Przyznam, że od kiedy zobaczyłem tytuł filmu Wachowskich Matrix, to zastanawiałem się, dlaczego zdecydowali się właśnie na taki wybór. Powiedzmy sobie wprost, to nie jest zbyt filmowo brzmiące słowo i nie może się równać z takimi arcydziełami sztuki tytułowania, jak Solar Attack. Kiedy jednak dowiedziałem się, że za produkcję filmu odpowiada Joel Silver, to od razu pomyślałem o pewnym dziele, które powstało pod jego opieką w latach 80-tych. Chodzi mi tutaj o jedno z arcydzieł szalonego kina akcji i jeden z ważniejszych filmów w dorobku Arnolda Schwarzeneggera. Commando, choć dziś trochę zapomniane, warto obejrzeć z wielu powodów. Nie tylko dlatego, że bez tego filmu nie byłoby Die Hard, ale o tym to chyba już wszyscy wiedzą.
Film Marka L. Lestera, reżysera znanego większości widzów tylko z Commando, był dla Schwarzeneggera pierwszą poważną próbą ocieplenia wizerunku. Przed chwilą skończył on kręcić Conana i Terminatora i wydawałoby się, że na zawsze pozostanie aktorem w bardzo poważnych filmach. Stąd też auto-parodystyczne Commando wypełnione one-linerami i zabawnymi dialogami było w pewnym sensie ryzykownym wyborem następnej produkcji. Film miał jednak pewnego rodzaju zabezpieczenie w postaci scenarzysty. Steven E. de Souza miał już na swoim koncie pracę przy wielu serialach telewizyjnych, ale i nie tylko. Napisał on jeden z przebojów 1984 roku, czyli 48 godzin. Zresztą i za produkcję tego filmu odpowiadał Joel Silver.
W przeciwieństwie jednak do 48 godzin, Commando, choć równie brutalne, jest zdecydowanie lżejszym i bardziej przerysowanym filmem. Głównym bohaterem jest John Matrix, weteran tajnych operacji amerykańskiego wojska. Choć ani imię, ani nazwisko na to nie wskazuje, urodził się on w NRD, co chyba ma tłumaczyć wygląd Schwarzeneggera. Opowieść jednak zaczyna się nie od niego, a od kolażu przedstawiającego grupę ludzi dokonujących egzekucji. Jak się okazuje, ktoś systematycznie zabija członków byłego oddziału Matrixa.
Właściwy film rozpoczyna się od ujęć, inspirowanych Triumfem woli Leni Rieffenstahl, przedstawiających Schwarzeneggera chodzącego po górach. Właściwie aż dziwne, że nikt na początku kariery nie zatrudnił go w roli aryjskiego boga – produktu szalonych eksperymentów SS – bo świetnie by się do tego nadawał. W każdym razie Matrix samotnie wychowuje córkę, gdyż jego żona, a jej matka zmarła przy porodzie. Stąd też całym życiem i sobą stara się chronić Jenny Matrix (w tej roli młodziutka Alyssa Milano).
Nie musze chyba pisać, że mając takie założenie oczywistym jest, że Jenny zostanie porwana. Tym, który to zrobi jest Bennett, były podkomendny Matrixa, który został przez niego wyrzucony on z oddziału ze względu na sadyzm. John, jak należy oczekiwać, zrobi wszystko, aby odzyskać swoją córkę. Bennett pracuje dla Ariusa, obalonego dyktatora państewka Val Verde, będącego stereotypowym krajem ameryki środkowej. W operacji usunięcia Ariusa dużą rolę odgrywał właśnie Matrix i teraz ex-dyktator postanawia go wykorzystać w swoim planie powrotu do władzy. Chce, aby zabił on obecnego prezydenta tego kraju, a dzięki chaosowi, który będzie miał po tym miejsce, Arius będzie w stanie ponownie objąć rządy. Matrix wsadzony do samolotu ma lecieć do Val Verde, ale jeszcze przed startem zabija człowieka, który ma go pilnować, po czym wyskakuje z samolotu, kiedy ten unosi się nad bagnami znajdującymi się tuż za pasem startowym. Teraz pora na jego zemstę. Pomoże mu w niej, początkowo wbrew swojej woli, stewardessa Cindy. Ma jednak ograniczoną ilość czasu, nim samolot wyląduje w Val Verde i zostanie odkryte, że nie jest na jego pokładzie.
Z opisu nie wynika, że mamy do czynienia z filmem komediowym, także i wielu widzów nie zorientowało się, że to nie jest produkcja na poważnie (swego czasu „kłóciłem” się o to ze słynnym Zwierzem). Absurdalny charakter filmu widoczny jest jednak tak w strojach bohaterów – Bennett nosi wełnianą bluzę wyglądającą niczym kolczuga – jaki i w dialogach. O ile sama akcja przeważnie jest dosyć dosłowna, to słowa bohaterów dosyć szybko sprowadzają ją na miejsce. Matrix z poważną miną wygłasza hasła, o tym, że ktoś jest śmiertelnie zmęczony, po tym jak skręcił mu kark. W innej scenie Cindy komentuje, że ma dość „maczo gatki”, kiedy słucha jak Matrix przekomarza się z jednym z ludzi Ariusa, kogo to oni nie zjadają na śniadanie.
Jednakże także i sama przemoc jest z gruntu groteskowa. Źli padają, wybuchają i wylatują w powietrze niczym w Hot Shots. Matrix ubrany w połowe wyposażenia armii wygląda, co najmniej śmiesznie, a w sytuacji, gdy kończy mu się amunicja, to bierze, to, co ma pod ręką i zamienia w broń, niczym Ash z Evil Dead. W tym wypadku są to widły, ostrza od piły tarczowej, czy oczywiście ostre maczety, którymi można odciąć ręce przeciwników, aby je potem nonszalancko im odrzucić. Tutaj mała uwaga, w oryginalnym scenariuszu Matrix miał w tej scenie powiedzieć: „Nie potrzeba tobie pomocnej ręki?”, ale uznano, że byłoby to zbyt makabryczne.
Commando jest filmem, który można określić mianem Expendables lat 80-tych. Tak w tym, jaki w późniejszym filmie, ważnym elementem jest przedstawienie przemocy nie w sposób dosłowny, a komiczny. Nie czujemy tutaj przerażenia na myśl o tym, że jesteśmy świadkami masowego ludobójstwa. Zamiast tego uśmiechamy się na widok fruwających kończyn i tego, że jeden człowiek mógł zabić ponad 80 osób, czyli na ekranie pojawia się trochę mniej niż jeden trup na minutę filmu. Ktoś może nieśmiało spytać, jakim cudem mamy tu do czynienia z komedią, a nie z krwawym filmem tylko dla dorosłych? Po prostu samo stwierdzenie o przemocy nie mówi wiele o filmie. Eastern Promises Cronenberga ma jedną brutalną scenę, ale jest ona bardziej nieprzyjemna, niż dziesiątki anonimowych ofiar Matrixa. Jeśli bowiem chodziłoby tylko o ilość, to najbardziej brutalnym filmem świata byłoby Hot Shots 2.
Zarazem dodajmy, że wbrew popularnemu mitowi na temat filmów lat 90-tych, Commando jest w rzeczywistości dosyć krytyczne wobec działalności służb i armii amerykańskiej. Nie dość, że głównymi pracownikami Ariusa są ludzie, którzy wcześniej pracowali dla wujka Sama, to i sam Matrix przyznaje, że robił w swojej karierze wiele złych rzeczy. Nie jest to rozbudowywane, gdyż i sam film skupia się na czym innym, ale nie da się tego pominąć.
O ile późniejsze filmy Lestera nie wzbudzają większego zainteresowania, to dla Souzy i Schwarzeneggera Commando było ważnym krokiem naprzód w karierze. Arnold odtąd był w stanie tak dobierać swoje role, że stał się jedną z największych gwiazd kina. Mógł także stopniowo zacząć uciekać od bycia znanym tylko z mięśni i coraz wyraźniej flirtował z komediami. Souza pisał scenariusze kolejnych przebojów, bardzo często korzystających z formuły nie do końca poważnego kina akcji. Commando może i nigdy nie trafi na listę najlepszych filmów w historii, jest jednak nie wątpliwie bardzo ważną produkcją i symbolem pewnej epoki, kiedy przemoc była jeszcze zabawna.
Super tekst, jako załącznik dąłbym kikla filmów z Arniem, które były fantastycznym pastiszem między kultowym kinem akcji/SF a niezłą komedią, pierwszą rzeczą jaka przychodzi mi do głowy to: Last Action Hero (komedia/SF/akcja) (http://www.imdb.com/title/tt0107362/) bądź: True Lies (komedia/szpiegowski/akcja), Junior czy Jingle All The Way. Arnie to wbrew pozorom niejednoznaczna postać (i nie mówię o karierze politycznej w partii Republikańskiej).
Last Action Hero jest cudowny i ma najwspanialsza wersje Hamleta, jaka mozna sobie wyobrazic 🙂 Arnie, wlasnie przy okazji Commando, zaczal coraz silniej isc w kierunku zabawnych filmow i w gruncie rzeczy dzieki temu udalo mu sie uniknac “wypalenia”, tak jak mialo to miejsce w przypadku znacznie powazniejszego Stallone’a.