Dzisiejszy tekst powstaje z inspiracji dwóch osób. Pierwszą autorka wykładu w ramach Koła Literatury XX wieku na UWowskiej polonistyce, na temat Wiecznego Grunwaldu Szczepana Twardocha i Jej wszystkie życia Kate Atkinson. Drugą inspiracja wychodzi od tekstu napisanego przez Blogrysa z pytaniem, w jaki sposób, w przypadku zwycięstwa w wojnie Niemcy opowiadaliby o Powstaniu Warszawskim.
Obydwie opowieści łączy pojęcie historii alternatywnej. Nie ulega wątpliwości, że jest to bardzo popularny gatunek. Mamy wiele różnych opowieści o tym, co by było gdyby inaczej potoczyła się historia. To pytanie pojawia się w różnych kontekstach i w tekstach bardzo różnego rejestru. Od poważnych powieści z dużymi aspiracjami, aż po popularne czytadła w rodzaju Stalowych szczurów Michała Gołkowskiego. Zresztą, co trzeba zauważyć, zdarza się, że rozważania związane z historią alternatywną przebijają się także do poważnej akademickiej historii. Ma to miejsce oczywiście gdzieś z boku głównych wątków opracowań i badań. Choć zdarzają się wyjątki.
Jednakże przy całej popularności gatunku zaskakuje w gruncie rzeczy pewna wyczuwalna doń niechęć wśród wielu odbiorców. Jak inaczej nazwać popularne wskazywanie na Człowieka z wysokiego zamku, jako na najlepszą historię alternatywną? Powieść Philipa K. Dicka jest wybitna, ale w gruncie rzeczy nie wiele z tej alternatywności świata się przebija. Raczej mamy tutaj do czynienia z czystą fantastyką naukową, ale osadzoną w świecie niejako nazi-fantasy (na wzór urban fantasy – może też być i nazipunk). Argumentem za wysokimi ocenami, jaka ta powieść zbiera, jest to, że unika ona popularnego problemu wielu tekstów o alternatywnej historii. Chodzi o ograniczenie całej opowieści do samej zmiany tego, jak potoczyły się losy świata. Zamiast tego Dick proponują konkretną historię osadzoną w danym, zmienionym, świecie.
Czym jednak jest ten nowy wspaniały świat alternatywny? Spójrzmy najpierw na trochę inny, ale na swój sposób pokrewny gatunek, jakim jest powieść (a raczej opowieść) historyczna. Jeżeli weźmiemy dowolny tekst kultury, którego akcja dzieje się w przeszłości i udamy się z nim w ręku na rozmowę z historykiem, czy nawet i historykiem sztuki, to dowiemy się wielu rzeczy. Na pytanie, czy jest dana opowieść jest zgodna z tym, co wiemy o przeszłości dostaniemy jedną odpowiedź: nie. Dla specjalistów właściwie nie ma dobrej opowieści o tym, co się kiedyś wydarzyło. Pomijając popularne złośliwości odnośnie nieodpowiednich broni, czy mundurów[1], problem leży w szerzej postrzeganych realiach. Najczęściej chodzi o sposób zachowywania się ludzi i o tak zwanego ducha epoki. Często bowiem przeszłość dostosowywana jest do teraźniejszości, albo też do obecnych wyobrażeń na temat tejże. Dobrym przykładem jest serial Rzym (chłostany bezlitośnie zresztą przez konsultanta polskiego tłumaczenia), którego autorzy uznali, że skoro mamy starożytność, to homoseksualizm nie jest niczym problematycznym dla ludzi wtedy żyjących. Problem w tym, że tak do końca nie było o czym może się przekonać każdy, kto przeczyta, co o Juliuszu Cezarze pisał Swetoniusz.
Zresztą nie chodzi tu tylko o tak polityczne kwestie, jak homoseksualizm, czy rola kobiet, albo też kwestie kontaktów między religiami. Dla fabuły filmu czasem twórcy zmieniają przebieg wydarzeń. Bohaterowie zostają przekształceni, czasem ważne historycznie postaci znikają. Przeszłość jest przerabiana i przetwarzana przez czasem niemających skrupułów twórców. Czasem też zmiany wynikają nawet nie z jakiś złych intencji, ale są efektem wiary autorów w taki, a nie inny przebieg wydarzeń. To pod wieloma względami tłumaczy wiele politycznie nacechowanych opowieści o przeszłości. Choćby sowieckie kryminały o dziarskich NKVDzistach walczących z niemieckimi bandytami po wojnie[2].
Co jednak ważne owe opowieści o przeszłości z uwielbieniem (szczególnie ostatnio) starają się upewniać widzów w tym, że oto mają oni do czynienia z realistycznym obrazem. Ekranizacja przygód Robin Hooda Ridley’a Scotta była pod tym względem szczególnie nachalna. Można było przeczytać całe multum tekstów zapewniających, że oto wreszcie będzie prawdziwy obraz średniowiecza. Różni się to wręcz drastycznie od choćby Mela Gibsona chwalącego się jakie to nowe bronie wymyślili na potrzeby Walecznego serca.
Rzeczywistość, czego w oczywisty sposób należało się spodziewać była inna, niż to co otrzymaliśmy na ekranie w Robin Hoodzie. Jednakże nie tylko filmowcy cierpią na hybris wiarygodności. Czym innym, jak nie pisaniem opowieści jest praca historyka? Złośliwie można powiedzieć, że jesteśmy w sytuacji, kiedy nawet „pozytywistyczni” historycy w rodzaju Williama McNeila zdają sobie sprawę z tego, że prawda, dla innych może być mitem (w rozumieniu nieprawdziwej opowieści, a nie w szerszym Barthesowskim znaczeniu). Historia bowiem to nie tylko zbiór faktów, ale także pewien zasób interpretacji, z czego doskonale zdawał sobie sprawę już Leopold von Ranke.
Nie znaczy to, że historyk może pisać, co mu ślina na język przyniesie. Są oczywiście tacy autorzy, którzy nie przejmują się tym, co jest w źródłach i tworzą rozbudowane epopeje o tym, że Mieszko był „Czechem”. To są jednak pewne przypadki szczególne, o których nie ma co w tym miejscu pisać.
Czy w związku z tym ma sens zarzucać powieściom historycznym i historii alternatywnej błędy i wypaczenia? Tak i nie, przy czym przeważnie tego typu problemy są widoczne lepiej w tych pierwszych. Wynika to w dużej mierze z tego, że błędów nie można próbować wytłumaczyć sobie poprzez swobodę autora. Zarazem jednak powinno się umieć zachować umiar[3]. Są poważne i mniej poważne wady, wśród tych pierwszych wymienić należy brak wierności do ducha epoki. Także zwyczajne lenistwo autora. Wypada choćby sprawdzić, jak w danej kulturze pewne teksty będą odbierane. Przykładowo popularne wyobrażenie, że nikt nie czytał w Niemczech Mein Kampf z powodu bełkotliwego języka, jakim jest ono napisane. Problem w tym, że to, co jest dla „obcokrajowca” bełkotem, nie musi nim być dla krajowca…
W historii alternatywnej zaś zmiany muszą być przemyślane i wymyślenie sobie, że wojna potrwa parę lat więcej nie daje podstaw do umieszczenia w niej niezwykłych maszyn. Chyba, że autor przygotuje sensowne wyjaśnienie w jaki sposób gospodarka przetrwa kolejne lata wyrzeczeń. Poza tym, o czym pisał choćby Robert A. Heinlein, ważniejszym od wymyślenia dobrego „chwytu” w opowiadaniu jest to, aby wymyślić dobrą opowieść.
[1]Wypada tutaj wspomnieć, że problem mundurów nie dotyczy tylko przeszłości. Amerykańskie filmy nie radziły sobie i dalej nie radzą sobie z dobraniem odpowiednich czapek dla żołnierzy Sowieckich/Rosyjskich.
[2]Na przykład świetne (w amerykańskiej transkrypcji)Po dannym ugolovnogo rozyska z 1980 roku. Jest to bardzo sprawnie i dobrze nakręcony kryminał proceduralny, który wyróżnia się pozytywnie na tle innych tego typu filmów.
[3]Zainteresowanym polecam bardzo ciekawy artykuł konsultanta naukowego Apocalypto Mela Gibsona: R.D. Hansen, Relativism, Revisionism, Aboriginalism, and Emic/Etic Truth: The Case Study of Apocalypto, w R.J. Chacon, R.G. Mendoza (red.), The ethics of anthropology and Amerindian research reporting on environmental degradation and warfare (New York [u.a.], 2011), s. 147–90. Dodajmy tutaj, że film Gibsona jest ciekawym przykładem na to, jak działają ludzie domagający się reprezentacji. Oto jest film, w którym wszystkie role grają Indianie. Językiem filmu jest lokalne narzecze. Jak często widzieliście drodzy czytelnicy, aby ktoś dawał Apocalypto jako przykład innym filmowcom?