Kiedy w 1956 na kinowe ekrany zawitała Inwazja porywaczy ciał, nikt nie mógł się spodziewać, że oto ma do czynienia z klasykiem kina. Film wyświetlano jako „double feature” z brytyjskim The Atomic Man, co już samo w sobie świadczyło, że nie miał być to w oczach studia przebój, czy też film w jakikolwiek sposób zapamiętany. Nie chodzi mi tutaj o to, że The Atomic Man jest złym filmem, ale nie posiadał on żadnych wyznaczników, że studio uważało, że może on zarobić dużo pieniędzy, czy nawet być zauważony. Horrory produkowano regularnie, zarabiały one swoje pieniądze, ale z punktu widzenia studiów się one nie liczyły (nie zbierały nagród i poza nielicznymi wyjątkami nie dawały odpowiednio dużego sukcesu kasowego), a krytycy patrzyli na nie z pewnym politowaniem i dystansem. Rzadko kiedy zatrudniano uznanych aktorów, czy wybierano docenianych reżyserów. Stąd też Inwazja, jeżeli już doczekała się recenzji, to raczej pokazywały one jej miejsce w szeregu z innymi podrzędnymi produkcjami, ledwie wyszczubiającymi nos ponad tak zwane poverty row (ultraniskobudżetowe filmy).
Zarobione w kinowych kasach 1,200000$ wobec budżetu rzędu ponad 400000$ było przyjemną sumą, ale jak zauważa Barry Keith Grant w swojej (niestety raczej średniej) książce o Inwazji, prawdziwym punktem przełomowym w popularności filmu było pokazanie go w telewizji w 1959. Jak jednak doszło do tego, że na kinowe ekrany zawitała adaptacja powieści Finney’a? Co więcej, że jej producentem nie był jakiś podrzędny producent a sam wielki Walter Wanger wielokrotnie nagradzana i uznana szycha Hollywoodu? Co prawda wtedy miał już za sobą lata świetności, ale nie można odmówić jego nazwisku pewnego znaczenia w ówczesnym przemyśle filmowym.
Tutaj unaocznia się siła periodyku, o czym wspominałem w poprzedniej części. Wanger czytał Collier’sa i tak trafił na książkę Finney’a, która na tyle go zainteresowała, że postanowił ją zekranizować. Na reżysera wybrał Dona Siegela, z którym już wcześniej pracował. Wybór był o tyle wygodny, że Siegel, choć już zdecydowanie nie anonimowy reżyser, to jednak nie była to jeszcze ówczesna pierwsza liga. Jego kariera nabrała rozpędu dopiero w latach 60-tych i została ukoronowana Brudnym Harrym z 1971 roku. W latach 50-tych Siegel kręcił dużo, był doceniany, ale nie wiele jego produkcji zostało zapamiętanych. Wyjątkiem okazał się właśnie Inwazja.
Trzeba też od razu powiedzieć, że w latach 50-tych fantastyka połączona z horrorem w jakimś sensie przeżywała renesans po latach wygnania do świata Eda Wooda. Film Siegela nie był pojedynczym przypadkiem, kilka lat przed nim na ekrany kin trafiło The Thing from Another World, czy też Dzień, w którym stanęła Ziemia. Obydwa zarobiły zdecydowanie więcej niż Inwazja, ale w gruncie rzeczy to właśnie ten film został najlepiej zapamiętany. The Thing w świadomości kinomanów zastąpił remake (druga adaptacja noweli Johna W. Campbella?) przygotowany przez Johna Carpentera. Inwazja pomimo że na podstawie powieści Finney’a powstały kolejne filmy pozostała produkcją uznaną i docenioną.
Kręcenie filmu nie obyło się bez problemów. Początkowo Wanger i Siegel zgadzali się co do fabuły i podejścia do opowieści. Stąd też razem zdecydowali, że będą unikać efektów specjalnych. Film miał być możliwie naturalistyczny, w tym znaczeniu, że nigdzie na ekranie nie miało być spektakularnych popisów wizualnych. Zamiast tego opowieść miała i była prowadzona w duchu filmu kryminalnego. Pomagało temu okrojenie fabuły książki i usunięcie wielu elementów kierujących opowieść ku fantastyce. Pozostało zamiast tego napięcie i podejrzliwość odnośnie do dziwnego zachowania ludzi.
Z czasem jednak doszło do pewnych sporów. W scenariuszu, według Siegela było dużo scen humorystycznych mających wyrównywać napięcie i dawać widzom wytchnienie. Producenci jednak uznali, że to im nie pasuje i nakazali wszystkie te wątki usunąć. Do tego w pewnym momencie uznali oni także, że zakończenie zaproponowane przez Siegela nie spełnia ich oczekiwań. Książka Finney’a ma happy end, w scenariuszu jednak go nie było. Zamiast tego główny bohater męski przegrywał na całej linii. Wanger i studio wymusili w związku z tym nakręcenie wstępu i zakończenia oraz dogranie narracji. Ta ostatnia pomagała wprowadzić do opowieści, natomiast dodane sceny wyraźnie odcinają się od właściwego filmu. Widać wyraźnie, że nakręcono je jakiś czas po skończeniu właściwej pracy. Jednak pomimo tego dodatku, zresztą niezgodnego z książką – wymyślone przez studio zakończenie nie ma z nią nic wspólnego – film zyskał sobie popularność i uznanie nie tylko wśród widzów (kiedy go odkryli w większej grupie), ale także po wielu latach wśród krytyków, tudzież i filmoznawców.
W dużej mierze wydaje się, że za popularnością w pewnych kręgach odpowiadały wspomniane w poprzednim tekście kwestie polityczne. Wielu autorów, wydaje się, kompletnie nie zdawało sobie sprawy z tego, że chodzi tutaj o ekranizację książki. Nie ma też tutaj mowy o tym, że film zmienia jej przesłanie, czy też główne wątki. Zmiany, poza zakończeniem, ograniczają się w dużej mierze do drobiazgów, zniknęły także niektóre sceny, które już w powieści wydawały się nie tylko zbędne, ale wręcz głupie. U Finney’a bohaterowie w pewnym momencie uciekają z miasta, aby potem do niego wrócić nie mając przekonujących powodów ku temu. Wszystko dlatego, że tak pisarz potrzebował dla fabuły.
Skąd w takim razie popularność filmu, skoro, jak wspominałem w recenzji książki, nie jest to nic przełomowego. Wydaje się, że stoi za tym decyzja z początku produkcji. W The Thing na ekranie mamy monstrum zrobione zgodnie z ówczesnymi możliwościami technologicznymi, a także z wizją tego, co wtedy uznawano za możliwe do pokazania bez skandalu obyczajowego. Wygląda ono źle i mało przekonująco, jeżeli już zapada w pamięci, to jako obiekt śmieszny. Inwazja nie ma takich momentów, czy scen. Sytuacje, gdy pojawiają się efekty specjalne, są nieliczne, a co więcej, zawsze wtedy są one zrobione w sposób mało inwazyjny. Chodzi o dziwny płyn wypływający z „nasion” obcych i podobne proste, ale efektywno-efektowne tricki.
Poczucie zagrożenia stają się tutaj głównym wyróżnikiem, czymś, co powoduje u widza strach. Niepewność i paranoja potęgowana przez czarno-białą taśmę filmową, na której twarze stają się wyraźniejsze, jest czymś, co dalej może odczuwać widz. Trzeba też docenić aktorów, którzy wpisują się umiejętnie w wyznaczone im role. Postaci są tutaj sztampowe, ale w tym wypadku jest to zaletą. Nie trzeba ich przedstawiać, a ich wzajemne interakcje wpisują się w to, czego oczekuje widz. Stają się przez to w jakimś sensie bardziej realistyczni.
Szybko też pojawiły się różne produkcje próbujące zdyskontować pomysły Finney’a i Siegela. Żadna jednak nie odniosła porównywalnego sukcesu. O tym, w jakim stopniu Inwazja odcisnęła piętno na kinie, przewrotnie świadczy zapewne żartobliwa w zamyśle, ale wyjątkowo głupia uwaga z America’s Film Legacy Daniela Eagana (s. 513), że fabuła połowa odcinków ze Strefy Mroku Roda Serlinga jest nieomalże kalką filmu Siegela. Każdy, kto widział, choć kilka odcinków tego klasycznego serialu wie, że jest to zarzut nie tylko nieuprawniony, ale wręcz idiotyczny. Film Siegela nie potrzebuje porównywań do innego arcydzieła szeroko rozumianej kinematografii, w przeciwieństwie do wielu uznanych produkcji jest on w stanie stać o własnych siłach i dalej szerzyć paranoje, bo coś jest nie tak z każdym dookoła ciebie.