fora, gdzie ktoś wspomni o Starhunterze. Podobne reakcje są przy okazji mangi i anime Outlaw Star utrzymanym w podobnej westernowej stylistyce. Wydaje się, że przynajmniej część fanów wykreowała z Whedona wielkiego wizjonera. Stąd zwrócenie uwagi na podobieństwa równa się obaleniu pomnika Jayne’a.

Starhunter według zapowiedzi twórców ma wrócić. Trzeci sezon będzie kontynuować opowieść, a występować mają aktorzy z obydwu sezonów. Jak tym razem twórcom wyjdzie być może zobaczymy za parę lat.