Regularnie od pojawienia się informacji, że Daniel Craig zostanie nowym Bondem modnym wśród fanów filmów o Jamesie Bondzie stało się narzekanie na tego aktora. Co ważne i ciekawe większość zarzutów odnosi się do jego urody. Zwraca się uwagę, że jest on brzydki, że nie ma w sobie cech Pierce’a Brosnana, którego twarz była dosyć ułagodzona i na swój (z czasem pomarszczony) sposób chłopięca. Podkreśla się pokraczność Craiga, odstające uszy, a nawet to, że ma stosunkowo jasne włosy. Uważa się, że pod wieloma względami nie pasuje on do schematu, jaki został wypracowany w filmach, a do którego część widzów była bardzo przywiązana. Pojawiają się nawet zarzuty odnośnie gry aktorskiej Craiga, które są o tyle ciekawe, że poza Daltonem, jest to chyba jedyny aktor grający Bonda, który miał doświadczenie grania w poważniejszych produkcjach i był za to doceniony. Connery, który nie był może anonimowy w 1962 roku, to jednak dopiero po Bondzie wystąpił w swoich najbardziej wymagających rolach. Brosnan był aktorem serialowym (ze wszystkimi zaletami i wadami tego stanu rzeczy), a Moore to właściwie tylko Simon Templar (i może Beau Maverick, ale tylko w Stanach). Pomimo kolejnych sukcesów filmów o Bondzie z Craigiem zarzuty odnośnie wyboru aktora nie cichną, a są dalej podnoszone. Dalej z tymi samymi argumentami.
Podobnie i ostatnie trzy filmy mają na swój sposób złą prasę. Podkreśla się, że nie są jak „stare dobre Bondy”. Chodzi tak o humor, którego jakoby jest mniej, ale też i wskazuje się na o wiele mroczniejszy i bardziej posępny ton filmów. Tej swego rodzaju trylogii nie pomaga także i to, że Quantum of Solace było bardzo nieudanym filmem, gdzie reżyser za bardzo chciał odbić swoje piętno na produkcji. Poza tym, tu mała dygresja, aż trudno uwierzyć, że można nieświadomie aż tak bardzo zbrzydzić aktorkę do roli, w której miała ona być piękna i urodziwa. Twórcy Quantum… tego dokonali i zasługują na nagrodę imienia Charlize Theron w Monster.
Wracając jednak do narzekań, ton oburzenia i okrzyki, że to nie jest już Bond słychać zewsząd. Im bardziej ich autor zainteresowany jest popkulturą, tym mocniejsze są negatywne opinie na temat nowych filmów. Co ciekawe, nawet, jeżeli ostatnia część – Skyfall – spotkała się w tym gronie z przychylnym przyjęciem, to i tak podkreślane jest, że nie jest to prawdziwy Bond. Można się zżymać czasem z poszczególnych krytyków, kiedy widzi się ich bezkrytyczny stosunek do rewitalizacji innych brytyjskich serii, gdzie zmiany w praktyce wywróciły cały charakter oryginału do góry nogami. Nie można jednak zaprzeczyć, że zarzut o sprzeniewierzeniu się tradycji jest dosyć powszechny.
Dobrze to widać chociażby po kuriozalnych artykułach różnych dziennikarzy na temat tego, że Bond się sprzedał. Zaczął bowiem reklamować Carlsberga. Zarzut ten, idiotyczny, świadczy najlepiej o całym poziomie dyskusji na temat nowych Bondów. Autorzy tych tekstów widocznie zapominają o ostentacji, z jaką Bond w W jej królewskiej służbie czyta Playboya, albo jak w filmach z Brosnanem popija wódkę tak, że logo producenta zajmuje więcej miejsca na ekranie, niż twarz aktora. Umieszczanie reklam produktów w filmach ma długą tradycję, w związku z tym robienie zarzutu tego typu wobec Bonda jest dosyć śmieszne.
Tutaj zresztą dodajmy, że utyskiwanie na tego typu praktyki pomija fakt, że książki Fleminga są dosyć specyficzne, jeżeli chodzi o marki produktów. To jest swego rodzaju snobistyczna proza, gdzie mniej więcej połowę opisów stanowią informacje o tym, co prawdziwy gentleman pije, albo pali. Nie chodzi tutaj tylko o bardzo specyficzne opowiadanie 007 w Nowym Jorku, gdzie mamy właściwie tylko informacje o dobrych restauracjach. Te elementy narracji, to jest cała otoczka przygód Bonda, a i zapewne jeden z powodów jego popularności. Przywodzi to na swój sposób wszystkie filmy i powieści o „wyższych sferach”, których odbiorca grzeje się w blasku, blichtrze i bogactwie dobrze sytuowanych lordów i dam. Fleming wprzągł tego typu wątki w powieść szpiegowską. Nie jest zresztą jedynym pisarzem, jeżeli chodzi o prowadzenie tego typu narracji. W gruncie rzeczy bardzo podobnie pisał Sergiusz Piasecki, choć realia, w których umieszczał akcje swoich powieści, są dalekie od francuskiej riwiery. Widać jednak wyraźnie pewne podobieństwo pomiędzy twórczością tych dwu pisarzy. Gdyby filmy z serii o Bondzie były wierniejsze książkom, to mielibyśmy do czynienia ze znacznie większą liczbą produktów, które należałoby wymienić w toku akcji. To jedno ujęcie telefonu Sony powinno się zmienić w długi wywód Bonda na temat różnych marek komórek z podkreśleniem, że taki to a taki model nie leży dobrze w marynarkach uszytych na Savile Road.
Skoro jednak jesteśmy przy wierności książkom, warto dostrzec, że zarzutu odnośnie zdrady Bonda ograniczają się tylko do filmów i to traktowanych dosyć wybiórczo. Można odnieść wrażenie, że ci krytycy nie oglądali mrocznej i posępnej Licencji na zabijanie, smutnego W tajnej służbie jej królewskiej mości, ale też i mocno osadzonego w szpiegowskich klimatach Dr No i wszystkich wczesnych Bondów z Connerym. Były one oczywiście znacznie lżejsze od książek, ale jednak nie da się ich sprowadzić do prostej formuły lekkich filmów akcji.
Warto tutaj odnotować, że Fleming, chociaż opisywał Bonda jako przystojnego mężczyznę, to zarazem dał mu urodę bardzo groźną. Jeżeli zajrzymy do Szpiega, który mnie kochał, która to powieść jest pisana z perspektywy znudzonej kanadyjki, to znajdziemy znamienny opis. Bohaterka książki trafia w niebezpieczeństwo, a dokładnie w ręce podrzędnych bandytów, którzy chcą spalić pewien przydrożny Motel, w którym akurat pracowała. Nagle słychać dzwonek do drzwi i chcąc nie chcąc bohaterka otwiera je. Zastaje na progu kolejnego bandytę. Dopiero, kiedy on się odezwie, okazuje się, iż mamy do czynienia z Bondem. Oto agent jej królewskiej mości w wydaniu Fleminga. Przystojny, ale doskonale nadający się tak na bohatera, jak i na bandytę najgorszego sortu.
Czy nowe Bondy odstają jakoś od literackiego oryginału? Nie bardzo. Także, jeżeli chodzi o dobór przeciwników. W powieściach nie walczył on tylko ze SPECTRE, czy z Smerszem. Byli tam także bardziej podrzędni wrogowie, w rodzaju handlarzy diamentów, czy zwykłe łotry, jak to miało miejsce we wspominanym Szpiegu… Bond w książkach jest raniony, torturowany w sposób, w jaki zdecydowano się pokazać na ekranie dopiero w Casino Royale. To nie są opowieści, gdzie bohater się uśmiecha, rzuca jedno zdanie, a główny zły wybucha wysadzony długopisem. Humorowi książek bliżej jest do żartów z radia w Skyfall, niż do dowcipnych uwag Brosnana.
Zresztą twórcy Bonda po raz kolejny próbują wrócić do książkowego oryginału. Wystarczy przypomnieć filmy z Daltonem, które tak właśnie zapowiadano. Po błazenadzie z Moorem producenci doszli do wniosku, że trzeba na nowo odkryć filmy. Efektem tego były znacznie poważniejsze Living Daylights i Licencja na zabijanie. Daniel Craig jest Bondem XXI wieku, ale zarazem jest najwierniejszym książkom odtwórcą tej roli. Także i filmy zachowują stosunkowo dużą wierność pomysłom Fleminga. Gadanie o zdradzie Bonda jest nie tylko śmieszne, ale i pomija, że nasz bohater, to nie tylko filmy, ale po pierwsze cała seria powieści napisana przez znudzonego Anglika.
Na koniec, skoro wszyscy lubią kreskówki:
O, jak mi sie ten wpis podoba! Zawsze to samo powtarzam, gdy ludzie krytykują Sherlocka Holmesa Guya Ritchiego: to wszystko było w kanonie, trzeba go tylko było w ten sposób odczytać.
Ja nie lubie Holmesa Ritchiego, bo sie wychowalem polowicznie na https://www.youtube.com/watch?v=v9c0EhE8e-0 (druga polowa to Geoffrey Whitehead!) 🙂
Świetny artykuł, podpisuję się wszystkimi mackami.
Fajny tekst. Nie jestem fanką Bonda, ale jestem zaciekłą przeciwniczką “kiedyś było lepiej”, bo zazwyczaj się okazuje, że wielbiciele “kiedyś było lepiej” mają mocno wypaczone pojęcie historii. Takie sięgnięcie do korzeni w tym tekście bardzo mi się w związku z tym podoba 🙂
Dziekuje, dziekuje 🙂
Może czepiam się szczegółów, ale Bond nie reklamuje Carlsberga, tylko Heinekena. Poza tym, całkiem dobry artykuł. Pozdrawiam 😉
Faktycznie, ale jakos zielone butelki z rozwodnionym piwem zlewaja mi sie w jeden trunek 🙂