Category: Uncategorized

Koty na bis (Roma felis)

Niestety dalej czerpie na totalny brak czasu, aby moc wrzucić tutaj na stronę właściwy tekst. Skoro jednak koty się spodobały, to i dzisiaj krótki koci przegląd. Tym razem będą koty z wiecznego miasta. Każdy, kto był w Rzymie, ten wie, że to miasto kotów (i gołębi, mew, brudu, smrodu, kawy, smrodu i brudu). Zaszczytnym tego przykładem jest Largo di Torre Argentina. Mamy tutaj do czynienia z wykopaliskami w centrum miasta (dzieło, jak wiele złych i dobrych w tym mieście, Benita M.), gdzie odkopano bardzo ważne świątynie. Nie będę wymieniać jakie, tylko wspomnę, że to tam można idąc chodnikiem stanąć na miejscu gdzie Cezar krzyczał et tu brute. Oprócz wykopalisk mamy tam jednak także “kocią świątynie”. Te czworonogi korzystając z tego, że jest tam duża przestrzeń, gdzie normalni ludzie nie chodzą wzięły te świątynie we władanie.

 
 
 
 

Comfy Stone

Nawet na kamieniu jest wygodnie.

Cat in his private time

Czyli zboczeniec robi zdjęcia kotu w kąpieli. Wstyd (tzn. wstydzę się).

 

IMGP2012

To jest mój murek.

 

Poza Largo, cudownym i wspaniałym (z najlepszą pizzą w Rzymie!) jest jeszcze jedno bardzo miłe, kocie, miejsce. Tym razem dla fanów poezji. To tam leży pochowan (;) ) Keats i biedny, zamordowany przez Byrona Shelley. Chodzi mi tutaj o cmentarz protestancki w Rzymie. Jest on piękny, przedziwny i fascynujący, podobnie jaki i kolonia protestantów w tym mieście – czy wiedzieli drodzy czytelnicy, że to tam zjeżdżały amerykańskie lesbijki rzeźbiarki (to parafraza angielskiej wiki)? W każdym razie, jeżeli jest się w Rzymie, to tenże cmentarz jest jednym z kilku miejsc, które trzeba odwiedzić. Nie jest to trudne, bo i tak w pobliżu jest słynna piramida Cestiusa, czyli jeden z obiektów na trasie turystycznej.

Scared Cat in the Land of the Dead

Kot może mieć dom na grobie…

IMGP7683

a i za grobem się dobrze leży.

Na koniec zaś, aby nie było, że w Italii koty są tylko w Rzymie, mamy tę oto bestyję. Spotkać ją można przy muzeum przy jeziorze Nemi mieszczącym się pod miastem. Tam znajdują się resztki okrętu Caliguli. Nie warto mówić o smutnym losie statku, warto powiedzieć, że kot jest piękny.

IMGP7489

 

 

 
 
 
 
 
 

Koszmarna ciąża (Prometeusz i inne)

Dzisiaj wracamy jeszcze na chwile do luźnych rozważań związanych z Prometeuszem (moja recenzja – opinia na temat tego filmu dostepna jest tutaj). Alien Ridley’a Scotta, choć nie był spektakularnym sukcesem kasowym, zainspirował wiele różnych filmów, które wykorzystywały elementy fantastyki naukowej w ramach horroru. Większość tych produkcji była raczej nisko budżetowa i zresztą o jednej już tutaj pisałem. Galaxy of Terror na ich tle wyróżniał się jednak może nie tyle wyższym budżetem, co skalą i zdecydowanie bardziej rozbudowaną warstwą filozoficzną filmu. Był to oczywiście raczej marny film, który sam z siebie nigdy nie zostałby zapamiętany. Jednak w porównaniu do innych obco-podobnych produkcji był on bardzo intrygujący i przynajmniej pewne pozytywy można w nim znaleźć.

Warto jednak zaznaczyć, że Galaxy of Terror nie odnosił się nijak do jednego z ważniejszych elementów Aliena, czyli warstwy seksualnej. Mamy oczywiście scenę erotyczną z larwą, ale jest ona jedynie sposobem na pokazanie nagości i fabularnie nie ma większego znaczenia. W przypadku filmu Scotta wyraźne seksualne nacechowanie opowieści jest robione równolegle z praktycznym brakiem jakiegokolwiek typowego dla horrorów obdzierania bohaterek z ich strojów. Warto tutaj wskazać, że jednym z ważniejszych dla filmu elementów był gwałt dokonany przez facehuggera na jednym z członków załogi i późniejsze „zapłodnienie go”. Od razu jednak rzuca się w oczy ciekawa cecha filmu. Poza trzecią częścią Obcego, to nie kobiety są zapładniane i rodzą Xenomorfy, a mężczyźni. Tutaj Prometeusz jest niejako wyrównaniem racji, gdyż to pani doktor Elizabeth Shaw jest nosicielką proto-obcego.

W tym filmie mamy do czynienia zresztą z bardzo skrótowo potraktowanym klasycznym wątkiem fabularnym. Kobieta, która chce ciąży otrzymuje ją w nie takiej formie, jakiej chciałaby. Strach przed pasożytem jest tym większy, że nie jest on naturalnego pochodzenia. Jest to monstrum. Taki oto strach przed tym, co ma wyjść z ciała matki jest bardzo silnie reprezentowany w różnych fantastycznych opowieściach i nie tylko. Aborcja jest tutaj jedyną opcją ratunku. Trochę inaczej na problem ten spojrzeli twórcy bardzo nisko budżetowego Inseminoidu. Juz sam tytuł wskazuje, ze nie jest to produkcja najwyższych lotów. Co ciekawe nie przez wszystkich jest on uznawany za kopię Aliena, choć pewne wyraźne podobieństwa występują. Grupa 12 xenoarcheologów prowadzi wykopaliska na tajemniczej planecie. Wkrótce jedna z bohaterek zostaje porwana i w bardzo dosłownej scenie pokazane jest jej zapłodnienie przez szklaną rurkę. Tzn. tajemniczy obcy dokonują jakiejś formy sztucznego zapłodnienia.

Ciąża jest, podobnie jak w Prometeuszu, znacznie szybsza niż normalna, a dzieciom daleko jest do typowych niemowlaków. Co ważne w tym filmie, bohaterka zachowuje się inaczej niż Elizabeth. Zamiast ucieczki i chęci usunięcia potomstwa, zaczyna go bronić. Jej umysł pod wpływem ciąży (czy też raczej czegoś, co było jej podane razem z nasieniem/dziećmi) jest mocno zmieniony. Z istoty ludzkiej zamienia się w niebezpieczne i agresywne kanibalistyczne monstrum. Kobieta w ciąży okazuje się tutaj zagrożeniem dla innych osób przebywających na planecie. Jej celem jest ochrona jej dzieci i aby zapewnić im bezpieczeństwo bezwzględnie morduje napotkanych członków ekipy badawczej.

Sam film jest mieszanką typowego slashera z elementami fantastyki naukowej i trudno się w nim doszukiwać jakichś głębszych przemyśleń. Co ciekawe jednak takowych jest całkiem sporo. Wystarczy spojrzeć na stronę na wikipedii o Inseminoidzie, gdzie okazuje się, że jest w tym filmie dużo różnorodnych teorii, które według twórcy mają tłumaczyć jego dzieło. Wzruszając nad nimi ramionami idziemy dalej. W samym filmie bowiem realnie widz raczej nie znajdzie wiele nad wspomniany czasem obecny w kulturze strach przed kobietą w ciąży, oraz znacznie częściej od niego występującą obawą przed szaleństwem matki spowodowanym zdobyciem potomstwa.

Ważnym dla nas jest jednak to, że twórcy pomyśleli nad tym, jak powinien działać tego typu pasożyto-podobny stwór. Gdyby natychmiastową reakcją matki miałaby być chęć usunięcia zagrożenia dla życia, to utrudniałoby to dalsze rozmnażanie. U Scotta obcy zapładniają, co prawda z zaskoczenia, ale w gruncie rzeczy dziwi, że jako mechanizm obronny matce nie jest dostarczany koktajl hormonalny, aby cieszyła się z tego, co urodzi. Na szczęści dla różnych przybyszów na naszą planetę są mechanizmy, które mogą zabezpieczyć bezpieczeństwo potomstwa.

Mamy oto film Xtro, podobnież nisko budżetową produkcję, choć ewidentnie w porównaniu do strasznie tandetnie wyglądającego Inseminoida możemy powiedzieć, że mamy do czynienia prawie z superprodukcją. Film opowiada o rodzinie, która przeżyła tragedie. Ojciec domu zniknął na kilka lat. W między czasie do jego żony wprowadził się jego kolega, który nie jest zbyt lubiany przez jedyne dziecko małżeństwa – syna. Razem z nimi mieszka jeszcze opiekunka do dziecka grana przez Miriam D’Abo, która później pojawiła się jako dziewczyna Bonda w Living Daylight. Nagle pewnego dnia coś spada na ziemię. Najpierw ginie małżeństwo jadące samochodem. W nocy wydawało im się, że coś potrącili na drodze i postanowili to sprawdzić. Było to jak zwykle błędem i przypłacili to własnym życiem. Następnie jednak pokraczne monstrum, które było sprawcą tejże śmierci udało się do pobliskiego domostwa, gdzie przebywała samotna kobieta. Atak był całkiem sprawny, jak na istotę o zdolnościach poruszania się pająka bez połowy nóg. Celem nie było jednak zabicie jej, a przyssanie się do ust. Była to metoda nie tyle rozmnażania, co odradzania, bowiem, kiedy rano kobieta się obudziła, to czekała ją nie miła niespodzianka. Od samego otwarcia oczu nie była w najlepszej formie. Bolał ją brzuch, który potem zaczął bardzo szybko rosnąć, tak, iż po kilku minutach urodziła dorosłego mężczyznę: wspomnianego na początku ojca rodziny. Ta dosyć obrzydliwa scena ponownych narodzin nie kończy jednak wątku, który tutaj opisuje. Okazuje się, że kiedy ojciec rodziny wrócił, to ma on jeszcze dalsze plany. Najpierw przemienia swojego syna w podobne jemu monstrum, które rzuca się na panią D’Abo. Używam tutaj imienia aktorki, a nie postaci, gdyż jest ona tak skonstruowana, że właściwie można powiedzieć, iż jej celem jest tylko pokazanie wdzięków D’Abo. Biedna opiekunka zostaje zapłodniona przez małego chłopca, a następnie zawinięta w kokon i zawieszona w łazience przy suficie. Po kilku godzinach zaczyna rodzić (czy też raczej wypuszczać, gdyż nie wygląda na żywą w tym momencie) jaja obcych. Później w filmie zobaczymy, iż w każdym z nich znajduje się istota podobna do krwiożerczego wielkiego plemnika.

Problemem Xtro, jaki i Inseminoida jest to, że obydwa te filmy zamiast tworzyć jakąś opowieść idą w kierunku dosyć prostackiego wykorzystywania motywu seksu z obcym, oraz ciąży. Co więcej filmy te rzadko odnoszą się do kwestii, jak to jest możliwe, że powstaje dziecko ze stosunku pomiędzy przedstawicielami dwóch odmiennych ras? Dosyć dobrze przemyślano ten temat przy okazji serialu V (w wersji oryginalnej), gdzie dziecko jest efektem eksperymentu naukowego Przybyszów. Łączą się w nim cechy człowieka, ale i obcych. Potomstwo z Xtro i Inseminoida nijak nie może za takowe zostać uznanym, a ich celem jest jedynie szokowanie swoim okropnym wyglądem.

Warto odnotować, że we wszystkich tych filmach i produkcjach groza obcego przeniesiona została na pozycje „matki”. Czy to dosłownej, czy to metaforycznej. Trochę inaczej spojrzeli na to twórcy Gatunku. Film podobnie jak wymienione także nie należy do najlepszych dokonań kinematografii światowej. Był on także w wielu miejscach dosłowną zrzynką z Aliena, przy czym tutaj zamiast udawać oryginalność po prostu zatrudniono HR Gigera do zaprojektowania obcego. Ten film jednak odnosi się do innego strachu związanego ze sferą seksualności. Kobiety boją się ciąży natomiast mężczyźni mają mocno zakorzenioną obawę przed modliszkami. Tutaj przybyszem z obcej planety ma ciało modelki Natashy Henstridge, która zdobywa potrzebny jej materiał genetyczny poprzez serię stosunków płciowych. Celem jest późniejszy podbój Ziemi przez spłodzone w ten sposób istoty. Film należy do tych głupszych, ale miejscami zabawnych w sposób niezamierzony. Zresztą w trakcie produkcji zmieniała się koncepcja filmu. Na tyle mocno, że Scott Palter, kiedy kupował licencję na grę RPG opartą na Gatunku był potem bardzo zaskoczony, gdyż kupił ją na inny film, niż ten, który powstał.

Plakat z “kontrowersyjnym” hasłem reklamowym. Przy okazji dodam, ze Prometeusz ma chyba najladniejsze plakaty ze wszystkich “Alienowatych” filmow. Najgorsze ma zaś Aliens.

Co ciekawe dla bardziej intelektualnych krytyków ciąża w Obcym miała trochę inne znaczenie niż mogłoby się wydawać. To, że Cane/Kain rodzi obcego miało wyrażać męski strach przed kobiecością i samą ciążą, ale też i siłą kobiety. Wydaje się jednak, że mamy tutaj raczej do czynienia ze zbyt daleko idącymi poszukiwaniami krytycznymi, gdzie badany tekst powoli przestaje być ważny, a liczy się inwencja autora. Podobnież i idąca za tym interpretacja Aliena 3. Film Finchera jest dosyć kontrowersyjny, choć jeden element jego wydaje się oczywisty. Śmierć Ripley będąca zarazem narodzinami xenomorfa wyraża pewne zamknięcie opowieści. Niejako powstała ona dzięki obcym i razem z ostatnim z nich umrze. Jednakże hasło reklamowe filmu Tym razem ukrywa się w najstraszniejszym miejscu (This time it’s hiding in the most terrifying place of all) oczywiście odnoszące się do xenomorfa zostało zinterpretowane dosyć oryginalnie. Stephen Scobie na łamach Science Fiction Studies uznał, że tym miejscem jest macica. Ponownie wydaje się, że ktoś za bardzo szukał ważkiej interpretacji.

Prometeusz na tym tle jawi się jako pewna odskocznia. Protoobcy, którego bohaterka nosi w sobie, powstał wbrew ciału. Jest nienaturalny na wielu poziomach, a zarazem realny, gdyż nie pochodzi z prostego połączenia obcego plemnika z jajeczkiem człowieka. Co więcej wątek ten nie ma wzbudzać obrzydzenia, oraz nie jest li tylko prostym nawiązaniem do Aliena. Pomijając oczywistą kwestie, że istota, która się rodzi nie jest jeszcze właściwym xenomorfem. Na koniec dodajmy, że widać pewną bardzo dużą różnice pomiędzy Prometeuszem, a jego poprzednikami. W przypadku ostatniego filmu Scotta nie mamy do czynienia z daleko idącą erotyzacją obcych.

Ciąża ma jednak jeszcze jedną bardzo ważną rolę w filmie, ale o tym napiszę przy okazji innego wątku.

 

 

J. Byars, J. Gould, P. Fitting, J. Newton, T. Safford, C. Lee, C. Elkins, M. A., Symposium on “Alien” (Un Symposium sur “Alien”), “Science Fiction Studies” 7 (1980) 3, s. 278-304;

S. Scobie, What’s the Story, Mother?: The Mourning of the Alien, “Science Fiction Studies” 20 (1993) 1, s. 80-93;

L. Zwinger, Blood Relations: Feminist Theory Meets the Uncanny Alien Bug Mother, “Hypatia” 7 (1992) 2, s. 74-90.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Intergalactic Space Firefly

Oto ostatnia, piąta cześć tekstu na temat serialu Blake’s 7. W niej nie tylko o pieniądzach, ale także o tym, dlaczego fani Firefly, czy Babilon 5 powinni się zainteresować dziełem Terry’ego Nationa. Jak wspomniałem Blake’s7  miał bardzo niski budżet. W związku z tym nie można było sobie pozwolić nie tylko na ładną scenografię, ale tym bardziej na rozbudowane efekty specjalne. Najbardziej spektakularnie było to widać w pierwszym sezonie, gdzie ze względu na to, że pierwszy odcinek był nadawany w dniu premiery Gwiezdnych wojen na wyspach zdecydowano się postawić wszystko na jedną kartę. Większość pieniędzy przeznaczonych na cały sezon wydano na kilka sekwencji z modelami, które zrobiono na potrzeby pilota. Na wszystkie pozostałe odcinki musiała wystarczeć skromna reszta. Oznaczało to, że nie można było nawet marzyć o pokazywaniu na ekranie walk modeli. O ile w przypadku takiego Dr Who dało się to ominąć kręcąc wiele scen serialu na powierzchniach planet podobnych do Ziemi, to opowieść o statkach i gwiazdach stała przed znacznie większym wyzwaniem. Jak pokazać kosmiczną bitwę nie pokazując samego statku? Odpowiedź na tak postawione pytanie jest, tak na prawdę, bardzo prosta. Wystarczy skupić swoją uwagę na bohaterach, którzy mówią, co się dzieje. Oni widzą bitwę i poprzez ich słowa widz dowiaduje się, jak lecą statki. Tego typu rozwiązanie wymaga jednak jednej zasadniczej rzeczy, aktorzy musza być bardzo dobrzy. Byle jaki aktor polegnie, kiedy będzie próbował wzbudzić emocję, zdenerwowanie i napięcie krzycząc, że lecą pociski. Tym bardziej w sytuacji, kiedy widz nie może ich zobaczy. Siła Blake’s 7 leży właśnie w tym, że aktorzy doskonale potrafią przekonać widza, że są świadkami czegoś realnego. To krzyki, ale i spojrzenia budują odpowiednią atmosferę lepiej niż niejeden model statku. Nie ogranicza się zresztą to tylko do latania statkiem. Kiedy nasi bohaterowie trafiają na obcą planetę muszą przekonać nas, że pokazywana po raz kolejny kopalnia piasku jest całkowicie innym miejscem niż to pokazywane w poprzednim odcinku. W takich sytuacjach naprawdę przydaje się, że widz bardziej zwraca uwagę na bohaterów, aniżeli na scenografię.

Wspomniałem już, że w serialu na statku naszych bohaterów znajduje się teleporter. Także i na Scorpio jest on zamontowany. To nie jest przypadek. Taka decyzja wynika z prostego założenia, że bohaterowie muszą się jakoś dostać na powierzchnię planety. Naturalnym środkiem byłoby albo lądowanie właściwym statkiem, albo skorzystanie z promu. Jednakże ma to swoje wady, mianowicie trzeba zbudować odpowiednią scenografię, oraz modele tak statku, jak i terenu, na którym on ląduje. Uciekający bohaterowie nie mogą po prostu zniknąć za rogiem, ale muszą wbiec na pokład, jak ma to miejsce chociażby w Mos Eisley. Dramatycznie zwiększa to koszty produkcji. W tej sytuacji wprowadzenie teleportacji pozwala zaoszczędzić pieniądze i to w sposób, który, jeżeli widz zaakceptuje supernowoczesną technologię, nie przeszkadza w oglądaniu serialu.

Avon w gustownym wdzianku. Idealnie nadaje sie do klubu nocnego w Sherwood.

Tutaj dodajmy, ze oszczędności nie ograniczały się tylko do scenografii i efektów specjalnych. Ograniczano wydatki także poprzez wybór kostiumów. Jeżeli spojrzymy na zdjęcia, to łatwo dostrzeżemy, że nie wydawano na nie zbyt dużej ilości pieniędzy. Wiele z nich zresztą robi wrażenie, jakby były wcześniej wykorzystywane przy jakiejś ekranizacji Robin Hooda. Największy jednak dramat skąpstwa BBC widać po czołówce, która w dużej mierze jest narysowana. Nawet nie animowana, a po prostu postawiono kartkę papieru przed kamerą! Pewna zmiana miała miejsce wraz z czwartym sezonem, kiedy to wydaje się, że producenci mieli znacznie większy budżet. Niestety nie zawsze było to dobre, gdyż niektóre pomysły departamentu kostiumów przyprawiają widza o palpitację serca i przywodzą raczej na myśl zmysł estetyczny Lady Gagi, a nie kogoś przy zdrowych zmysłach.

Warto na zakończenie dodać, że muzyka jest bardzo ciekawa. Została ona przygotowana przez weterana BBC Dudley’a Simpsona. Skomponował on ścieżkę dźwiękową do wielu odcinków Doctora Who. W przypadku Blake’s 7 zaproponował on lekko bombastyczną, ale i melancholijną muzykę, która oddawała z jednej strony dynamizm opowieści, a z drugiej głęboko w niej zakorzeniony pesymizm odnośnie szans powodzenia naszych bohaterów w walce z przeciwnikiem. Na marginesie dodam tutaj, że osoba kompozytora nie jest jedynym nawiązaniem do przygód Doktora. Przez pewien czas Nation planował wykorzystać w Blake’s 7 Daleków jako przeciwników nie tylko bohaterów, ale także Federacji.

Kilka razy w tekstach o serialu wspominałem, że był on rewolucyjny, czy też przełomowy. Podkreślałem jego mroczny charakter i nietypowych bohaterów. Nie jest to tylko wyraz mojej fascynacji przygodami Kerra Avona. Dosyć powszechnie uważa się Blake’s 7 za produkcję, która odcisnęła bardzo duże piętno na wielu późniejszych serialach s-f. Pewne elementy inspiracji widać chociażby w Babylon 5, czy też w Firefly. Obydwa te seriale są w pewnej mierze duchowymi spadkobiercami opowieści wymyślonej przez Nationa. W przypadku pierwszego nie jest tajemnicą, że jego twórca, JMS, bardzo lubił brytyjskie seriale. Widać to chociażby w wykorzystaniu przez niego gestów i dialogów z bardzo znanego serialu Prisoner, kiedy tworzył jedną z wielu grup spiskowców pojawiających się na stacji Babylon 5. Niektórzy fani wskazują tutaj chociażby na to, że Bester, jedna z ważniejszych postaci serialu JMSa, cały czas nosi rękawiczkę na lewej dłoni. Zupełnie jak Travis, choć w jego przypadku spowodowane jest to tym, że ma protezę. Jeszcze wyraźniej pewne podobieństwa widać, kiedy ogląda się spin-offa z Babylon 5, czyli Crusade. Ten krótkotrwały serial w gruncie rzeczy wykorzystywał charakterystyki postaci z Blake’s 7 i dostosowywał je do świata wymyślonego przez JMS.

Natomiast, jeżeli ktoś się pyta, gdzie w przypadku Firefly widać inspiracje serialem wymyślonym przez Nationa, to poza wskazaniem na konstrukcje poszczególnych bohaterów mam jeszcze jeden dobry argument. W notatkach, które powstały po spotkaniu, na którym po raz pierwszy pojawił się pomysł na Blake’s 7 możemy znaleźć jak decydent BBC określił koncepcję serialu: Kosmiczny Western (A space Western adventure). Tak po prawdzie jednak, jak sam Terry Nation przyznawał w wywiadach, oglądając przygody Blake’a, tak na prawdę mamy do czynienia z Robin Hoodem w kosmosie.

Bardzo specyficzny hołd względem Blake’s 7 mieliśmy do czynienia w przypadku filmu od razu produkowanego z myślą o rynku DVD Battlespace. Reżyser filmu, Neil Johnson, specjalizuje się w bardzo nisko budżetowych produkcjach. Taką jest też Battlespace, gdzie jedynym prawdziwym aktorem jest Paul Darrow (czyli Avon), który pojawia się jako nagranie przez pierwszych kilkanaście sekund filmu. O poziomie tego filmu najlepiej świadczy to, że większość opowieści jest tłumaczona przez narratora monotonnym głosem. Niby ma on ledwie 87 minut, ale wydaje się, że tak na prawdę ma 200. Jednakże nawiązania nie ograniczają się tylko do zatrudnienia Darrowa. Przykłądowo jeden z bohaterów ma na imię Roj Ussal – nazwiska żadnemu fanowi s-f nie musze chyba tłumaczyć?

Pomijając już inne produkcje, które wykazują daleko idące inspirację przygodami Blake’a i ekipy (wspomina się i o Andromedzie, ale też Farscape), to mamy i inne przykłady hołdu oddanego omawianemu tutaj serialowi. Arjen Anthony Lucassen, muzyk grający progresywny metal nazwał jeden z wielu swoich projektów Star One. Dla wielu słowa te nie mają znaczenia, jednak fani Blake’s 7 od razu skojarzą je ze stacją bojową, która pojawia się w jednym z odcinków serialu. Żeby nie było, że to przypadkowa zbieżność, na debiutanckiej płycie tego zespołu, zatytułowanej Space Metal pojawia się piosenka Intergalactic Space Crusaders. Jest to tak na prawdę zapis dialogu pomiędzy Avonem i Blakem, gdzie poszczególni wokaliści wcielają się w bohaterów i w bardzo uproszczonej formie opowiadają fabułę serialu.

Na koniec warto dodać, że od dłuższego czasu krążą plotki, o tym, że ma powstać nowa wersja Blake’s 7. Jest nawet strona www przygotowywanej produkcji, ale po pewnym czasie okazało się, że żadna stacja telewizyjna w Wielkiej Brytanii nie ma wystarczających funduszy, aby zrealizować ten projekt. Jedyne, co osiągnięto, to nagranie bardzo popularnych w Wielkiej Brytanii słuchowisk, które pokazywały na nowo przygody Blake’a i Avona. Były one na tyle popularne, że zaczęły powstawać kolejne przygody, tak prezentujące na nowo stare historie, jak i nowe opowieści z oryginalnymi aktorami. Ostatnio jednak SyFy (tzn. Sci-Fi Channel) zaczęło poważniej mówić o ewentualnym remake’u. W gruncie rzeczy wydaje się to dobrym pomysłem z punktu widzenia tej stacji. Jej największym jak dotąd sukcesem była nowa wersja Battlestar Galactica, a od dłuższego czasu nie było na jej antenie żadnego nowego serialu s-f z prawdziwego zdarzenia. Czyżby tym razem ponownie grupa terrorystów miała walczyć z wszechpotężną Federacją? Zobaczymy, ale mam duże wątpliwości, czy zachowany zostanie mocno problematyczny charakter działań bohaterów. No i czy znajdą dobrych aktorów do poszczególnych ról, bo ja nie bardzo widzę kogokolwiek, kto mógłby zastąpić Paula Darrowa w roli Kerr Avona.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Kreska w rytmie muzyki (czołówki kreskówek)

Ten post jest częścią większej całości. W kilku tekstach (niebędą one publikowane po kolei) będę omawiać różne sposoby komponowania czołówek filmów i seriali. Pierwszy kontakt widza z daną produkcją jest najważniejszy. Dlatego też zaczniemy od tych seriali, od których rozpoczyna się przygoda większości osób z telewizją. Dla niektórych będzie to mała zabawa we wspomnienia, inni natomiast będą mieli okazje poznać różne mniej, lub bardziej ciekawe produkcje. Jak łatwo zgadnąć będę teraz omawiać to, od jakiej melodii i animacji rozpoczynały się tak zwane bajki telewizyjne. Muzyka z czołówek, to pewien ciekawy element każdego serialu animowanego. Tworzyły one nastrój, ale też miały przedstawić bohaterów.

Pewnym punktem wyjścia będzie dla nas czołówka serialu, którego nigdy nie widziałem. Taki wybór produkcji pozwala spojrzeć na nią świeżym okiem, bez wspomnień i innych rzeczy, które zaburzają percepcję. Defenders of Earth pochodzi z 1986 roku. Była to produkcja, która miała chyba wykorzystać wszystkich bohaterów należących do King Enterprises, czyli Flasha Gordona, Fantoma i Magika Mandrake’a. Co ma na celu czołówka takiego serialu? Mamy oto wielu bohaterów, w związku z tym początek każdego odcinka jest skupiony na jednym zadaniu. Widz, który siada przed telewizorem rano w sobotę (niejako tradycyjny dzień kreskówek w amerykańskiej telewizji, jak zaświadcza Tommy Lee Jones w Liberatorze), ma ochotę coś obejrzeć. Nie ogląda jednak seriali co tydzień, w związku z czym za każdym razem czołówka ma zaprezentować wszystkich bohaterów. Poznajemy ich umiejętności i zdolności specjalne. Nie ma wprowadzenia do świata, choć przez sekundę widzimy głównego złego, czyli Minga. Co ciekawe tekst piosenki, gdzie każdy wers przedstawia nam kolejnego z bohaterów, został napisany przez samego Stana Lee.

Trochę inne podejście mieli twórcy Denvera, ostatniego dinozaura. Ten kuriozalny, acz urokliwy serial powstał jeszcze przed właściwą popularnością dinozaurów, która miała miejsce po sukcesie Parku Jurajskiego. Opowiadał on o grupce dzieci. Odnaleźli oni jajo dinozaura, z którego wykluwa się tytułowy Denver. W każdym odcinku bohaterowie przeżywają różne przygody, ale zawsze kończą się one szczęśliwie. Pomysł na całą opowieść jest dosyć szalony, więc ponownie, jak miało miejsce przy okazji Defenders of Earth serial za każdym razem informował widza, z czym ma do czynienia. Tutaj jednakże polegało to na powtarzaniu samej sekwencji narodzin bohatera. Przyznam, że w dzieciństwie oglądałem Denvera i to nie w telewizji, a na kasetach z wypożyczalni. Był on wtedy bardzo zabawny, ale teraz już niewiele pamiętam z przygód ostatniego dinozaura. W każdym razie, tak jak napisałem, czołówka ma na celu wyjaśnić koncept stojący za całym serialem dla każdego nowego widza.

Skoro jednak jesteśmy przy dinozaurach, to myliłby się ten, kto uznałby, że zawsze były one dobrymi, pozytywnymi bohaterami. Były także produkcje, gdzie miały trochę inną rolę. Cadillaci i dinozaury są czymś, co teraz nie miałoby prawa powstać. Narrator w czołówce informuje młodego widza, że w przyszłości siły natury wydarły się spod kontroli i dinozaury wróciły, a teraz rządzą planetą. Na szczęście jest bohater, który jest prawdziwym macho. Jeździ porządnym klasycznym cadillaciem i radzi sobie świetnie w świecie, gdzie „tylko silni przetrwają”. Przypuszczam, że wszystkie organizacje dbające o wychowywanie dzieci, oraz Greenpeace dostałyby teraz regularnej palpitacji serca, gdyby taki serial pojawił się we współczesnej telewizji. Czołówka doskonale wprowadza widza w to, czego należy się spodziewać po całej opowieści. Była to zresztą produkcja całkiem popularna, bo nawet powstała gra RPG oparta na tym świecie (której niestety nigdy nie miałem w rękach – zresztą powstała ona raczej na bazie komiksu, który był materiałem źródłowym dla serialu, a nie na podstawie samej produkcji telewizyjnej). Dodajmy także ironicznie, że musieliśmy poczekać kilkanaście lat, aby dostać wersję aktorską serialu, czyli Terra Nova. Przy czym wydaje mi się, że pomysł, iż w przyszłości dinozaury wrócą do życia ma więcej sensu niż podróż w czasie w przeszłość, jako forma kolonizacji planety.

Czasem jednak widz napotykał na nawet bardziej dziwne pomysły twórców kreskówek. O dziwo i ta produkcja trafiła do naszej telewizji. Wszyscy znamy opowieść o królu Arturze i rycerzach Okrągłego stołu. Ten cykl eposów reklamujących IKEę jest dalej popularny i wykorzystywany w kulturze na różne sposoby. Czy jednak nadaje się on na bajkę dla dzieci? Niestety niespecjalnie, a przynajmniej takie było zdanie części producentów seriali animowanych. Stąd postanowiono ją unowocześnić. W wyniku wypadku magiczno-temporalnego grupa zawodników futbolu amerykańskiego zostaje przeniesiona do Camelotu. Akurat zniknął Artur i wszyscy rycerze, więc owi zawodnicy zastępują ich w roli obrońców zamku. Zapowiedź przedstawia, skąd bohaterowie znaleźli się w Camelocie, oraz jakie specjalne umiejętności posiadał każdy rycerz, oraz jego zbroja.

Zresztą nie jest to jedyny serial, który wyszedł z dosyć dziwnego pomysłu unowocześnienia starszej opowieści. Wielu zapewne zna i pamięta film Highlander, który u nas dosyć niefortunnie został przetłumaczony, jako Nieśmiertelny. Tamto Connor MacLeod walczył z Kurganem i głowy radośnie latały na ekranie. Gdzieś w latach 90-tych ktoś we Francji wpadł na pomysł, aby z tej produkcji zrobić serial animowany dla dzieci. Nie wiem skąd taki pomysł mógł komuś przyjść do głowy, chociaż z drugiej strony jest też serial animowany o Robocopie. W każdym razie poprawiono fabułę, tak, aby była bardziej nowoczesna i mogła zainteresować młodego widza wyśnionego przez producentów. Zamiast Nowego Jorku lat 80-tych opowieść dzieje się w przyszłości. Znany nam Ramirez tym razem szkoli młodego Quentina MacLeoda (pamiętajcie, ta rodzina ma jakiś dar do rodzenia nieśmiertelnych: Connor, Duncan, Quentin i Collin!). Narrator w zapowiedzi tłumaczy widzowi za każdym razem, kto jest złem, kto jest dobrem, ale nie tłumaczy dla znających oryginalny film jak odbywa się Ożywienie (Quickening, bardzo wredne określenie wymyślone przez Widena, scenarzystę oryginału). Na szczęście dla widza oczekującego dużej liczby latających głów, piorunów i dźwięków muzyki Queen twórcy filmu postanowili pokazać, jak w wersji dla dzieci odbywa się dekapitacja. Generalnie w serialu nie chodzi o przecinanie szyi ostrym narzędziem, zamiast tego cały proces odbywa się poprzez złączenie rąk wokół miecza… i tak Quentin będzie zdobywać siłę, aby móc wreszcie pokonać zło. Pomimo tych rzeczy serial jest raczej ciekawy, dziwny i zabawny. Na marginesie dodam, że ma też jeden odcinek będący chamskim wręcz plagiatem, albo bardzo fajnym hołdem złożonym Powrotowi Jedi.

Skoro jesteśmy przy Gwiezdnych Wojnach, pojawienie się na ekranie kin tego filmu spowodowało, że miecze świetlne stały się popularne. Żałuje wręcz, że serialu, o którym zaraz wspomnę nie poznałem przed moimi prelekcjami na Polconie/Falkonie na temat produkcji telewizyjnych inspirowanych sagą Lucasa. W trzy lata po premierze Nowej nadziei na ekranach telewizorów pojawiła się opowieść o ziemi po tradycyjnej kosmicznej katastrofie. Cywilizacja upadła, ale po 2000 lat ludzkość powstaje i stara się odbudować Ziemię. Bohaterem serialu jest Thundarr Barbarzyńca, skrzyżowanie Conana z Lukiem Skywalkerem i od niego serial bierze swoją nazwę. Postaci pozytywnych w opowieści jest więcej i do drużyny dodać należy Uklę, czyli Wookie-podobną istotę i księżniczkę Leię… znaczy się Ariel, która wcale nie jest małą syrenką! Jakby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości nasz bohater ma Słoneczny miecz. W każdym razie walczą oni ze złem i te ważne informacje poznajemy od narratora, który nam to wszystko dokładnie tłumaczy.

Zabawną rzeczą jest, że często produkcje, które wykorzystywały wielkie sukcesy kinowe, same potrafią inspirować kolejne filmy, czy seriale. Tak jest w przypadku animacji o wdzięcznym tytule Blackstar Jest to mieszanka Thundarra Barbarzyńcy i Bucka Rogersa w wersji z lat 70-tych. Głównym bohaterem jest dzielny John Blackstar, który przez czarną dziurę trafia na planetę Seygar, gdzie walczy z jej złym władcą. Mamy opowieść, gdzie grasują dziwne magiczne istoty, ale też fabuła opowiada o dwóch mieczach: Mieczu Mocy (Power Sword) i Mieczu Gwiazd (Star Sword). Jak ktoś ma jakieś uwagi na temat oryginalności pomysłu polecam czołówkę, która streszcza fabułę serialu. Wykorzystuje ona obraz i ujęcia znane choćby z czołówki Bucka Rogersa.

Pewnym ekstremum opisowych czołówek, które powtarzają całe fragmenty pierwszego odcinka jest Dungeons and Dragons. Ten serial animowany powstał na bazie gry RPG firmy TSR i w dużej mierze był reklamą tejże. Widz od początku jest wprowadzany w całą fabułę: grupa współczesnej młodzieży zostaje w tajemniczy sposób przeniesiona do świata gry i tamże walczy ze złem. Każdy bohater jest przedstawiony pod kątem jego profesji (podświadomie widz oczekuje, że zaraz zostaną podane ich statystyki). Co ważne nie ma tutaj żadnej muzyki, mrocznej melodii, czy gitarowego grania. Zamiast tego jest głos Mistrza Gry, tfu, Podziemi, który jest niskim szpetnym człowieczkiem. Musze przyznać, że jego wygląd chyba został wymyślony przez sfrustrowanych graczy po wyjątkowo złej sesji RPG.

Całkowicie osobnym przypadkiem jest Street Sharks, które było kiedyś nadawane przez naszą telewizje regionalną. Był to dziwny serial o grupie chłopaków zamienionych w zmutowane rekiny, którzy walczyli z szalonym naukowcem. Jak widać, jeżeli chodzi o absurd powoli zbliżamy się tutaj do ściany. Co natomiast mamy w zapowiedzi? Totalny chaos i gdyby nie zapewnienie, że tytułowe rekiny walczą ze złem, to można by mieć wątpliwości, kto jest kim. Bajka jak widać nie radzi sobie z wyjaśnieniem, o czym jest, ale wspomnienia były raczej dobre. Mam zresztą wrażenie, że Alexandro Jodorowski oglądał Street Sharks, bo bardzo lubi w swoich komiksach umieszczać różne rekino-ludzkie istoty. W każdym razie serial ten pokazuje, że nieprzemyślana czołówka potrafi bardzo mocno utrudnić kontakt z produkcją.

 

Co ciekawe nie zawsze seriale miały rozbudowane, długie czołówki. W dawnych czasach bywały one wręcz przeraźliwie krótkie i bardzo ogólnikowo mówiły, o czym jest dany serial

 

 

Jednakże nawet w przypadku Marvelowych animacji, które nie grzeszyły jakością techniczną, były i takie, które były bardziej interesujące z naszego punktu widzenia. Były to poniekąd pierwowzory czołówki Defenders of Earth. W każdym razie zapraszam do obejrzenia czegoś, co poniekąd jest zapowiedzią Avengers:

 

Moja złośliwość powyżej na temat Marvela jest trochę niesprawiedliwa. Nie tylko ta firma miała pecha do adaptacji telewizyjnych. Mimo wszystko jednak, tak jak w filmach pełnometrażowych, tak i w serialach widać, że DC zawsze było lepsze. Nawet w czasach, kiedy wysokie budżety kreskówek były marzeniem nielicznych wizjonerów, a obowiązującą koncepcją był przesłodzony kicz:

 

Czołówki seriali animowanych podlegały na przestrzeni lat różnym zmianom. Można jednak powiedzieć, że stałym ich elementem było przypominanie widzom fabuły i bohaterów. Różniło się to od seriali „dorosłych”, które skupiały się na prezentacji aktorów odgrywających poszczególne postaci. W przypadku animacji osoby dostarczające głosy pozostawały anonimowe. Jednakże taka konstrukcja czołówki miała jeszcze jedno bardzo praktyczne uzasadnienie. Seriale animowane podlegały daleko idącej rotacji w telewizji. Nawet i u nas często było tak, że nigdy nie można było być pewnym, czy za tydzień wróci nasza ulubiona produkcja. Co więcej nie były to czasy, kiedy widz oglądał wszystkie odcinki. Magnetowidy i inne urządzenia nagrywające telewizje były stosunkowo rzadkie. W związku z tym za każdym razem należało uświadomić widza, z czym ma do czynienia.

Osobną kwestią jest muzyka, która widać wyraźnie dopasowywała się do aktualnych mód. W latach 80-tych popularny był popowy hardrock, stąd wszystkie czołówki z tego okresu w praktyce wykorzystywały dosyć podobne melodie. Co ciekawe jednak moda ta w animacji trwała znacznie dłużej niż na rynku muzycznym. Wydaje się, że pewien konserwatyzm seriali kierowanych do dzieci sprawiał, że wolniej podlegały one różnorakim trendom. Widać to zresztą w tym, że właśnie w serialach dla dzieci dłużej przechowały się wyobrażenia męskich bohaterów, którzy bliżsi byli macho, niż miało to miejsce w filmach skierowanych do dorosłych. Co ważne i ciekawe jednak, we wszystkich wymienionych powyżej serialach, które „domyślnie” były kierowane do chłopców mamy postaci kobiece, które nie służą z oczywistych powodów do pokazywania piersi. Wbrew pozorom są one zdecydowanie bardziej wielowymiarowe, choć mają tylko 2D, od ich odpowiedników pojawiających się w innych programach telewizyjnych tamtych czasów. Oczywiście bardzo często były one dodatkiem do właściwych bohaterów, jak April O’Neal w Żółwiach Ninja, ale i tak zapadały w pamięć.

Niestety klasyczne kreskówki odeszły i już nie wrócą. Klasyczna animacja ustąpiła, nawet na antenie Cartoon Network, miejsca tandetnym serialom z aktorami. Zarazem odeszły czołówki, które były czasem nawet ciekawsze od właściwych seriali.

Na koniec coś, co nie potrzebuje czołówki. W niektórych krajach zamiast Hanna Barbera jest coś takiego:

 
 
 
 
160 words, 940 letters
113 words, 660 letters
 
 
 
5 words, 25 letters