Losy niektórych książek są przedziwne. Oto w 1954 roku na łamach uznanego Colliers Magazine ukazała się w odcinkach niepozorna książka Jacka Finney’a. Colliers był magazynem niestroniącym od niskich gatunków popkultury, ale pomimo spadającej od końca Wojny światowej numer 2 sprzedaży, należy go uznać za jeden z bardziej renomowanych periodyków. Pismo masowe o dużym zasięgu oraz dobrze opłacające swoich autorów. To właśnie tam karierę zaczął Fu Manchu, ale także wielu dziennikarzy śledczych i felietonistów. Stąd publikacja tam wiązała się z pewnym uznaniem, na pewno większym niż w dowolnym piśmie gatunkowym tamtych czasów.
Finney miał już pewne doświadczenie, pisał opowiadania, ale powieść, o której tutaj piszę była jego dopiero drugą w dorobku. Tytuł oryginalny to: Body Snatchers, czyli tłumacząc na nasze Porywacze ciał. Twórczość Finney’a trudno jednoznacznie zaklasyfikować, był on w gruncie rzeczy pisarzem trochę w duchu Michaela Crichtona: niby gatunkowy, ale bliżej było mu do głównego nurtu. Stąd pomimo opublikowania kilku powieści z pogranicza fantastyki naukowej i horroru nie został on przypisany do konkretnego typu opowieści.
Sama książka wyraża ducha epoki. Lata 50-te XX wieku w Stanach Zjednoczonych były czasem wielkich obaw odnośnie do komunizmu. Ten strach, z czasem wyśmiewany/atakowany jako „red scare” (numer 2) wyraźnie odcisnął piętno na popkulturze. Na tyle duże, że dla wielu krytyków nastawionych bardziej lewicowo powieści i filmy z tego okresu trzeba było odpowiednio reinterpretować. Wynika to w dużej mierze z niezdolności do przyznania, że tekst kultury wyrażający ideologie niezgodną z poglądami krytyka, może być dobry, wartościowy, czy przynajmniej nieodpychający.
W przypadku powieści Finney’a problem rozumienia tekstu jest dodatkowo wzmacniany przez fakt, iż doczekała się ona ekranizacji. Film Dona Siegela Inwazja porywaczy ciał (Invasion of Body Snatchers) jest obecnie o wiele bardziej znany niż materiał wyjściowy. Większość osób o nim piszących najpewniej nigdy nie miała w ręku powieści, a nie zdziwiłbym się, gdyby wielu nawet nie wiedziało, że mamy tutaj do czynienia z adaptacją książki.
Opowieść Finney’a jest dosyć prosta, oto w małym miasteczku miejscowy lekarz (rozwodnik) spotyka swoją miłość z czasów szkolnych (rozwódkę). Nie jest to jednak historia o miłości, zamiast tego autor skupia się na opisywaniu czegoś, co początkowo wygląda na paranoje grupy osób. Oto część mieszkańców zaczyna podejrzewać, że członkowie ich rodzin nie są tymi, za kogo się podają. Owa paranoiczna wizja stopniowo się rozprzestrzenia i coraz więcej osób zgłasza się z tymi problemami. O ile początkowo wszystko można zrzucić na karb masowej histerii, to kilka rzeczy sprawia, że poważniej trzeba podejść do obaw poszczególnych ludzi. Miasteczko stopniowo się zmienia. Upada handel, gastronomia i wszelkie przybytki rozrywki.
Wszystko nabiera tempa w momencie, gdy bohaterowie zostają zaproszeni do domu pewnego małżeństwa, z którymi są zaprzyjaźnieni. Zaproszenie to raczej eufemistyczne określenie sytuacji, gdy są oni prawie siłą zaciągani zobaczyć coś niezwykłego. Okazuje się, że owo małżeństwo znalazło tajemnicze nagie ciało bez znaków szczególnych. Z czasem okazuje się, po wielu przygodach i perypetiach, że miasteczko jest rzeczywiście atakowane, a paranoiczni mieszkańcy mieli rację. W okolicy spadły bowiem zarodniki obcego gatunku. Są to rośliny, które w trakcie snu człowieka (i nie tylko człowieka – także zwierząt, a nawet przedmiotów martwych) kopiują ów obiekt. Przejmują wszystkie jego cechy i wręcz się nim stają. Różnią się jednak od normalnych istot tym, że są pozbawione emocji, jak też i pragnień. Mają też i inne wady, ale o nich można poczytać w książce.
Mamy tutaj opowieść o tajemniczych roślinach, które jako pasożyty przejmują władzę nad planetą. Opowieść szybko zyskała popularność, ale nie można nie zgodzić się z recenzentami pism branżowych, że jest to bardzo słaba fantastyka naukowa. Założenia fabularne nie tylko pełne są absurdalnych pomysłów, co wręcz wyraźnego nieprzemyślenia opowieści. Bohaterowie zachowują się nawet nie nierozsądnie, co zwyczajnie bezgranicznie głupio. Całości dopełnia wymuszony happy end, który wzbudzić może w najlepszym wypadku śmiech.
Nie znaczy to, że powieść Finney’a nie ma zalet. Na pewno można mu przyznać, że umiał napisać książkę sensacyjną, w której strony przewracają się szybko i żwawo. Jest także wyraźnie obecne umiejętnie budowanie opisu de facto komunistycznego świata (jaki sobie ówcześnie wyobrażali Amerykanie). Nie ma tutaj miejsca na żadne wątpliwości, obcy najeźdźcy to kwintesencja komunistycznego społeczeństwa, pozbawionego indywidualizmu, uczuć, czy kolorów. Warto pamiętać, że te trzy cechy były szczególnie wręcz silnie obecne w świadomości, jako wyznaczniki systemu politycznego z ZSRR.
Czy Finney nawiązywał do polityki świadomie, nie jest tutaj ważne. Powieść wpisuje się w pewien konkretny nurt i co ważne, nie jest nawet najlepszym jego reprezentantem. Parę lat przed Finney’em Robert A. Heinlein napisał powieść dokładnie w tym gatunku, ale o kilka rzędów wielkości lepszą i bardziej przemyślaną. Władcy marionetek najpierw ukazały się w 1951 roku na łamach Galaxy w zmienionej (wbrew autorowi) formie i w tym samym roku w wersji książkowej. Obie edycje były ocenzurowane ze względu na kwestie obyczajowe (wycięto około 1/3 oryginalnego maszynopisu). Pomimo tego, to co zostało, doskonale oddaje ducha i charakter twórczości Heinleina.
Powieść jest szybka w lekturze dzięki dynamicznej narracji, silnym postaciom (wpisującym się w pewne typowe dla Heinleina stereotypy bohaterów) oraz pomysłowo skonstruowanych przeciwników. Oto w 2007 roku w małym miasteczku zaczyna się coś dziwnego dziać. Szef tajemniczej służby rządowej (zwany „Starym człowiekiem”) wyrusza sprawdzić sytuacje i bierze ze sobą dwoje agentów: Sama i Mary. Okazuje się, że sprawcami problemów są istoty przypominające ślimaki, które funkcjonują niczym pasożyty. Przejmują one kontrolę nad ludźmi i stopniowo planują przejąć władzę nad Ziemią. Mają one starannie przemyślany plan, ale kilka rzeczy jest dla nich początkowo niezrozumiałe. Jedną z nich jest seks i erotyka.
Przewaga Heinleina wynika w dużej mierze z tego, że jego powieść jest znacznie bardziej konsekwentna. Autor unikał prostych rozwiązań i choć celem od samego początku było napisanie powieści sensacyjnej, którą mu zlecono. Wydawcy chodziło o rozwinięcie pomysłu, że latające spodki, to statki kosmitów, dzięki czemu dostał powieść o najeźdźcach, którzy mają plan podboju Ziemi.
Pomimo przewagi powieści Heinleina, to tekst Finney’a nie tyle odbił się szerokim echem, co samym swoim tytułem na stałe wszedł do świadomości odbiorców. Możliwe, że gdyby Władcy marionetek doczekali się w latach 50-tych XX wieku ekranizacji, to właśnie o tej powieści mówiłoby się jako o punkcie odniesienia do kolejnych historii. Tak się jednak nie stało i w popularnej świadomości, to Inwazja porywaczy ciał, jest tą historią o infiltracji naszej planety.
O tym, dlaczego tak się stało, będzie w następnej części.
Okładki Heinleina zwyczajowo za muzealnym archiwum.
The Puppet Masters według Galaxy (czytałem wersje książkową ocenzurowaną, więc nie jestem w stanie ocenić “jakości” zmian wprowadzonych przez redakcję pisma), część 1, 2 i 3.