Do gwiazd z Nolanem (Interstellar)

Christopher Nolan jest jednym z kilku obecnie tworzących reżyserów, o którym można powiedzieć, że obok wielu fanów, ma także sporą grupę osób, która jego filmów zwyczajnie rzecz ujmując nie lubi. Nie chodzi mi tutaj o jakiś wyraźny podział opinii, krytykę filmu, czy też coś innego w tym duchu. Mam raczej na myśli sytuację, gdy na długo przed premierą można powiedzieć, kto pochwali jego film, a kto stwierdzi, że jest on zły. Wynika to w dużej mierze z tego, że jak mało który reżyser Nolan ma bardzo własny i charakterystyczny styl. Doskonale ta linia podziału była widoczna przy okazji premiery Interstellar, gdzie nawet można było znaleźć nieomalże odezwy wzywające osoby, którym ten film się podobał, do zmiany zdania. Bo ostatniego filmu Nolana (a raczej Nolanów, bo scenariusz Christoper pisał wspólnie z bratem) wypada nie lubić.

Do gwiazd!
Do gwiazd!

Ta łatwo dostrzegalna niechęć względem Interstellar do pewnego stopnia sprawiła, że można odnieść wrażenie, że ten film nie jest w najlepszym razie niczym specjalnym. Zwyczajowo, jak to ma ostatnio często miejsce, niechęć do produkcji wyrażano wyszukiwaniem tak zwanych obiektywnych zarzutów, które jednak – jak to zwykle ma miejsce – po bliższym przyjrzeniu rozsypywały się niczym domek z kart. Nie można jednak teraz powiedzieć, że film mi się nie podobał, bo to nie wypada.

Ja mam jednak inne zdanie niż spora część krytyków (nie ważne, czy zawodowych, czy nie) i dla mnie Interstellar był niesamowicie przyjemnym przeżyciem filmowym. Punkt wyjścia historii jest dosyć prosty. W niedalekiej przyszłości ludzkość zrezygnowała z podróży kosmicznych. Fundusze dotąd na nie wydawane przeniesiono na wsparcie programów rolniczych, gdyż od pewnego czasu postępuje zaraza, która systematycznie niszczy plony. Ludzkości grozi wymarcie i nikt nie chce wydawać pieniędzy na powrót w gwiazdy. Sytuacja jest raczej odwrotna i zamiast tego mamy do czynienia z postępującym zniechęcaniem do patrzenia w niebo.

Cooper jest byłym pilotem NASA, obecnie wychowuje wraz z teściem dwoje swoich dzieci: starszego Toma i młodszą Murph. Ich matka, co można wywnioskować z fabuły filmu zmarła, gdy Murph była jeszcze bardzo mała. Wszyscy oni żyją na farmie próbując utrzymać się z upraw. Nie jest to jednak łatwe, a sytuację poza zarazą komplikują powtarzające się nawroty burz piaskowych. Ich walka z siłami przyrody nie jest jednak tematem filmu. Otóż pewnego dnia Murph zaczyna mówić, że jej pokój jest nawiedzony. Cooper, jako racjonalnie myślący człowiek tłumaczy jej, że to tylko jej wyobraźnia. Sytuacja zmienia się w momencie, gdy okazuje się, że w trakcie jednej z burz w pokoju pozostało otwarte okno i ku zaskoczeniu wszystkich wzory na piasku okazały się kodem. Były to koordynaty.

Na wodzie!
Na wodzie!

Cooper postanowił sprawdzić, co się tam znajduje i odpowiednio zabezpieczywszy dom ruszył samochodem, do którego potajemnie zakradła się Murph. Razem trafili do tajnej bazy odradzającego się NASA. Okazuje się, że rząd Amerykański od pewnego czasu uznał, że nie ma innej opcji dla ratowania ludzkości niż kosmos i potajemnie zaczął finansować badania. Pojawiła się także nadzieje na ratunek, gdyż znaleziono anomalię, która umożliwiała podróż na ogromną odległość do innego systemu gwiezdnego. Tam liczono na znalezienie planety zdatnej do życia.

Na tym jednak nie koniec niespodzianek. Cooper dowiaduje się bowiem, że wielokrotnie już ludzie związani z NASA trafiali na tajemnicze wiadomości i sygnały. Anomalie magnetyczne i inne tego typu rzeczy. Coś wskazywało na próbę komunikacji, ale nie było jasne, z kim i do kogo. Projektem wyprawy kieruje profesor Brand, który zarazem próbuje stworzyć silnik zdolny wynieść w specjalnych rakietach ludzkość ku gwiazdom. Dzięki czemu będzie można zasiedlić planetę po drugiej stronie anomalii. Równocześnie istnieje alternatywa w postaci specjalnych banków wypełnionych zarodkami, z których po wylądowaniu będzie można niejako wyhodować ludzkość.

Brand proponuje Cooperowi, aby wyruszył on z misją ostatniej szansy na specjalnym statku rekonesansowym. Przelecą przez anomalię i będą mieli znaleźć odpowiednią planetę. Mają niejako pomoc w postaci poprzednich misji, które lądowały na poszczególnych planetach. Nadawali z nich odpowiednią wiadomość, która miała informować o warunkach i o tym, czy dana planeta nadaje się na zostanie nową Ziemią. Cooper się zgadza, co nie cieszy jego córki. Chce ona, aby on został na Ziemi razem z nią. On jednak chce wyruszyć, gdyż widzi w tym szansę na uratowanie przyszłości swoich dzieci. Poza tym ciągnie go do gwiazd. Wraz z Cooperem w misji biorą udział naukowcy: córka Branda, oraz Romilly i Doyle.

Na globie!
Na globie!

W tym momencie chyba najlepiej skończyć omawianie fabuły, aby nie opowiadać zbyt dużo. Film Nolana jest przedstawicielem dosyć zapomnianego gatunku wielkich filmowych spektakli w stylu Hollywood lat 50-tych, czy 60-tych. Właściwie jest to jedyny obok Tarantino (acz Tarantino dopiero od niedawna poszedł w ową spektakularność wraz z Inglorious Basterds) obecnie żyjący twórca, który tworzy filmy w tym duchu. Inni reżyserzy najczęściej próbują zmieniać i mieszać, aby stworzyć niby coś nowego. Tego typu zabawy przeważnie kończą się porażką.

Interstellar jest powrotem do przeszłości nie tylko pod względem formy. Chodzi także o temat opowieści i sposób jej poprowadzenia. Mamy do czynienia z powrotem do klasycznej fantastyki naukowej znanej nam z dawnych czasów. Bez kombinowania, bez transhumanizmu i innych tego typu rzeczy. Zamiast tego mamy porządną historię o podróży do gwiazd. Czasem niektórzy porównują film Nolana do Odysei kosmicznej. Jest to jednak porównanie niesprawiedliwe, bo w przeciwieństwie do filmu Kubricka Interstellar posiada fabułę, a nie tylko efekty specjalne.

Warto też odnotować jeszcze jeden element łączący Interstellar z filmami Tarantino. Nolan i Tarantino są wielkimi zwolennikami taśmy filmowej. Choć obaj wychodzą z odmiennych założeń, należy podkreślić, że są to dwaj obecnie najbardziej znani i kojarzeni wielbiciele celuloidu. Różnice w podejściu wynikają z motywacji. Tarantino podchodzi do tej kwestii pod kątem miłości do tradycji. Nolan natomiast ma podejście utylitarne: film jest dalej lepszy od cyfry, stąd nie ma powodu, aby zamieniać lepsze narzędzie na gorsze. Stąd dalej kręci na kliszy, a i stara się kręcić na największej możliwej (IMAX), bo daje to dodatkowe wrażenia odbiorcom.

Nolanowi udało się w Interstellarze przywrócić do życia zapomniane kino. Niewątpliwie pomaga w tym zaskakująco dobra jak na Hansa Zimmera muzyka. Oczywiście wszyscy w pewnym momencie się orientują, że to on za nią odpowiada, ale w porównaniu do reszty jego kompozycji, Interstellar wyróżnia się zdecydowanie na plus. Bohaterowie filmu są wiarygodni, zaś Hoyte van Hoytemie udało się pięknie nakręcić nie tylko obce planety, ale także smutną Ziemie. Nolan po raz kolejny pokazał, że jest jednym z najważniejszych reżyserów obecnie tworzących w Hollywood, który nie tylko umie opowiadać ciekawe historie, to i traktuje widzów, jak istoty inteligentne.

Wśród zarzutów wysuwanych przeciwko Interstellarowi często podnosi się sztuczność dialogów, sposób przedstawienia postaci Brand, oraz zakończenie. W krótkim, pełnym spoilerów przedstawieniu postaram się pokazać, dlaczego (podobnie jak w przypadku Prometeusza) mamy tutaj do czynienia raczej z problemem widza, a nie filmu. Zacznijmy od podobno strasznych dialogów. Bohaterowie nie żartują, są generalnie poważni i skupieni. Dawno temu Robert A. Heinlein napisał jako radę dla młodszych pisarzy, aby pamiętać, że bohaterowie to żywe istoty. Muszą mówić jak normalni ludzie. Tutaj pojawia się niespodzianka swego rodzaju, nie wiem jak inni, ale prędzej mówiłbym jak Cooper, czy Brand, aniżeli sarkastyczny i pełen żartów bohater wymyślony przez krytyków. Ciekawym jest to, że niewielu osobom przeszkadzają drętwe dialogi w przywoływanej już tutaj Odysei kosmicznej.

Drugi zarzut, czyli odnośnie postaci Brand jest całkiem ciekawy. Oto Nolanom zarzuca się, że to właśnie kobieta mówi w tym filmie o miłości i chce się kierować właśnie tym uczuciem. Taka charakteryzacja ma być przykładem nieomalże seksizmu i czytając te zarzuty stwierdzam jedno. Doskonale rozumiem autorów, którzy obawiają się umieszczać postaci kobiece, bo obecnie podstawową regułą krytyki jest automatyczne stwierdzenie, że jeżeli jakaś pojawia się na ekranie, to mamy do czynienia z seksizmem. Jeżeli ma cechy zwyczajowo wiązane z kobietami, to jest źle. Tak samo jest i wtedy, gdy tych cech postać pozbawimy, bo wtedy przestaje ona być kobietą. Zresztą akurat zarzut ten odnośnie Brand ma dodatkowy element dziwaczności w tym, że nie rozumiem, od kiedy miłość i działanie pod wpływem tego uczucia jest jakoś wyjątkowo kobiece – to niby mężczyźni nie kochają? Co więcej, zarzut odnośnie sposobu przedstawiania Brand jest tym bardziej zabawny, bo świadczy o niezbyt uważnym oglądaniu filmu. Brand chce polecieć na trzecią planetę, gdyż tam wcześniej wysłano Edmunds. Byli oni parą i Brand dalej go kocha.

Jakie jednak motywy kierują Cooperem, aby lecieć na bliższą planetę? Obiektywne racje? W żadnym stopniu. Jego podstawową motywacją jest powrót na Ziemię, aby spotkać się z córką. Czy to w jakikolwiek sposób lepszy powód dla wybrania planety niż ten przedstawiany przez Brand? Co więcej, przez taki, a nie inny wybór załogi nie tylko zginął jeden z jej członków, to na dodatek cała misja o mały włos się nie powiodła. Oto egoizm Coopera zagroził przetrwaniu ludzkości. Nie ma racjonalnego powodu, aby krytykować takie, a nie inne działanie Brand, chyba, że od razu krytykujemy Coopera, który działa także z emocjonalnych pobudek. Łatwiej – niestety – jest jednak patrzeć krytycznie krytykom na postać kobiecą, aniżeli dostrzegać skomplikowanie sytuacji.

Zresztą, w tym miejscu przechodzimy do ostatniego zarzutu. Film krytykuje się za to, ze sprowadza się do historii o tym, że uczucie miłości rodzicielskiej jest tak silne, że rozwiązuje wszystkie problemy. Trochę w duchu „love conquers all” z Atlasu chmur. Tyle tylko, że nie do końca o to chodzi w filmie. Rzeczywiście Cooper jest w stanie przesłać wiadomość Murph, bo jest z nią silnie związany. Nie sprawia to jednak, że film nagle przestaje mieć sens i przestaje być science-fiction, a staje się melodramatem.

W filmie wyraźnie wskazuje się, że anomalia jest dziełem istot inteligentnych. Możliwe, że ludzi z przyszłości. Osoba zatrzymana w niej jest w stanie komunikować się ze światem zewnętrznym w ograniczonym zakresie. Wiemy także, że Cooper nie jest pierwszą osobą, która się w taki sposób komunikowała. Dlaczego jednak to jemu udało się przekazać wiadomość? Bo jemu najbardziej zależało. Wynikało to z prostej rzeczy, czuł, że musi spotkać się jeszcze raz ze swoją córką. Stąd miał wystarczająco silną motywację, oraz, dzięki bardzo silnym związkom z Murph, wiedział, w jaki sposób przesłać wiadomość, którą ona będzie w stanie zrozumieć. Jeżeli coś takiego uznać za rezygnację z fantastyki naukowej, to wolę nie myśleć, co ludzie mówią o Mad Maxie, którego motywacją do działania była wyłącznie miłość (acz jest to z mojej strony złośliwa uwaga, bo pierwszy film o dziwo nie jest tak popularny, jak kontynuacje).

ps, jak ktoś jest ciekaw motywów Manna, to Nolan także napisał o nim komiks.

Gwiazdorskie jedzenie sushi z torturami i przemocą (Sushi Girl)

Małe filmy są fajne. Ich twórcy się starają, mają pewien pomysł i próbują przy małym budżecie opowiedzieć historię. Czasem tego typu filmy są przebojami, a czasem wie o nich kilka osób i jedyna ich nadzieja w uzyskaniu opinii filmu kultowego. Raczej z tej drugiej kategorii jest produkcja w reżyserii Kerna Saxtona: Sushi Girl. Prosty, ale bardzo efektowny i efektywny kryminało-dreszczowiec, który pojawił się na przełomie 2012 i 2013 roku.

Sushi dla osób lubiących ołów
Sushi dla osób lubiących ołów

Fabuła nie jest w żaden sposób udziwniona, oto z więzienia wychodzi Fish. Początkowo nie wiemy, za co do niego trafił. Z czasem okazuje się, że wszystko jest związane z przestępstwem, które miało miejsce 6 lat temu. Oto na uwolnionego Fisha czeka przyjęcie zorganizowane przez Duke’a. Był on szefem gangu, który ukradł torbę brylantów. Wszystko było dobrze zaplanowane, a Fish miał jej pilnować w trakcie ucieczki. Coś jednak nie wyszło. Został złapany przez policjantów, którzy stwierdzili, że torba jest pusta.

Teraz koledzy Fisha chcą się dowiedzieć, co on zrobił z towarem? Dlatego zbierają się wszyscy na kolację w postaci sushi jedzonego z ciała nagiej dziewczyny. W ten sposób do stołu siadają wspomniani Duke i Fish, a także mający duże problemy z kontrolowaniem swojej agresji Max, do niedawna uzależniony od narkotyków Francis oraz Crow, czyli homoseksualny (albo biseksualny) sadysta.

Wszystko będzie dobrze, podzielą się łupem z napadu i pójdą w swoją stronę. Fish jednak twierdzi, że nie wie, gdzie są brylanty. Nie ukradł ich, nie ukrył przed policją oraz towarzyszami i nie jest w stanie im niczego powiedzieć. Spędził w więzieniu 5 lat i nigdy nie ujawnił swoich wspólników, stąd też uważa, że nie jest im niczego winien. Jednak towarzysze przy stole są innego zdania. Obwiązują go taśmą klejącą i na zmianę torturują chcąc poznać prawdę. Szybko się okazuje, że to nie jest jedyna tajemnica łącząca osoby zebrane przy stole. Są też i inne i w pewnym momencie pojawia się pytanie: kto właściwie jest zdrajcą i o co tutaj tak na prawdę chodzi? Czego w rzeczywistości chce Duke? O co chodzi Francisowi, który zachowuje dystans względem kolegów? Czy Fish oszukuje, a może mówi prawdę? Wreszcie, kim jest ta naga dziewczyna, która przez cały film leży na stole przykryta jedynie surową rybą?

Saxton zrobił film, oszczędny. Większość dzieje się w małym pomieszczeniu o wystroju pseudo-azjatyckim, gdyż Duke ma obsesję na punkcie Japonii. Także prawie cały film opiera się na ledwie 6 osobach. Nie ma tutaj mowy o spektakularności, jest to nawet skromniejszy film niż Reservoir Dogs Tarantino. Jest zresztą wyraźna wspólnota akurat z tym filmem, gdyż podobnie jak w tym bardziej znanym obrazie, tak i tutaj przemoc tortur jest pokazana dosyć dosłownie. Sushi Girl nie jest filmem dla osób o słabych żołądkach. Biedny Fish jest maltretowany w taki sposób, że widzom nie zostaje nic innego niż tylko mu współczuć. Co jednak ważne, owe tortury nie służą tylko szokowaniu widza, to nie jest przykład bezsensownej brutalizacji, a raczej pokaz jak ją wykorzystać w celu opowiedzenia historii.

Groteskowość okładki nie oddaje charakteru filmu. Jest on zdecydowanie poważniejszy.
Groteskowość okładki nie oddaje charakteru filmu. Jest on zdecydowanie poważniejszy.

Poza dobrym scenariuszem (który wspólnie napisali Saxton i pojawiający się w małej roli Destin Pfaff) tego typu produkcje potrzebują dobrej obsady. Patrząc na film, trudno wyobrazić sobie lepszą. W roli Duke mamy Tony’ego Todda znanego z Candymana. Wielki i wzbudzający odpowiednio dużo niepokoju murzyn góruje nad swoimi towarzyszami. Jest złym człowiekiem, ale jego zło jest wyrafinowane. Dba o symbole i wygląd. Inaczej niż Max, którego gra telewizyjny aktor Andy Mackenzie. Bardzo sprawnie wciela się on w rolę agresywnego człowieka, który najpierw bije, a potem bije jeszcze raz. James Duval gra Francisa z odpowiednią dozą niepewności i strachu. Jest także Noah Hathaway grający Fisha, a znany bardziej z granie jednego z bohaterów Niekończącej się opowieści oraz dzieciaka w oryginalnej Battlesar Galactica.

W tle mamy ładny zestaw gwiazd kina szeroko rozumianej przemocy, które pojawiają się na kilka sekund. Stąd też mamy Danny’ego Trejo, Micheala Biehna i Jeffa Fahey’a, oraz Sonny’ego Chiba. Zestaw, chyba każdy przyzna, całkiem ładny. Co prawda nie są to role rozbudowane, ale mają swoje znaczenie dla fabuły.

Film jednak kradnie dwójka aktorów: Mark Hamill i Cortney Palm. On wciela się w Crowa i robi to z niezwykłym urokiem i wprawą. Mamy różne drobne gesty, czy też sposób mówienia jakże daleki od Luke’a Skywalkera. Film trochę przypomina, że Hamill doskonale czuje się w roli psychopatycznych złoczyńców i co więcej, pokazuje, że nie chodzi tylko o podkładanie głosu, ale też i o grę ciałem. To jest prawdziwie psychopatyczne zło i trzeba nam go na ekranach więcej!

Podano do stołu, ale co na to stół?
Podano do stołu, ale co na to stół?

Cortney Palm natomiast miała dosyć niewdzięczną rolę. Musiała leżeć nieruchomo przez cały film. Niby wydaje się to rzeczą prostą i niewiele wymagającą od aktorki, prawda jest jednak inna. Palm, jako tytułowa dziewczyna sushi musiała okazywać emocję oczami, bardzo delikatnymi ruchami mięśni twarzy. Z jednej strony jej nie ma, a z drugiej orientujemy się, że oto mamy nagą dziewczynę, a tuż obok odbywa się brutalne przesłuchanie z torturami. W gruncie rzeczy często to na niej skupia się uwaga widza.

Wspominałem tutaj, że nie jest to film dla osób, które mają opory przed przemocą. W oczywisty sposób mamy też tutaj całkiem sporo, jak na obecne standardy, nagości. Tym, co jednak trzyma film, to umiejętnie poprowadzenie fabuły. Nie jest ona odkrywcza, ale też taką nie musi być. Ważne jest, że się dobrze ogląda i nie żałuje spędzonego przy Sushi Girl czasu. Kern Saxton jest sprawnym reżyserem, miał dobrą obsadę i opowiedział wartko ciekawą historię. Nie jest ona dla wszystkich, ale ci, którzy lubią opowieści z przemocą będą się doskonale bawili.

Granica, jako cel bohatera

Człowiek od zawsze ma potrzebę przekraczania granic. Nigdy nie jest tak, że poddajemy się, gdy widzimy gdzieś nieznane. Zawsze w naszej podświadomości czai się potrzeba odkrycia nie odkrytego. Stąd też podróżnicy wyruszali na podbój nieznanych krain, częstokroć mając raczej skromną wiedzę na temat tego, co ich czeka po drugiej stronie oceanu, rzeki, czy gór. W XIX wieku liczyła się sława, która popychała ludzi do odkrywania źródeł Nilu. W XVI wieku natomiast liczyli oni na skarby i pieniądze, które miały być efektem szaleńczych wypraw. Zawsze jednak wyprawa opierała się na przekraczaniu granicy znanego.

Historie i opowieści o Cortezie, czy Pizarro były głęboko osadzone w marzeniu o odkryciu, a zarazem o sławie. Była tam też obecna myśl o podboju krainy, czy królestwa, ale nawet w opowieściach zdobywców wyraźnie widać, że nie tylko to pchało ich do wyruszenia po przygodę. Tego typu myśli, o ujarzmieniu obcego świata były bardziej wyraźne w świecie anglosaskim. To, co nas tutaj jednak interesuje, to nastawienie się na samotną grupę szaleńców, którzy dokonują niezwykłych czynów. Mamy bohaterów, którzy są bardzo silnymi jednostkami. Ważnym elementem ich samoświadomości jest niedopasowanie do otoczenia. Pizarro, biedny bękart (acz w ówczesnej Iberii nie był to duży problem) postanowił zmienić swoje życie. Najbardziej zaś niezwykłe jest to, że udało mu się to osiągnąć.

Był jednak jeden warunek do zdobycia sławy. Bohater musiał opuścić swój dom, rozumiany tak dosłownie, jak też i metaforycznie. Sława należy do ludzi, którzy wyruszają porzucając bezpieczną przestrzeń i próbują się w zderzeniu z nieznanym. Stąd też potrzeba granicy. Jest bardzo dużo rozważań odnośnie znaczenia Dzikiego Zachodu w kształtowaniu się Amerykańskiej świadomości. Western jako gatunek literacki nie tylko kultywował pamięć o wielkich czynach, ale w równie dużym stopniu stanowił próbę zapełnienia pustki, jaka powstała, gdy już Zachód został ucywilizowany. Nagle zniknęła granica, która ściągała odważne jednostki. Dla ludzi, którzy chcieli, czy też mieli być bohaterami zabrakło przestrzeń sprawdzenia się.

Oto Tarzan w każdej książce znajdującej się w mieście Tarzan
Oto Tarzan w każdej książce znajdującej się w mieście Tarzan

Nie bez powodu powieści Edgara Rice’a Burroughsa działy się w generalnie dzikich krainach. Tu nawet nie chodzi tylko o Tarzana, który (upraszczając trochę) w każdej książce trafiał do nowego nieznanego regionu. Schemat odkrywania nieznanego był obecny i w opowieściach o Marsie. Tam zresztą owo poszukiwanie tego, co nie zostało jeszcze odkryte i granicy, za którą znajdował się obcy świat, było nawet przeniesione na wyższy poziom. Nie dość, że powieści działy się na obcej planecie, to i w ramach tego obcego świata bohaterów rzucano na jeszcze bardziej nieznane regiony planety. Stąd choćby mogli oni trafić na księżyc Marsa, a pod koniec i poza Czerwoną planetę. Autor nie mógł pozostawić wymyślonych przez siebie postaci w bezpiecznym miejscu, a cóż począć, jeżeli tym bezpiecznym miejscem był obcy świat?

Zresztą takie rzucanie bohaterami i wyganianie ich z domostw, to stały element nawet nie tylko współczesnej literatury, ale sięga głębiej. Dom gwarantuje bezpieczeństwo, stąd też dla opowiedzenia historii musi go być pozbawionym. Dlatego Odyseusz musiał przez tyle wersów zmierzać do domu, dlatego też i rycerze króla Artura najczęściej przebywali poza jego dworem. Podobnie i drużyna greko-podobnego ulicznego gangu w Warriors musi wydostać się z siedziby wrogów i film opowiada o ich długiej drodze do domu. Bohater cały czas musi testować siebie, inaczej przestaje być bohaterem.

Co ważne, w samej opowieści stworzenie domu także jest formą zderzenia z dzikością. Dlatego Robinson Crusoe mógł przez walkę z przeciwnościami losu zbudować sobie miejsce do mieszkania i nic nie stracić ze swojej bohaterskości. Podobnie grupa ludzi rzucona na Tajemniczą wyspę Verne’a nie miała problemu ze stworzeniem wspaniałego miejsca do życia i nie została pozbawiona swojej aury bohaterstwa. Wszystko, dlatego, że sukces osiągali pokonując kolejne przeciwności losu. Może to być walka z bronią w ręku, ale też i budowanie swojego własnego miejsca.

Wojowniczki idą przodem
Wojowniczki idą przodem

Jeżeli już, to problemy dla bohaterów pojawiają się nie w momencie kontaktu z szeroko rozumianym dzikim i nieznanym, a dopiero wtedy, gdy następuje zderzenia ze zwykłym i normalnym. Bohaterowie, niczym rycerze i wojownicy, spełniają się tylko w przygodzie. Normalne życie nie jest dla nich. Dlatego też powrót do cywilizacji nie jest dla nich wyjściem. Prawdziwy bohater musi iść dalej i odkrywać nowe miejsca. Przeżywać kolejne przygody, bo inaczej przestaje być sobą. Dlatego bohater Glory Road na końcu zostawia ukochaną i idzie na nową wspaniałą przygodę. Nie znaczy to, że jej nie kocha. Wręcz przeciwnie, zawsze będzie do niej wracać, ale też, jeżeli ma pozostać tym, kim jest, to nie może zostać w domu. Dlatego też bohaterowie Tajemniczej wyspy w gruncie rzeczy się od swojej wyspy nigdy nie uwolnili. Nawet, jeżeli zamieszkali potem w Ameryce, to i tak wykreowali sobie pewnego rodzaju nową wyspę.

Do tej zresztą potrzeby bycia pionierem odwoływał się Lazarus Long w Time Enough for Love Heinleina. Cywilizacja zabija i pozbawia ludzi ich życiowej energii. Po przekroczeniu pewnego progu każda planeta przestaje być miejscem dla nas. Lepiej jest spakować najpotrzebniejsze rzeczy i ruszać na spotkanie nieznanego.

Wspominałem o rycerzach i żołnierzach, bo trzeba pamiętać, że dla bohaterów sposobem na testowanie się poza odkryciem może też być wojna. Dlatego też tak jak rycerze błąkali się po Europie w poszukiwaniu konfliktu zbrojnego, tak i teraz w domu nie ma dla żołnierzy miejsca. Dlatego bohater Hurt Lockera musiał iść walczyć dalej, podobnie i Chris Kyle regularnie wracał do Iraku. Życie i kultura przeplatają się przypominając nam, że tak jak my jesteśmy kreowani przez lektury, tak i rzeczywistość wpływa na to, co zostaje zapisane jako motywy i konstrukcje literackie. Topos wojownika jest doskonale przebadany w kulturze, a i tak ludzie są zaskakiwani, gdy okazuje się, że osoby realne żyją dokładnie w ten sam sposób, co bohaterzy literaccy.

Mamy granicę, jako miejsce, gdzie musimy działać. Miejsce, którego potrzebujemy. Dlatego w Star Treku mowa jest o przestrzeni kosmicznej, jako ostatecznej granicy. Jest jednak pierwsza granica, bardzo silnie zapisana w kulturze. Chodzi o Marsa, który stał się w gruncie rzeczy konstrukcją kulturową. Czerwona planeta istnieje jako obiekt westchnień i marzeń. Czytamy o niej u Burroughsa, tam też Heinlein umieścił obcą cywilizację, z którą kontakt wpłynie na ludzkość. Dlatego też na Marsa ruszają bohaterowie Bradbury’ego i innych. Jest to nasza pierwsza granica, do której dążymy.

Dlaczego akurat Mars? Oto mamy najbliższą nam planetę. Na tyle daleką, że nie widzimy jej powierzchni gołym okiem. Jest ledwie czerwoną kropką na niebie. Księżyc znamy dobrze, widzimy go nocą i tylko jego ciemna strona, to miejsce horrorów i strasznych istot, tudzież tajemniczych cywilizacji. Mars jest natomiast w całości nieznany. Magiczny, ale zarazem na tyle bliski, że aż człowiek wierzy, że za jego życia na niego dotrzemy. Niewątpliwie Heinlein żył z takim przekonaniem, że nawet, jeżeli nie będzie tego świadkiem, to już następne po nim pokolenie zacznie kolonizować ten glob.

Jak zrobić ładną, prostą okładkę: mieć pomysł.
Jak zrobić ładną, prostą okładkę: mieć pomysł.

Nic z tego jednak nie wyszło. Bardzo charakterystyczne jest, że ostatnia głośna powieść mająca akcję na Marsie – Marsjanin Weira – nie ma w sobie nic z tego optymizmu. Dobrze będzie, jeżeli wylądujemy na tej planecie. Kolonizacja, to daleka przyszłość. Taka wizja jest o tyle ciekawa, że mamy do czynienia z powieścią nad wyraz staroświecką. Jest to czytadło, które mogłoby powstać spokojnie i 50 lat temu. W tym też leży siła i sukces tej właśnie powieści. W natłoku coraz bardziej wysublimowanych powieści takich autorów jak Charles Stross, czytelnicy zapragnęli tej staroświeckiej prostoty.

Siła Marsjanina leży w tym, że Weir powrócił do dobrze znanego motywu zderzenia bohatera z granicą. Jego problemy i beznadziejna walka astronauty porzuconego na obcym globie automatycznie przywodzi na myśl nie tylko Crusoe, ale też i Verne’a. To jest też typ bohatera znanego z twórczości Heinleina, czy Burroughsa. Samotny człowiek stający do walki z otaczającym go światem. Będzie pewny siebie i niczym bohaterowie młodzieżowych powieści Heinleina, nie podda się jakimkolwiek przeciwnościom losu. Jest to bohater, jak często błędnie się mówi, na wskroś amerykański. W rzeczywistości mamy do czynienia z bohaterem typowo indoeuropejskim (czy też może i ogólnoludzkim!). Heros, który poradzi sobie z każdymi kłopotami, a nie będzie załamywać rąk i płakać.

Taki bohater oczywiście stanowi problem dla pewnej części odbiorców, którzy chcieliby usunąć tego typu myślenie z naszej kultury. Wiele mówiące są problemy z niektórymi krytykami, jakie miał ostatni film Nolana: Interstellar. Fascynującą lekturą są zarzuty, jakie stawia mu część odbiorców. W tym miejscu nie chodzi mi o kwestię oceny, czy film jest dobry, czy zły, ale o zarzuty natury ideologicznej. Otóż film Nolana jest zły, bo każe bohaterom opuścić Ziemię. Ma to przywodzić na myśl właśnie amerykańskie poszukiwanie granicy, co jest elementem imperializmu i wszelkiego zła.

Do przodu, do gwiazd.
Do przodu, do gwiazd.

W tym myśleniu, po pokonaniu granicy bohater staje się wyrazicielem negatywnych cech. Wśród nich obecna jest agresja, jak też i wojowniczość. Zamiast tego, w myśl owej krytyki, ludzie powinni przybrać zdecydowanie bardziej pasywne podejście do świata. Stąd też każdy bohater jest podejrzany, bo łamie ustalone schematy i sam decyduje o swoim losie. Według tego ducha, to jednak nie jednostka powinna działać, a społeczne masy. Jest to myślenie, że liczy się tylko tłum, dlatego działania jednego człowieka nie mogą w żaden sposób zmienić rzeczywistości.

Tego typu myślenie, jak łatwo zauważyć, stoi w całkowitej sprzeczności wobec kultury. Ludzkość nie ma umrzeć, bo zostanie pokonana przez świat. Ma zamiast tego poznać wszechświat i zebrawszy się wyruszyć do gwiazd ku poznaniu. Nawet, jeżeli na końcu historii czeka bohatera powrót na Ziemię, to nie czyni on tego jako pokonany, ale jako zwycięzca. Bohater Marsjanina wygrywa z przeciwnościami losu, tak jak czynili to przed nim i czynić będą po nim kolejni ludzie zderzeni z nieznanym i obcym. Inaczej nie byliby bohaterami.

Pewien stereotyp każe patrzeć na to, jak na element tradycyjnej męskości. Oto chłopcy mieli stawać się mężczyznami poprzez właśnie zderzenie z granicą. Chodzi o sytuację gdzie nie działają normalne prawa i nie ma cywilizacji, która pęta bohatera niepotrzebnymi zasadami. To może być stan wojny, gdzie reguły działania są proste i przejrzyste i właśnie w ten sposób taka sytuacja miała stanowić jedną z podstaw męskości. Nie ulega wątpliwości, że tak jest i co więcej, że jest to naturalny element egzystencji człowieka. Zarazem jednak jest to za daleko idące uproszczenie. W tym motywie chodzi nie tyle o przejście chłopca w mężczyznę, a o stawanie się bohaterem. Równie dobrze może nim być i kobieta.

Z kopa go bohaterko!
Z kopa go bohaterko!

Dobrze jest spojrzeć do, jak się powszechnie uważa, pierwszego komiksu o superbohaterce pisanego przez kobietę. Chodzi o serię Black Fury/Miss Fury Tarpé Mills z 1941 roku. Opowiada ona o kobiecie, która dostała tajemniczy kostium, który sprawił, że zaczęła walczyć ze złem. Jest to komiks, w którym czuć, że jego odbiorcą miały być dziewczyny. Chodzi nie tylko o fakt, że mamy bohaterkę płci żeńskiej, ale co więcej o to, że jest ona osadzona w bardzo romansowym układzie z otaczającymi ją mężczyznami. Miłość jest bardzo ważnym wątkiem opowieści. Nas tutaj jednak interesuje coś innego, oto bohaterka w ramach odkrywania swojej tożsamości superbohaterki zostaje rzucona przez autorkę hen daleko w brazylijską jungle. Mamy tutaj przykład klasycznego zderzenia z granicą, która jest nawet wzmacniana przez dodanie grasujących tam nazistów planujących przejęci władzy nad tym krajem. Stąd też można, a nawet trzeba mówić o granicy jako po prostu miejscu, gdzie tworzy się bohatera. Nie ważne, jakiej płci. Jeżeli usuniemy granicę, to nie pozbędziemy się męskości, a samej idei bohatera.

Alas komedia brytyjska trwa (Mel Smith i Griff Rhys Jones)

Niedawno pisałem tutaj o Rutland Weekend Television, czyli komedii post-Monty Pythonowskiej. Dzisiaj natomiast chciałbym przypomnieć, albo też przedstawić produkcję już następnego pokolenia brytyjskich komików. Wszystko, jak to częste u komików żyjących na wyspach, zaczęło się na Uniwersytetach. Tych dwój jedynych, jak to ujmował sir Humphrey Appleby: Cambridge i Oxford. Otóż na studia do tego drugiego dostał się niejaki Mel Smith, aby studiować psychologię. Na boku, korzystając z okazji, zaczął działać w różnych teatralnych stowarzyszeniach i grupach. Dzięki temu po studiach zamiast zostać psychologiem, stał się aktorem. Choć chyba raczej należałoby mówić: człowiekiem sceny. Nie tylko grał, ale reżyserował (a i zdarzało mu się pisać scenariusze).

W tym samym czasie, kiedy żył Mel Smith, działał także niejaki Griff Rhys Jones. Typowy Walijczyk i jak na typowego człowieka, chodził do szkoły razem z Douglasem Adamsem znanym z Autostopem przez galaktykę i scenariuszy do klasycznego Dr Who. Pomimo tego jego życie miało dalszy ciąg, któremu nie przeszkodziło nawet to, że razem z Adamsem grali wiedźmy w Makbecie. Po szkole Jones trafił do Cambridge, gdzie także nie udało mu się pozbyć Adamsa (ewentualnie Adamsowi nie udało się pozbyć Jonesa). Potem trafił do BBC, gdzie zaczynał jako producent między innymi dla „niegrzecznego” Frankie Howerda, ale też dla Rowana Atkinsona.

Not the Nine O'Clock News, czyli młodzi ludzie i straszne włosy lat 80-tych. Nie tylko Sarah Connor reklamowała wtedy chemikalia do włosów, aż dziwne, że nie ożyły wtedy one i nie uzyskały samoświadomości!
Not the Nine O’Clock News, czyli młodzi ludzie i straszne włosy lat 80-tych. Nie tylko Sarah Connor reklamowała wtedy chemikalia do włosów, aż dziwne, że nie ożyły wtedy one i nie uzyskały samoświadomości!

W 1979 roku, pewien nierozważny człowiek, John Lloyd, stworzył coś strasznego. W ramach swojego programu komediowego Not the Nine O’Clock News pozwolił poznać się Smithowi i Jonesowi, który początkowo był jednym z kilku dodatkowych aktorów, aby od drugiego sezonu dołączyć do głównej ekipy. NtNOCN było miejscem, gdzie poza Smithem i Jonesem na ekranie grasował Rowan Atkinson i Pamela Stephenson. Wszyscy zrobili potem dużą karierę w brytyjskiej komedii.

Jednakże nie chcę tutaj pisać o NtNOCN, o którym zresztą kiedyś wspominałem. Chce kontynuować przygody tego specyficznego komediowego Oxbridge. Smith i Jones poznawszy się postanowili kontynuować współpracę po zakończeniu nagrywania ich poprzedniego programu. W tym celu założyli spółkę Talkback, która na wiele lat stała się jednym z czołowych producentów telewizyjnych, mając w dorobku między innymi Ali G Show, czy The Day Today.

Pierwszym wspólnym projektem komediowym Smitha i Jonesa był słusznie nazwany serial: Alas Smith and Jones. Tytuł był żartem i odniesieniem do niezwykle popularnego westernu telewizyjnego Alias Smith and Jones. W ten sposób narodziła się legenda, która trwała 10 sezonów od 1984 z przerwami do 1998 roku. Humor obecny w serialu opierał się na prostych skeczach, przeważnie mających około 2, czy 3 minut. Dowcip był przeważnie sytuacyjny, czasem też odwoływał się do utartych motywów i schematów kultury. Często też przekraczali ówcześnie obowiązujące normy odnośnie języka, czy też tego, co można pokazać w telewizji. Stąd bywały dowcipy kręcące się dookoła seksu, ale też i przemocy. Dowcip wykorzystywał także motywy etniczne, stąd Smith i Jones grali czasem Szwajcarów, ale też i Chińczyków. Generalnie obowiązywała jedynie jedna zasada, czyli brak świętości.

Typowy program rozpoczynał się od krótkiego przemówienia obydwu komików, po którym przechodzono do kolejnych skeczy. Co ciekawe nie mieliśmy tutaj w dużej mierze do czynienia ze stereotypizacją głównych aktorów. Nie był to przypadek Flipa i Flapa, czy wielu innych komediowych grup i to pomimo tego, że mieliśmy tutaj chudego Jonesa i raczej pulchnego Smitha.

Serial cieszył się na tyle dużą popularnością, że pomiędzy kolejnymi seriami Smith i Jones nagrali dla konkurencyjnej wobec BBC London Weekend Television program The World According to Smith and Jones. BBC było złe, ale nie mogło zrezygnować z popularnych komików, więc ich w żaden sposób nie ukarało za zdradę. World to dosyć niezwykła produkcja, oto Smith i Jones opowiadają o różnych rzeczach, takich jak średniowiecze, wojny napoleońskie, czy prawo. Tłem do ich żartów są odpowiednio przycięte fragmenty starych filmów. Stąd też opowieść ma odpowiednio surrealistyczny charakter wzmagany przez cięty dowcip obydwu prowadzących.

Parę lat po zakończeniu produkcji Alas Smith and Jones, a potem samego Smith and Jones (w latach 90-tych mało kto pamiętał o westernie, więc skrócono tytuł) obydwaj komicy spotkali się, aby nakręcić Smith and Jones Sketchbook. Był to przegląd najlepszych skeczy i żartów z 10 lat programu, uzupełniony o rozmowy Smitha i Jonesa przeprowadzane w studio. Dyskutowali oni na różne tematy związane z programem, od czołówki na starości skończywszy.

Poza Alas Smith and Jones obydwaj nasi bohaterowie mieli także karierę niezależną od siebie. Jones chyba najbardziej znany jest z programów dokumentalnych, natomiast Smith nie tylko wystąpił w remake’u Nocy w Operze braci Marx, który początkowo miał tytuł Lame Ducks, ale studio dało Brain Donors. Ta zaskakująco udana produkcja niestety nie okazała się wielkim sukcesem. Co innego Mr Bean, którego kinową wersję reżyserował Smith. Film ten zarobił na siebie i jeszcze dużo dolarów zostało w kieszeniach producentów i twórców.

Nie będzie jednak już żadnej kontynuacji współpracy Smitha i Jonesa. Mel Smith zmarł 19 lipca 2013 roku. W ten sposób skończył się ponad 30 letni okres dowcipu i szaleństwa, za który odpowiadała para komików. Na szczęście pozostawili po sobie tyle materiału, że spokojnie można oglądać ich dokonania, a kiedy się skończy zacząć od nowa. Bo właściwie, czemu nie?

Pauza

nnnnnnn

W związku z nagłym atakiem innych obowiązków, tak korektorskich, jak i redakcyjnych dzisiaj będzie tylko ten uśmiechnięty papież. Oby wszyscy się tak uśmiechali i mieli dzisiaj ku temu powody.
W związku z nagłym atakiem innych obowiązków, tak korektorskich, jak i redakcyjnych dzisiaj będzie tylko ten uśmiechnięty papież. Oby wszyscy się tak uśmiechali i mieli dzisiaj ku temu powody.