Category: posty o wszystkim i o niczym

Potrzeba przerwy

Po czym poznać, że człowiek potrzebuje przerwy? Chyba najlepiej po tym, że choć normalnie udaje mu się regularnie robić swoją pracę, to w pewnym momencie wszystko się sypie. Ostatnio jakoś nie wychodziło mi umieszczanie tekstów równo w piątki i soboty. Wydaje mi się, że potrzebuję trochę czasu na naładowanie akumulatorów, stąd na okres dwóch tygodni (sposób liczenia zależny jest od mej weny) zawieszam pisanie postów.

W formie przeprosin zdjęcie nudnego miasta angielskiego:

Oto drzwi do jakiegoś tam domu.
Oto drzwi do jakiegoś tam domu.

Germańscy oprawcy wobec polskich filmów

Pewnym niesamowicie ciekawym dla mnie odkryciem było natrafienie na polskie filmy na niemieckiej wersji popularnego sklepu internetowego. Szybko zorientowałem się, że nasi zachodni sąsiedzi mają tendencję do bardzo ciekawego dobierania okładek do filmów. Także i tłumaczenia tytułów są bardzo intrygujące i do pewnego stopnia, oszukańcze.

Zbyszko w wersji orientalnej.
Zbyszko w wersji orientalnej.

Zacznijmy od pierwszego z omawianych tu filmów w kolejności produkcji, czyli Krzyżaków Aleksandra Forda. Znana wszystkim opowieść oparta na powieści Henryka Sienkiewicza była popularna nie tylko w Polsce. Film z 1960 roku był wyraźnie anty-niemiecki, nakręcony w celach propagandowych. Jak w takim wypadku przygotować taką produkcję dla widza Niemieckiego? Zacznijmy od tego, że można zmienić tytuł: Die letzte Schlacht der Kreuzritter, czyli Ostatnia bitwa Krzyżowca. Okładka przedstawia natomiast tureckiego rycerza. W związku z tym, o czym jest ten film? Patrząc na pudełko DVD można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z opowieścią o bliskim wschodzie, gdzie zapewne dzielni Krzyżacy będą pozytywnymi bohaterami. Nim ktoś mi zwróci uwagę, dodam, że na niektórych edycjach mamy bardziej pasujący tytuł: Die Kreuzritter. Jest to jednak raczej mniejszość.

Skrzetuski wersja Jeruzalem
Skrzetuski wersja Jeruzalem

Na tym jednak nie koniec naszych zabaw z językiem i okładką. Niemiecki wydawca wpadł na pomysł zrobienia serii filmów o krucjatach. Tytuł Die Kreuzritter mówi wszystko. Jakie jednak filmy pomysłodawca zdecydował się wybrać? Pierwsze trzy są całkiem rozsądne: Krzyżowcy z 2001 roku w reżyserii Dominique Othenin-Girarda, czyli włosko-niemiecką koprodukcję telewizyjną. Następny to Soldier of God Williama Hogana z 2005, który specjalizuje się raczej w filmach dla Sci-fi channel. Trzecim jest Sacra Corona, czyli kolejna historyczna produkcja w dorobku Gabora Koltay’a. Ten film z 2002 miał być elementem rocznicowych uroczystości na Węgrzech (Stefan etc.), acz wedle dominującej opinii, nie jest najlepszym dokonaniem tamtejszej kinematografii. Pierwsza seria składa się jak widać z trzech, raczej nisko budżetowych opowieści o średniowieczu, przy czym dwie pierwsze bezpośrednio związane są z krucjatami. Także czwarta, I cavalieri che fecero l’impresa, w reżyserii Pupiego Avati, jak i szósta Coroana de foc, odwołują się do średniowiecza, acz raczej związku z krucjatami nie mają za wiele (film Avatiego najwięcej. Wypada jeszcze dodać, co wiele mówi o świadomości historycznej Niemców, że Coroana, to film fantasy, a nie historyczny. Taka drobna różnica, no, ale wiadomo, produkcja rumuńska, a tam w Rumunii, to kto by wiedział jak było. Jest jednak jeszcze piąta część, nad którą tutaj przeskoczyłem. Chodzi o film produkcji polskiej, czyli Ogniem i mieczem. Tak, Mit Feuer und Schwert jest przez niemieckiego dystrybutora zaliczony do filmów krucjatowych. Zresztą sama okładka mówi wszystko. Oto mamy templariusza na koniu, a w tle jakaś średniowieczna armia. Jak musi się czuć niemiecki widz, który widzi taką okładkę, a następnie ogląda Żebrowskiego, wolę nie myśleć.

Skrzetuski wersja front wschodni
Skrzetuski wersja front wschodni

Zresztą wydaje się, że niemieccy dystrybutorzy bardzo polubili Żebrowskiego i na stałe złączyli go z ruchem krucjatowym. Jak wiadomo aktor ten zagrał w rosyjskiej propagandówce o Polakach na Kremlu, czyli 1612. Film ten wydano także u naszych zachodnich sąsiadów. Na okładce jest Żebrowski w hełmie husarza, a pod jego zbolałą twarzą widzimy cały oddział tychże. Nie to jest jednak najciekawsze, a tytuł: 1612 – Angriff der Kreuzritter, czyli tłumacząc: 1612 – Atak krzyżowców. Trzeba przyznać, że jest to całkiem ciekawe oddanie rosyjskiego Хроники смутного времени. Czyli Kroniki czasu smuty. Niemcy jednak, jak widać, mają fetysz krucjat.

Kmicic w hełmie zasłaniającym nos
Kmicic w hełmie zasłaniającym nos

Skoro jednak wydano u Niemców Ogniem i kmieciem, to naturalnym wydaje się pytanie, a co z Panem Wołodyjowskim i Potopem? Śpieszę poinformować, że i te dwa filmy można kupić, acz już w nie w serii. Tym razem tłumacz także się popisał, gdyż oto Potop został przetłumaczony bardzo oryginalnie na: Die Ritter des Reiches. Rycerze Rzeszy, to całkiem ciekawa kreacja, która zapewne spodoba się wielu historykom. Sprawa się na tym jednak nie kończy. Jednakże na tym nie koniec, gdyż pod tym tytułem mamy dwa filmy! Dlaczego? Odpowiedź jest prosta, Potop podzielony na dwie części. Ku radości niemieckiego dystrybutora Hoffman nakręcił na tyle długi film, że można go spokojnie podzielić.

Następną rzeczą wartą uwagi są tytuły tych dwóch pierwszych filmów z Trylogii. Skoro podzielono nam Potop, to, jaki tytuł nadano poszczególnym częściom? Pierwsza jest niezwykle urokliwa, Die Barbaren kommen. Tłumaczyć chyba nie trzeba, na dodatek okładka wiele mówi. Tam to mamy rycerza średniowiecznego z mieczem i okrzykiem, a w tle jakąś czeredę niczym z Trzynastego wojownika.

Kmicic z odsłoniętym nosem. Niestety.
Kmicic z odsłoniętym nosem. Niestety.

Motyw ten przewija się dalej, bo druga połowa Potopu dostała tytuł Die Belagerung. Tłumacząc na nasze, Oblężenie. Okładka przedstawia ponownie średniowiecznego rycerza, acz tym razem skupionego. Z jego miecza spływa posoka. W tle średniowieczno-niewiadomo-jakie zamczysko.

Wołodyjowski zakrawawiony. Zapewne przed chwilą zasiekł kilku Turków. Mimo wszystko ma on jednak retro-fetysz.
Wołodyjowski zakrawawiony. Zapewne przed chwilą zasiekł kilku Turków. Mimo wszystko ma on jednak retro-fetysz.

Wszystko może i byłoby w miarę w porządku, gdyby nie to, że mamy i niemieckiego Pana Wołodyjowskiego. Tym razem mamyDie Rache des Schwertes. Pytasz się czytelniku, co to znaczy? Zemsta miecza! Na dokładkę okładka powtarza znany nam już z Potopu motyw. Średniowieczny rycerz i jego zakrwawiony miecz.

W ten sposób dochodzimy do prostej konkluzji. Polska była rajem krucjatowym, gdzie ten ruch przetrwał do XVII wieku i to nie tylko, jako idea, ale także i uzbrojenie, czy zapewne taktyka pozostała taka sama. Wiadomo bowiem, że wschód rozwija się wolniej, a i dla Niemców średniowiecze to epoka bardzo pojemna. Pamiętam pewien dokument o paleniu czarownic, gdzie omawiano sprawy z XVI i XVII wieku, a wszyscy bohaterowie mieli odpowiednie stroje. Jednak, aby biedny widz nie czuł się zagubiony narrator stwierdził wprost „mroki średniowiecza rozświetlały stosy, na których palono czarownice”. Stąd też całkiem normalne jest, że Azję Tuchajbejowicza na pal nabili jacyś tam Templariusze. Zapewne to ci, którzy przechowywali wiedzę o dzieciach Marii Magdaleny i Jezusa. Czy jakoś tak to szło.

Sport przyszłości

Wojny nie ma, jest za to sport.
Wojny nie ma, jest za to sport.

Kultura masowa lubuje się w opowieściach o sporcie i sportowcach. Mamy wiele filmów o wybitnych zawodnikach pokonujących przeciwności losu. Czasem oparte na faktach, a czasem zmyślone, ale zawsze odwołujące się do wizji osoby, która staje się kimś dzięki talentowi, czy też poświęceniu. Na kinowych ekranach biegał nam Rocky, który swoimi silnymi ramionami okładał po twarzy po kolei Apollo Creeda, a potem kolejnych uzurpatorów do jego chwały. Boks tutaj jest dobrym sportem, gdyż mamy bardzo spersonalizowaną walkę.

Tego typu opowieści wybiegały zarazem poza ziemię i współczesność, stąd nie jest dziwnym, że powstał film w stylu Areny. Ta produkcja z 1989 roku jest przykładem głupawego filmu akcji. Spośród wielu podobnych produkcji wyróżnia ją to, że ma pewne elementami s-f. Tego typu filmy pozwalają na chwile się wyłączyć, a dzięki nieskomplikowanej fabule, prostym metodom produkcji, można się dobrze odprężyć. Poza tym powtarzają znany i lubiany motyw. Za produkcje odpowiadał przewijający się już tutaj na stronie Charles Band (na przykład tutaj). Jego nazwisko nie gwarantuje dobrego filmu, ale przeważnie da się go oglądać.

Arena dzieje się w dalekiej przyszłości na stacji kosmicznej umieszczonej w nieznanym miejscu. To znaczy widzom nieznanym, bo dla mieszkańców galaktyki to popularne i ważne miejsce spotkań. Na stacji odbywają się pojedynki w sporcie, który jest czymś w stylu boksu, a raczej nawet MMA. Dwóch wchodzi na ring, a wychodzi jeden. Walki te są bardzo popularne i gwarantują bardzo duże pieniądze chętnym do stanięcia do konfrontacji. Walczą przedstawiciele różnych ras, ale aby było sprawiedliwie ich przewagi gatunkowe są niwelowane przez specjalny program. Osłabia on silniejsze gatunki, sprawiając, że słabsze nie są skazane na porażkę. Pomimo takiego wsparcia od wielu dekad żaden człowiek nie był w stanie zostać mistrzem, więcej, żaden człowiek od dłuższego czasu w ogóle nie bierze udziału w walkach.

Film zaczyna się od pojedynku pomiędzy dwoma obcymi. Trenera jednego z nich gra znana z Babylon 5 Claudię Christian. Jej podopieczny przegrywa. Potem w okolicznym barze jeden z jej zawodników rozpoczyna bójkę z kelnerem. Walka jest krótka i zdecydowana. Kelner wygrywa wyrzucając nachalnego wojownika przez okno. Za karę zostaje sprawnie zwolniony. Razem w kolegą z pracy Shortym, który ma cztery ręce, udaje się do zamkniętego dystryktu stacji. Tam zostaje odnaleziony przez ludzi Christian, którzy chcą się zemścić za pobicie kolegi, oraz jeżeli się im to nie uda, zaproponować, że zakontraktują go do walk. Armstrong odmawia pobiwszy ludzi Christian. Wkrótce jednak zostaje przekonany i staje do pojedynku pięściarskiego.

Boks jednak i wcześniej był wykorzystywany w ramach tworzenia opowieści fantastyczno-naukowych. Wystarczy wspomnieć oryginalny odcinek Strefy mroku pod tytułem: Real Steel. Tam trener/menadżer grany przez Lee Marvina ma robota, który bierze udział w walkach bokserskich. Ten robot jest jednak już stary i zniszczony. Nie ma szans przeciwko nowszym przeciwnikom.

Jednakże kultura masowa nie ogranicza się tylko do przetwarzania znanych już motywów o walce dwóch wojowników. Mamy także propozycję pod wieloma względami ciekawsze. Mianowicie próby stworzenia nowego sportu. Tutaj za najciekawsze należy uznać rollerball i jugger. Obydwa sporty były na tyle ciekawe, że statyści w czasie przerw w kręceniu filmów prowadzili własne rozgrywki.

Rollerball w reżyserii Normana Jewisona i z Jamesem Caanem w roli głównej jest całkiem dobrze znanym filmem. Doczekał się nawet remake’u, ale o nim lepiej nie wspominajmy. Jest to historia starego gwiazdora, który nie chce iść na emeryturę, stąd ma zostać upokorzony. Jest to pojedynek człowieka z biurokratyczno-korporacyjną maszyną.

Sam sport jest rozwinięciem zasad roller derby, czyli polega na połączeniu wyścigu na wrotkach z elementami gier z piłką. Należy donieść ów symboliczny obiekt do końca trasy, acz tutaj jest różnica względem derby, gdyż celem w filmowym sporcie jest trafienie piłką do specjalnej bramki i w ten sposób zdobywa się punkty. Dodatkowo rollerball dodaje do zestawu graczy osobnych zawodników na motocyklach, którzy zdecydowanie przyśpieszali tempo rozgrywki.

Także i w Batman Beyond mieliśmy nowy sport, acz przypominał on bardzo mocno hokej. Trzeba też dodać, że wiele jego elementów przywodziło na myśl starą grę HyperBlade, gdzie zawodnicy brali udział w dosyć brutalnych zawodach. Mieliśmy tam dwie drużyny po trzy osoby. Jedna była bramkarzem, a dwie pozostałe próbowały przejąć krążek i zdobyć bramkę. Ewentualnie wykluczyć z rozgrywki przeciwnika poprzez użycie siły fizycznej. Gra nie była sukcesem finansowym, ale była bardzo fajna. Poza samym atakowaniem przeciwników można było także używać różnych rodzajów broni, takich jak miny.

Biegnij z czaszką psa, biegnij!
Biegnij z czaszką psa, biegnij!

Podobnież przemyślany sport przyszłości znajdziemy w Blood of Heroes/Salute to the Jugger. Film w reżyserii i scenariuszu napisanym przez Davida Webb Peoplesa, czyli twórcę Blade Runnera, jak i Bez przebaczenia. Stworzył on fascynującą i niezwykle ciekawą opowieść osadzoną w realiach postapokalipsy. Po tym, jak upadła cywilizacja ludzkość żyje w rozlicznych wioskach, jak też i w kilku wielkich miastach. Zdecydowana większość populacji ledwie egzystuje, podczas gdy przywódcy miast opływają w dostatki. Jedyną szansą awansu społecznego jest de facto dostanie się do ligi zawodowej sportu znanego jako jugger. Nikt nie wie do końca, kiedy on powstał, acz jego brutalność wskazuje dosyć jednoznacznie na czasy po upadku.

Sport ma dosyć proste zasady. Jest też niezwykle brutalny. W każdej z dwóch drużyn jest 5 zawodników. Czterech ma własną broń, natomiast piąty ma jako jedyny prawo trzymać piłkę – głowę psa. Ma on za zadanie nabić ją na kij przeciwnej drużyny i w ten sposób wygrać mecz. Każda rozgrywka trwa przez trzy rundy po „100 kamieni”. Pewnym utrudnieniem dla osoby noszącej głowę psa są pozostali zawodnicy, którzy mają prawo w dowolny sposób powstrzymać przeciwnika. Można łamać nogi, wybijać oczy, a nawet w ramach walki zabić. Zarazem jednak jest to sport, gdzie po zakończeniu rozgrywki wszyscy są przyjaciółmi. Razem idzie się na ucztę, a także i oddaje innym przyjemnościom (zawodnicy w juggera, obojga płci, mogą wybierać wśród chętnych do spędzenia z nimi nocy). Stąd też i tytuł, krew bohaterów, gdyż sport ten jest formą walk wojowników. Podobnie jak w innych znanych nam z kultury przykładów, wojownik działa w walce inaczej niż żołnierz. Zwycięstwo nie wiąże się z upokorzeniem wroga, a ze spełnieniem razem pewnej formy przygody.

Pomiędzy wojną, a wojną?
Pomiędzy wojną, a wojną?

Sport jest substytutem wojny. Szczególnie sport kontaktowy. Stąd też naturalnym jest, że w wizjach przyszłościowych zawodów, staje się on coraz bardziej brutalny i bliższy swojemu początkowi. Stąd w Death Race 2000 można było przejeżdżać staruszków, czy też używać broni do osiągnięcia celu. Naturalną tego konsekwencją jest pokazywane w Blood of Heroes bardzo znane kulturowo podkreślanie szacunku i wspólnego celebrowania zakończenia walk. W przyszłości sport będzie istniał, acz może nie do końca taki, jak obecnie istniejące federacje sportowe chciałyby. Na pewno będzie mniej korupcji w umieszczaniu zawodów. Szczególnie po nuklearnej apokalipsie.

Kobieta do bicia, czyli superbohaterki

Ten film nigdy nie powstał.
Ten film nigdy nie powstał.

Tytuł dzisiejszego tekstu jest dosyć ironiczny i poniekąd dwuznaczny. Można go interpretować, jako zdanie o tym, że jest kobieta, którą się bije, ale też i być zdania, że chodzi o bicie przy użyciu tejże osobniczki płci żeńskiej. Ten dualizm znaczeniowy dobrze wprowadza nas do bardzo ciekawego przykładu drażniącej ignorancji panoszącej się po internecie. Jest taki bardzo popularny komiks, gdzie producent filmowy (domyślnie związany z wydawnictwem DC) tłumaczy, czemu nie może powstać film na podstawie przygód Wonder Woman. Podkreśla on pewne, znane wszystkim, problemy związane z bardzo specyficznym pochodzeniem tejże bohaterki. Jest to następnie kontrastowane z tym, że Thor, pochodzący z konkurencyjnej względem DC stajni Marvela, doczekał się własnego filmu. Po tym wszystkim internauta może krzyknąć o jakież to złe jest DC, gdzie kobiety tak źle się traktuje.

Pomijając kwestię tego, że żadnej postaci komiksowej nie życzę, aby trafiła do tak żenująco słabego filmu, jak to miało miejsce w przypadku Thora, chce zwrócić uwagę na jedną zasadniczą rzecz. Cały ten wywód świadczy nie tyle źle o DC, a o wiedzy autorów tego komiksu.

Prawdą jest, że Wonder Woman nie doczekała się wysoko budżetowego filmu Hollywoodzkiego, ale warto zadać pytanie, jacy do niedawna bohaterowie mogli się tym poszczycić? Superman, Batman (czyli obiektywnie znacznie bardziej znane na świecie postaci, niż Wonder Woman, której w czasach TM-Semic u nas nie wydawano poza numerami specjalnymi i gościnnymi wizytami!). Jednak, jeżeli spojrzymy na dokonania Marvela w tej dziedzinie, to mamy właściwie identyczną sytuację, gdzie jedynie Elektra doczekała się własnego filmu. Ktoś powie, że to i tak lepiej niż DC, gdzie powstał przerażający film o Kobiecie kot z Halle Berry w roli głównej.

Taka opinia jest prawdziwa, ale zarazem jest pięknym przykładem fałszu. Wystarczy bowiem sięgnąć trochę głębiej i okazuje się, że na ekranie kinowym w latach 80-tych pojawiła się pewna superbohaterka. Chodzi tutaj o Supergirl, z którą film był co prawda zmasakrowany przez krytykę filmową, a i nie zarobił zbyt dużo pieniędzy, ale liczy się sam fakt, że powstał. Czyli mamy sytuację, gdzie DC nim to było modne miało film o kobiecie super-bohaterce.

Lata 70-te miały pewien szykowny styl.
Lata 70-te miały pewien szykowny styl.

Na tym nie koniec, gdyż także i Wonder Woman miała dużo do powiedzenia poza komiksami. Przypadła jej rola gwiazdy telewizji, gdzie serial o jej przygodach był bardzo popularny. Cierpiał on na wszystkie wady seriali z lat 70-tych i dzisiaj z oczywistych powodów musi śmieszyć, ale warto pamiętać, że znowuż, DC niejako wyprzedziło popularne trendy.

Serial zniknął z anteny po trzech sezonach, ale w ten sposób nie skończyła się przygoda Wonder Woman z małym ekranem. Przez wiele lat podejmowane były kolejne próby stworzenia nowego serialu opowiadającego o jej przygodach. Udało się to dopiero w 2011 roku, ale stworzony pilot był na tyle nieudany, że nie zdecydowano się na nakręcenie całego sezonu. W ten sposób bohaterka zniknęła na jakiś czas z ekranu, acz wiadomo, że pojawi się w nowym Supermanie i jasnym jest, że docelowo doczeka się własnego filmu (podobnie jak i nowy Batman).

Oczywiście można narzekać, że jak na bardzo ważną bohaterkę, to jeden serial telewizyjny sprzed lat, to bardzo mało, ale świadczy to o zapominaniu o tym, jaką Wonder Woman ma pozycję. Filmy o superbohaterach zawsze były dosyć ryzykownym przedsięwzięciem, stąd też wybierano do nich najbardziej znanych bohaterów. Pomimo tego, wiele filmów nigdy nie powstało, a inne tworzono w męczarniach.

Który nie zawsze pasuje obecnie...
Który nie zawsze pasuje obecnie…

No ale skoro jesteśmy przy serialach, to wypada wspomnieć, że Wonder Woman nie była jedyną kobietą z komiksów o superbohaterach, która biegała po małym ekranie. W latach 90-tych stworzono także serial Birds of Prey opowiadający o grupie superbohaterek działających w Gotham. Nie był on wielkim sukcesem, ale znowuż, liczy się próba ekranizacji, a jej efekty są dla naszej dyskusji nieważne. Zresztą złośliwie można dodać, że i ostatni telewizyjny Superman, w wersji oryginalnej nazywał się Lois & Clark: The New Adventures of Superman. Oto kobieca bohaterka jest niejako ważniejsza od tego jednego z najbardziej znanych superbohaterów.

Jednakże dla sporej grupy internautów nie liczy się rzeczywistość, a ich własne fantazje. Tak Marvel, który nie może się poszczycić zbyt wieloma filmami o kobietach-superbohaterkach, jak też i serialami telewizyjnymi, staje się wzorem do naśladowania. Pomimo tego, że w całych Avengersach jedyną tak na prawdę postacią kobiecą jest Czarna wdowa, którą można określić mianem nieudanego eye-candy. Za prawdziwą bohaterkę ciężko ją uznać (bardziej na to miano zasługują wszystkie kobiety, z którymi romansował w filmach Bruce Wayne; wliczając to „europejki” z Batman Begins).

Po co jednak marnować czas na czytanie i poznawanie krytykowanego medium. Lepiej wpadać w szaleńcze okrzyki i pohukiwania. Ostatnio serialowa wersja komiksu Hellblazer, czyli Constantine, doczekała się swojej partii kontrowersji. Bardziej świadczą one nie o serialu, czy jego twórcach, a o tym, jak do wszelakich kwestii podchodzą internauci. Jeden z producentów powiedział w wywiadzie: “In those comic books, John Constantine aged in real time. Within this tome of three decades [of comics] there might have been one or two issues where he’s seen getting out of bed with a man. So [maybe] 20 years from now? But there are no immediate plans”. Od razu rzuciła się na niego grupa internetowych wojowników o sprawiedliwość krzycząc, że próbuje się ze znanego biseksualnego bohatera zrobić heteroseksualistę. Ten zarzut opiera się na dosyć zabawnym rozumieniu rzeczywistości. Nawet agresorzy przyznają, że ten wątek w biografii bohatera pojawił się w parę lat po jego pierwszej stronie komiksu. Nie wspominając o tym, że większość postaci, które w komiksie trafiały do jego łóżka było zdecydowanie kobietami, w porównaniu do bodajże jednego związku z mężczyzną (a i to dosyć kontrowersyjnego). Co więcej, żaden z atakujących nie postarał się choćby przeczytać, co mówi producent. Nie twierdzi on, ze Constantine jest heteroseksualistą w serialu. Stwierdza tylko, że na razie wątek ten nie będzie poruszany.

Podsumowując i upraszczając, ludzie powinni dać sobie na wstrzymanie. Napić się herbaty, czy piwa i zwyczajnie odprężyć zamiast rzucać radośnie kamieniami niczym w Żywocie Briana.

Sentymentalna łyżka dziegciu (Magia i Miecz; Secret Service)

Coś dziwnego się ostatnio dzieje na rynku prasy. Oto z martwych powstają dwa czasopisma, które kiedyś posiadały bardzo dużo czytelników, aby z czasem upaść i to nie zawsze w sposób przejrzysty. Dzięki zbiórce pieniędzy „Magia i Miecz”, czasopismo o grach RPG i nie tylko, uzyskało takie finansowanie, że ma zagwarantowane wydanie ośmiu numerów (biorąc pod uwagę, że ma to być kwartalnik, daje to dwa lata istnienia na rynku). Jest to ogromny sukces. Z drugiej strony, poza tego typu systemem zbierania funduszy, część redaktorów „Secret Service” postanowiła ożywić tytuł. Zapewniwszy sobie wydanie kilku numerów ogłosili oni zbiórkę pieniędzy na zwiększenie częstotliwości ukazywania się pisma, jak też i wielkości. Bardzo szybko pobili oni wszelkie rekordy polskich platform zbierania pieniędzy.

W momencie ogłoszenia powrotu obydwu czasopism posypały się radosne okrzyki i „facebookowe lajki”. Zarazem pojawiło się całe multum komentarzy i pytań, ale zaskakująco mało wątpliwości. Wydaje się, że mało, kto pamięta o tym, że obydwa te pisma swego czasu upadły. Co więcej, nie były to przypadki „Top Secret”, czy innych ofiar niefunkcjonującego rynku bankowo-prasowego. Zwyczajnie okazało się, że miały zbyt małą sprzedaż, aby utrzymać się na rynku. O ile w przypadku SSa można było mówić o konkurencji, która była na tyle silna, że doprowadziła do upadku przez pewien czas najlepiej sprzedającego się magazynu o grach komputerowych w Europie, to już MiM w praktyce nie posiadał rywali. Jego upadek wynikał w praktyce wyłącznie ze zmian związanych z rynkiem gier RPGie.

Okładka w sam raz na fantasy. Klasyka typowych okładek powieści o magicznych strojach kobiecych.
Okładka w sam raz na fantasy. Klasyka typowych okładek powieści o magicznych strojach kobiecych.

Przypomnijmy, że gorsza sprzedaż MiMa poniekąd łączyła się z upowszechnieniem internetu, w związku, z czym przestał on być dla czytelników oknem na świat. Co więcej, czytelnicy zwyczajnie przestali potrzebować pisma o grach w sytuacji, gdy właściwie porównywalne materiały mogli znaleźć bez większego problemu za darmo w sieci. Dodajmy też, że był to okres dosyć dużych przetasowań na rynku RPGów. Dotychczasowi potentaci zamykali podwoje, natomiast MiM, wydawany przez MAGa, niezbyt chętnym okiem patrzył na gry od innych wydawców. To był zresztą problem i innych czasopism o RPGach, gdyż były one w gruncie rzeczy sposobem na promocje danego wydawnictwa. Nie chodziło w nich o zajmowanie się rynkiem, a o zapewnianie sprzedaży własnych produktów. Prowadziło to do sytuacji, że w bardzo podzielonym światku RPGowców, gdzie każdy miał swój ulubiony system, pismo to nie miało sporej jego części niczego do zaoferowania.

Do końca swojej egzystencji MiM raczej nie zachwycał okładkami.
Do końca swojej egzystencji MiM raczej nie zachwycał okładkami.

MiM upadał długo, ale i tak, w momencie, gdy zaprzestano wydawania pisma, rynek był w o wiele lepszej sytuacji niż teraz. Nie tylko, jeżeli chodzi sprzedaż czasopism, ale też i o sytuacje samych gier RPG. Obecnie, w dużej mierze przez przejęcie dominującej roli przez sklepy internetowe, gry zniknęły z księgarskich półek. Równocześnie spadły nakłady, a spore grono graczy przerzuciło się na kupowanie oryginalnych wydań gier, których ceny przestały być zbyt wysokie na polską kieszeń. Lokalnie pisane RPGi natomiast, choć regularnie powstają nowe, to dalej jest to raczej pasja fanów.

Upadek SSa był mimo wszystko bardziej spektakularny. Pismo to zabiło wiele rzeczy. Jego śmierć była powolna, ale i tak wszystkich zaskoczyła. Tym bardziej, że po kilku latach słabszych właśnie zaczynało ono podnosić się z kolan. To się jednak nie udało. Konkurencja na rynku była zbyt silna, a i tak SS utrzymał się zaskakująco długo. Przy czym SS nie był sam, w pewnym momencie okazało się, że kurczący się rynek czasopism o grach komputerowych (z podobnych powodów, jak ten RPGowy) nie był wystarczająco duży, aby utrzymać tyle gazet. Żadna natomiast nie mogła się równać sile CD Action wspieranego przez potężnego inwestora z za naszej zachodniej granicy.

Secret Service powstał w wyniku ucieczki redakcji Top Secret do własnego wydawnictwa. Zarazem już od pierwszego numeru udało im się stworzyć wizualny schemat okładek, który przetrwał do samego końca pisma.
Secret Service powstał w wyniku ucieczki redakcji Top Secret do własnego wydawnictwa. Zarazem już od pierwszego numeru udało im się stworzyć wizualny schemat okładek, który przetrwał do samego końca pisma.

SSowi nie pomogła seria błędów w polityce pisma, takich jak utrzymywanie jako osobnego periodyku płyt CD (co bardzo wyraźnie podnosiło ogólną cenę pisma), jak też od pewnego momentu wyraźne spory wewnętrzne. Przebijały się one potem do czytelników, acz najbardziej spektakularnym był konflikt o nazwę. Jeden z założycieli pisma próbował przejąć prawa do tytułu, co skończyło się długotrwałym procesem sądowym. SSowi na pewno nie pomagały problemy z prawem autorskim (recenzje gier spisane z zagranicznych czasopism, czy też granie na piratach). Cała masa różnych tego typu kwestii doprowadziła w końcu do nagłego zamknięcia pisma. Ostatni numer był złożony, ale już nigdy nie wydrukowany.

Obydwa te czasopisma teraz wracają i automatycznie muszą pojawić się pytania odnośnie ich szans rynkowych. MiM ponownie będzie wydawany przez wydawnictwo robiące na rynku gier RPG, stąd jestem gotów się założyć, że zaraz po tym, jak minie początkowy entuzjazm pojawią się odpowiednie insynuujące komentarze. Poza tym dalej aktualna będzie kwestia słabości rynku gier RPG. Skoro w czasach o wiele lepszych do wydawania czasopism nie udało się MiMowi utrzymać, to czy można liczyć, że teraz będzie lepiej? Raczej nie.

Podobnie i sytuacja SSa będzie ciężka. Dalej zresztą nie wiadomo, jakie dokładnie będzie to czasopismo, poza tym, że będą w nim elementy sentymentalne w postaci recenzji retro-gier. Tego typu pisma utrzymują się na innych rynkach prasowych, więc teoretycznie jest dla niego miejsce i u nas. Warto jednak przypomnieć, jak inna próba grania na sentymencie graczy się kiedyś skończyła. Parę lat temu Axel Springer próbowało przywrócić na rynek „Top Secret” projekt padł po kilku numerach. Poza pewną nieudolnością wydawnictwa jednym z problemów był brak klimatu starego pisma. Redakcja była pełna weteranów (zaryzykowałbym stwierdzenie, że była to grupa nawet bardziej „weterańska”, aniżeli zapowiadana ekipa stojąca za SSem – acz część nazwisk jest wspólnych dla obu projektów), ale wpisani w biurokratyczną wizję Axelowej gazety, dla odbiorcy stracili swój urok. Były próby ratowania sytuacji, wtyczka została wyjęta, nim udało się „Top Secretowi” zaczepić na rynku.

SS miał blisko 100 numerów, MiM też całkiem sporo. Czy reinkarnacje obu pism dorównają im popularnością?
SS miał blisko 100 numerów, MiM też całkiem sporo. Czy reinkarnacje obu pism dorównają im popularnością?

Stąd też wcale nie jestem optymistą, jeżeli chodzi o obydwa rynkowe powroty. Będę się bardzo cieszyć w sytuacji, gdy zakończą się one sukcesem, ale sytuacja wcale nie jest dla nich aż tak optymistyczna. Walka o przetrwanie będzie ciężka. O ile przez pierwszych kilka numerów będzie działać sentyment, to on z czasem przeminie. Co więcej, rynek wcale nie wita nowych pism z otwartymi ramionami. Nawet znalezienie dogodnej niszy nie gwarantuje przetrwania. Oczywiście trzymam kciuki za obydwa projekty, ale zamiast szaleńczego optymizmu warto pamiętać, że czasopism raczej ubywa, niźli przybywa. Także i czytelników.