Category: Muzyka

Słuchając Barsoom przy okazji nowych Gwiezdnych wojen

Czerwień czerwonej planety dominuje na tej czerwonej okładce płyty.
Czerwień czerwonej planety dominuje na tej czerwonej okładce płyty.

Michael Giacchino jest coraz bardziej znanym kompozytorem muzyki filmowej. Najwięcej osób zapewne kojarzy go ze współpracy z J. J. Abramsem, choćby przy nowym Star Treku. Jego nazwisko pojawiło się także nieoficjalnie przy okazji nowych Gwiezdnych wojen. Jak wiadomo na reżysera przynajmniej jednego z filmów wybrano właśnie Abramsa i stąd się wzięły spekulacje, że Giacchino będzie następcą Johna Williamsa w funkcji kompozytora muzyki do Gwiezdnej sagi. Wielu fanów Starych warsów zakrzyknie zapewne z oburzenia. Williams to przecież klasa sama w sobie, a zarazem jedna z osób na stałe związana z filmami Lucasa. Nim jednak ruszy lincz chciałbym wspomnieć o muzyce, jaką Giacchino skomponował na potrzeby filmu John Carter. Mamy tutaj do czynienia z bardzo podobnym gatunkowo filmem do pierwszych Gwiezdnych wojen.

Nie muszę mówić, że film ten mi się bardzo podobał, a i o samym cyklu powieści napisałem już tutaj sporo. Osoby zainteresowane fabułą etc., polecam zajrzeć do odpowiednich wpisów. Tutaj zajmiemy się samą muzyka. Słuchałem jej przez spotify, więc nie jestem w stanie ocenić opakowania, ale zgaduje, że mamy do czynienia ze standardową płytą ze ścieżką dźwiękową. Na pewno nie jest to arcydzieło edycyjne na wzór przygotowanego przez BMG wydania muzyki do starej trylogii Gwiezdnych wojen. W przypadku Johna Cartera mamy do czynienia z pewnym wyborem, teoretycznie reprezentatywnej muzyki dla filmu. Składa się on z 19 utworów, czyli około godziny muzyki.

Jest to dosyć konserwatywna ścieżka dźwiękowa. Giacchino wykorzystuje orkiestrę symfoniczną, do której nie dodaje nietypowych instrumentów, czy elektroniki. Co pewien czas słyszymy chór, ale jest on zdecydowanie w tle względem dominujących instrumentów smyczkowych. Właściwie muzyka z Johna Cartera mogłaby powstać bez problemu kilkanaście lat temu i nikt nie zauważyłby większej różnicy. Nie jest to wada, a pewne zaznaczenie, że mamy do czynienia z bardzo tradycyjną muzyką filmową. Bardzo odległą od dominującej obecnie twórczości w stylu Hansa Zimmera.

Giacchino karierę rozpoczynał niejako przy Johnie Williamsie, gdyż jedną z jego pierwszych prac w dziedzinie komponowania muzyki były utwory przygotowane na potrzeby gry The Lost World: Jurassic Park z 1997. W ogóle na początku robił bardzo dużo muzyki do różnych gier, między innymi LucasArtsowoLawrencoHollandowego Secret Weapons over Normandy. Związki z Williamsem czuć w muzyce do Johna Cartera. Chociażby w utworze Sab Than Pursues the Princess słychać wyraźnie partie mocno inspirowane muzyką do filmów o Indianie Jonesie. Zarazem nie mamy tutaj do czynienia z bezmyślnym kopiowaniem, a z oddawaniem pewnego hołdu. Zaznajomiony słuchacz muzyki filmowej od razu wychwyci nawiązanie, ale tylko tyle. Jest to coś, czego sam Williams nie może się nauczyć od lat kopiując samego siebie do tego stopnia, że poszczególne płyty różnią się od siebie tylko jednym utworem. Widać to mocno w muzyce do Tin Tina, która jest nieomalże plagiatem właśnie z Indiany Jonesa. Stąd też słuchając kompozycji Giacchino mamy do czynienia z zabawnym uczuciem. Z jednej strony doskonale wszystkie jego chwyty znamy, z drugiej odczuwamy pewną świeżość poszczególnych utworów.

Muzyka do Cartera jest lekka i bardzo przygodowa. Nie mamy tutaj ciężkich patetycznych brzmień, a bardziej utwory przywodzące na myśl beztroskę i radość. Miejscami mamy trochę bardziej tajemnicze utwory (np. Blue Light Special), ale wiążą się one z konkretnymi scenami w filmie. Jeżeli patrzymy szerzej, to szybko dostrzegamy, że nawet kompozycje do scen walki są lekkie, czy wręcz pełne zabawy i humoru. Podobnie jak i film muzyka bawi i widać, że Giacchino sam się dobrze bawił w trakcie jej komponowania.

O ile sam film nie może się pochwalić dużą ilością nagród, to muzyka wygrała nagrodę International Film Music Critics Association w kategorii najlepszej muzyki do filmu fantasy/s-f/horrou (Best Original Score for a Fantasy/Science Fiction/Horror Film). Gdyby ktoś myślał, że jest to jakaś poślednia kategoria przy tych nagrodach, to warto wspomnieć, że razem z Giacchino nominowani byli kompozytorzy muzyki do takich filmów jak Atlas Chmur, Hobbit, Prometeusz i Sinister.

Na koniec wypada wspomnieć o jednej rzeczy, która wzbudza uśmiech na twarzy przy okazji muzyki do Johna Cartera. Tytuły poszczególnych utworów nie dość, że są pełne humoru, to także i nawiązań filmowych. Pomijając owe „humoreski”, gdzie Thernowie i Tharkowie wstawiani są w różne przysłowia, czy określenia (A Thern For The Worse, Thark Side Of Barsoom, Thernabout) mamy także wprost cytaty filmowe (Get Carter), czy parodie (Carter They Come, Carter They Fall). Zawsze jednak warto wspomnieć, że w tytułach wspomniane są i małpy (The Second Biggest Apes I’ve Seen This Month).

W trakcie słuchania całej płyty doskonale jestem w stanie sobie wyobrazić umieszczenie poszczególnych utworów, przy tylko drobnych zmianach, w filmach ze świata Gwiezdnych wojen. Oczywiście Giacchino nie mógłby zastąpić Main Title, czy też Marsza Imperialnego, ale całą resztę? Jak najbardziej. Tym bardziej, że jeżeli spojrzymy na pracę Williamsa przy prequelach, to szybko zobaczymy, że nie wiele rzeczy mu przy nich wyszło. Charakterystyczna jest muzyka z The Phantom Menace, gdzie jest jeden dobry nowy utwór (Duel of Fates), a reszta, to lekko przemontowane dobrze znane kompozycje. Równie dobrze zamiast Williamsa pracować przy filmie mógł dowolny z techników odpowiedzialny za przygotowywanie wyboru muzyki z trylogii na potrzeby gier ze świata Gwiezdnych wojen. Miejscami można odnieść wrażenie, że poradziłby sobie on z tym zadaniem znacznie lepiej niż wielokrotnie nagrodzony kompozytor. W związku z tym nie miałbym nic przeciwko, aby to właśnie Giacchino przygotowywał muzykę do nowych filmów. Tym bardziej, że doskonale sobie poradził przy jednym z niewielu nowych filmów, który miał podobny klimat, jak pierwsza produkcja Lucasa osadzona w tym uniwersum.

ps: Giacchino już raz miał do czynienia ze Star Wars. Skomponował muzykę do Star Tours II, czyli atrakcji Gwiezdno wojennej w parkach rozrywki Disney’a.

ps2: proszę o informacje, czy spotify powyżej działa, czy nie?

 
 
 
 
 
 

Czy reżyserzy śnią o elektrycznych aktorach?

Przez dobrą duszę zostałem poinformowany, że w sobotę w programie 3 Polskiego Radia było nadawane coś pod tytułem Blade runner – czy androidy marzą o elektrycznych owcach? Chodzi tutaj nie o film Scotta, a o powieść Philipa K. Dicka. Trochę smutne i śmieszne zarazem, że tytuł polskiego nowego wydania książki jest tak koślawy. Pomińmy jednakże to, jak i samą powieść Dicka. Co nadała Trójka w sobotę? Trudno powiedzieć i, o tym będzie dzisiejszy tekst.

Reklamówka graficzna.

Zacznijmy może od cytatu ze strony radia: W trzeciej godzinie audycji Piotra Metza wyjątkowe – jeśli chodzi o formy radiowe – wydarzenie: Realizowane na żywo, z graną na żywo muzyką, w obecności aktorów i publiczności słuchowisko, godzinna adaptacja słynnej powieści Philipa K. Dicka. Pomińmy dosyć patetycznie brzmiące elementy zapowiedzi. W tym te, co najmniej wzbudzające wątpliwość, jak hasło o wyjątkowości tej formy „wydarzenia”. Ważne dla nas są tylko słowa o godzinnej adaptacji. Zresztą groteskowe brzmienie powyższej zapowiedzi jest pobite przez inny tekst twórców: Natomiast dzięki technologii binauralnej na słuchawkach po raz pierwszy w audiobooku możemy usłyszeć przestrzeń… lewo – prawo, góra – dół, blisko – daleko… to zupełnie nowa przestrzeń słowa, nowe wrażenia i doznania słuchowe jakie po raz pierwszy na świecie zaproponowane zostały w audiobooku. Przyznam, że jak czytam te słowa, to trochę chce mi się śmiać. Gorsze to jest od zapowiedzi filmowych, gdzie zawsze mamy słowa o tym, że dana produkcja jest największym arcydziełem od czasów… i tu należy wstawić jakiś ostatnio modny tytuł.

W każdym razie mamy mieć do czynienia ze słuchowiskiem radiowym będącym adaptacją powieści Dicka. W rolach głównych Andrzej Chyra, Anna Dereszowska, Magdalena Popławska i Łukasz Simlat. Z tego zestawu tak na prawdę kojarzę tylko Andrzeja Chyrę, ale przyznaje, że nie za bardzo jestem na bieżąco, jeżeli chodzi o polską kinematografię. Narratorem opowieści jest Robert Więckiewicz. Za muzykę odpowiada dosyć znany zespół Pink Freud. Zestaw nazwisk raczej bardzo dobry i przypuszczam, że ktoś mógłby mieć wielkie nadzieje, że oto fantastyka wchodzi na te coraz lepsze salony. Zresztą Dick bardzo dobrze się do tego nadaje, gdyż jeszcze za swojego życia był w Europie bardzo cenionym autorem. Znacznie bardziej niż w swojej ojczyźnie.

Co jednak twórcy audiobooka nam zaoferowali pod hasłem słuchowiska? Smutna prawda jest taka, że dostaliśmy bardzo żenujące coś, co właściwie trudno jest jednoznacznie określić. Mieliśmy oto godzinny skrót powieści. Sceny zostały wybrane prawdopodobnie w dosyć losowy sposób tak, że słuchacz nie za bardzo ma szanse zorientować się w tym, o czym jest opowieść. Otrzymaliśmy dzięki temu godzinny bełkotliwy kolaż scen. Ktoś może powiedzieć, że ciężko jest zrobić radiową adaptację książki i zmieścić się w godzinie czasu. Bardzo mądre stwierdzenie, ale kompletnie nieprawdziwe. Mamy wiele przykładów takich udanych adaptacji. Wystarczy wspomnieć, że CBS swego czasu zrobiło trwającą godzinę adaptacje Nowego wspaniałego świata Huxley’a. Mówimy tutaj o książce całkiem skomplikowanej i pełnej różnych, jak na owe czasy kontrowersyjnych scen. Ówczesnym radiowcom udało się bez większych cięć przenieść opowieść do radia, zachowując w pełni przesłanie książki.

Niestety twórcy Blade Runnera… poszli na łatwiznę. Generalnie łatwo zrozumieć, dlaczego. W rzeczywistości to „wydarzenie” jest godzinną reklamówką audiobooka. Po co wysilać się w celu stworzenia czegoś naprawdę dobrego? Przypuszczalnie założyli także, że większość osób skupi się na muzyce Pink Freud, gdyż ten zespół ma dosyć stałe i wierne grono fanów. Nie zmienia to tego, że w ten sposób twórcy zrobili strzał do własnej bramki, bo zamiast reklamy stworzyli antyreklamę. Co więcej zmarnowali świetną okazje do zrobienia naprawdę czegoś ciekawego i interesującego.

No, ale może to tylko ta godzinna wersja jest zmarnowaniem czasu, a sam audiobook jest wart zainteresowania? Przyznam, że słuchając tej reklamówki doszedłem do wniosku, że jego zakup byłby wyrzuceniem pieniędzy w błoto. Jakie są elementy dobrego „słuchowiska” (by użyć tego kompletnie niepoprawnego terminu)? Aktorzy o wyrazistych, rozpoznawalnych głosach, którzy wypowiadają swoje kwestie w sposób zrozumiały i wyraźny. Poza tym ścieżka dźwiękowa powinna albo nie istnieć, albo pomagać w budowaniu przez opowiadaczy historii. Zbyt dominująca muzyka może sprawić, że słowo straci swoje znaczenie, a to jednak ono powinno być najważniejsze.

Nasze żale zacznijmy od aktorów. Niestety po raz kolejny widać dramatyczną wręcz sytuacje polskiego kina, telewizji i sztuki. Nie mamy aktorów posiadających głosy. Wszyscy mówią praktycznie tak samo. W przypadku Blade Runnera czasem ciężko było rozpoznać, która z postaci kobiecych mówi daną kwestię. Wszystko zlewało się w jednolitą masę. Drażniącą dodajmy. Głosy męskie, o ile łatwiej je rozróżnić, też pozostawiają wiele do życzenia. Andrzejowi Chyrze przydałoby się, aby obejrzał parę filmów, posłuchał kilku słuchowisk radiowych i może wtedy zorientowałby się, że wypowiadania wszystkich kwestii głosem będącym czymś pomiędzy jękami osoby cierpiącej na zatwardzenie/ranę postrzałową brzucha, a okrzykami wydawanymi przez bohaterów filmów klasy B podczas scen erotycznych, nie jest dobrym pomysłem. Tutaj zresztą jedna rzecz zwróciła moją uwagę. W trakcie przedstawienia na scenie wszyscy siedzieli. Mówili swoje chaotyczne kwestie do widowni, a nie do siebie. Nie byłoby źle, gdyby spróbowali oni wstać, „żyć”, a i rozmawiać między sobą. W każdym razie nasze gwiazdki kina po raz kolejny pokazały, że fatalny stan naszej kinematografii, to nie tylko wina złych scenariuszy, fatalnej reżyserii, marnej pracy operatora, ale także aktorzy mają w tym swój duży udział.

Trzeba jeszcze wspomnieć o muzyce. Pink Freud przedstawił zestaw przyjemnych utworów, które mogą być podkładem do każdej książki. Mamy do czynienia z muzyka łatwą, prostą, melodyjną, ale właściwie dla historii zbędną i nic jej niedodającą. Równie dobrze w tle mogłaby lecieć dowolna płyta, a różnic słuchacz by nie zauważył. Nie chodzi tutaj o to, że nie mamy muzyki Vangelisa, albo chociaż elektroniki. Nie mam nic przeciwko nietypowemu dopasowaniu gatunków muzycznych do opowieści. Niestety w tym wypadku o żadnym dopasowaniu nie ma mowy. Tło swoje, akcja swoje.

Drogi czytelniku, moje zdanie jest jasne. Nie warto marnować pieniędzy na Blade Runnera. Mówię to z przykrością, bo mogło to być coś ciekawego. Niestety otrzymaliśmy kolejny przykład tak zwanej polskiej beznadziejności. Szkoda, ale trzeba podziękować Trójce. Dzięki godzinnej reklamie każdy słuchacz mógł się przekonać, jakiego to nam potworka szykują wydawcy.

Dwie strony Trójki o projekcie: pierwsza i druga.

 
 
 
 
 
 
 

Wampiry w słuchawkach (Bela Lugosi’s Dead)

 

White on white translucent black capes
Back on the rack

Lata 70-te w brytyjskiej muzyce są zdominowane przez dwa wielkie wydarzenia. Pierwszym była omawiana tutaj już płyta, czy też raczej persona wykreowana przez Davida Bowiego: Ziggy Stardust. Młodzi ludzie byli bardzo zżyci ze swoim bohaterem. Jego wybujała seksualność, przedziwne stroje i zarazem mroczne piosenki miały duży wpływ na młodzież. Parę lat później pojawiło się drugie wydarzenie, czy też raczej zjawisko, jakim było Sex Pistols. Zespół będący czymś pomiędzy szczerym wyrażeniem przez młodych mieszkańców Wysp swoich frustracji i problemów życiowo-egzystencjalnych, a starannie wyreżyserowanym przez Malcolma McLarena spektaklem medialnym. Trudno powiedzieć na ile szczerym piosenkarzem był Johnny Rotten, a na ile był aktorem odgrywającym przypisaną mu rolę. Jednakże to nie muzyka, czy ideologia, było największym dokonaniem Sex Pistols. Tak na prawdę należy im dziękować najbardziej za to, że wielu młodych ludzi zostało przez nich zainspirowanych do założenia własnych zespołów. Podejście jakie wypromowali Rotten i koledzy, czyli nie ważne, czy umiem grać, ważne, że chce, sprawiło iż scena muzyczna została wręcz zalana przez bardzo różnorodnych twórców. Wielu z nich odgrywało potem dużą rolę w muzyce na Wyspach. Wystarczy wspomnieć o Siouxsie Sioux, byłej groupie Sex Pistols, która została wokalistą jednego z bardziej znanych zespołów lat 80-tych, czyli Siouxsie and the Banshees. Podobnież i Sisters of Mercy u swojego zaczynu miało anarchię w Wielkiej Brytanii.
O ile jednak Andrew Eldrich nigdy nie potrafił śpiewać (co sam przyznaje), to zespół, o którym będę tutaj wspominać od początku był muzycznie dobry. Nawet na debiutanckiej płycie słychać, że doskonale znają się oni na swoim rzemiośle. Mam na myśli założony w 1978 roku w Northampton Bauhaus. Owo dosyć mroczne, posępne i smutne miasto miało odpowiednią doń muzykę. Co ważne jednak, choć na decyzje o założeniu zespołu wpłyną dosyć proletariacki Sex Pistols, to wszyscy w nim grający, poza wokalistą Peterem Murphym, pokończyli różne uczelnie artystyczne.

David J, Daniel Ash, Peter Murphy, Kevin Haskins.

Moim celem nie jest jednak pisanie o samym zespole. Jest to temat na osobną notkę. Chce się tutaj skupić na jednym ich utworze. Jeżeli nawet czytelnik nigdy nie słyszał o Bauhaus, to, jeżeli widział choć kilka filmów, gdzie pojawiają się wampiry, czy też wątki wampiryczne, to dziwnym byłoby, gdyby choć raz nie usłyszał choćby jednego ich utworu. Wszystko jednak musi być opisane po kolei. W rok po założeniu zespół przygotował swój pierwszy singiel. Nie pasował on do standardowego wyobrażenia singla, który powinien mieć około 3 minut. Bauhaus dosyć szaleńczo postanowił pojawić się na rynku muzycznym przy pomocy długiego, bo trwającego 9 minut i 30 parę sekund utworu. Także i temat piosenki był dosyć nietypowy.

Bela Lugosi’s dead
The bats have left the bell tower
The victims have been bled

Lugosi Oscara nie dostal, ale za to ma własny znaczek pocztowy.

Tekst piosenki został napisany przez basistę Bauhaus, Davida J. Zainspirowała go historia, czy też raczej legenda Beli Lugosi (stąd też tytuł: Bela Lugosi’s Dead). Ten węgierski aktor po wielu latach tułaczki dosyć przypadkowo został zatrudniony jako Dracula w pierwszej oficjalnej ekranizacji powieści Brama Stokera. Wyreżyserowany przez Teda Browninga film okazał się niesamowitym sukcesem i to w dużej mierze dzięki roli Lugosiego. Nie tyle chodzi o jego pulchną i dobroduszną twarz, co o akcent. Wyrazisty i zapadający w pamięć powracał potem wielokrotnie jako typowy dla wampira z Transylwanii. Jego wersja Draculi stała się jednym ze wzorów dla pokazywania postaci wampira w filmach. Późniejsza interpretacja Lee, choć też bardzo ciekawa, nie zdominowała w takim stopniu wyobrażeń widzów. Lugosi jednak okazał się ofiarą własnego sukcesu. Podobnie jak wielu innych aktorów przypisano mu konkretny typ bohatera i gatunek filmowy, z którego nie był w stanie się wydostać. Do końca życia grał już tylko w horrorach, które były coraz bardziej tandetne i niskobudżetowe, aż skończył grywając w filmach Eda Wooda.

Red velvet lines the black box
Bela Lugosi’s dead
Undead undead undead

Zarazem pojawiła się legenda jakoby zatracił się on w swoim wampirycznym emploi do tego stopnia, że zaczął sypiać w trumnie w charakterystycznej szacie. Skąd się wzięła ta opowieść trudno powiedzieć, ale prawdopodobnie jej źródła należy szukać w tym, że został złożony do trumny w płaszczu Draculi. Wtedy też powstał pewien makabryczny żart wypowiedziany przez innego słynnego aktora z Węgier, Petera Lorre, który wraz z Borisem Karloffem przyszedł się pożegnać ze swoim zmarłym przyjacielem. Razem spojrzeli do trumny i Lorre zafrapowanym głosem spytał się swojego wyższego kolegi: Czy nie powinniśmy go przebić kołkiem, tak na wszelki wypadek? Na zakończenie tej dygresji dodajmy, że i Karloff miał nietypowy pogrzeb, koło jego trumny wystawiono zdjęcie przedstawiające jego najsłynniejszą kreacje, czyli potwora Frankensteina. Tyle, że na nim nie był on, ale jeden z aktorów, który zastąpił go po latach w tej roli.

The virginal brides file past his tomb
Strewn with time’s dead flowers
Bereft in deathly bloom
Alone in a darkened room

Napisawszy tekst piosenki David J pokazał go kolegom z zespołu i wtedy Daniel Ash, gitarzysta zaczął grać dosyć monotonną partię gitarową. Do tego doszła równie monotonna perkusja Kevina Haskinsa udająca niejako bicie serca. Tak powoli rodziła się piosenka, aż po kilku minutach zabrzmiał zimny i pochodzący z daleka głos Petera Murphy’ego. Nijak do tego utworu nie da się tańczyć, chyba, że niczym bohaterowie komiksu Achewood.

Okładka singla.

Z tym to utworem zespół udał się do Johna Peela, który wtedy był swego rodzaju muzycznym bogiem i poprosili, aby puścił on go w swojej audycji. Peel spojrzał na długość utworu, spojrzał na Bauhaus i chyba z politowania powiedział do nich, że ok, ale tylko jeden raz. Ten jeden raz wystarczył, aby narodziła się legenda. Z lokalnego zespołu powstała grupa, która nie tylko uważana jest za prekursorów, czy też twórców rocka gotyckiego (przy czym oni sami, choć nie tak spektakularnie jak Sisters of Mercy, odcinają się od tego przypisania). Każdy kolejny singiel, jak i płyta pokazywała, że nie jest to przypadkowy sukces, choć trzeba przyznać, że nigdy nie nagrali potem utworu w podobnej stylistyce.

The count

Napisałem jednak, że czytelnik musiał przynajmniej raz słyszeć ten utwór, nawet jak nie słucha muzyki lat 80-tych. Wyjaśnienie jest proste. Jeżeli ogląda się współczesne seriale, gdzie pojawiają się wampiry, to nieodłącznie w tle choć przez chwile pobrzmiewać będzie Bela Lugosi’s Dead. Począwszy od czołówki The Hunger Tony’ego Scotta, gdzie nawet zespół wystąpił. Pierwsze minuty tego filmu dzieją się w klubie nocnym, gdzie para wampirów, grana przez Davida Bowie i Catherine Denevue, poluje na swoje ofiary. Sceny tego krwawego polowania przerywane są ujęciami zespołu w klatce. Tym to zespołem jest właśnie Bauhaus. Cała sekwencja zainspirowała potem jeden z teledysków She Wants Revenge, który do inspiracji dokonaniami czwórki z Northampton dosyć głośno się przyznaje.
Jednakże na tym nie koniec, gdyż chociażby w Supernaturalu pojawia się ten utwór w odcinku parodiującym Zmierzch. Wcześniej jeszcze słyszeliśmy go we Fringe, kiedy Bishopowie i Olivia próbowali rozwikłać wampiro-podobną sprawę. Bardziej jednak znamienne jest pojawienie się Bela Lugosi’s Dead w odcinku CSI, gdzie sprawa dotyczyła ludzi, którzy wierzyli, że są wampirami. Co warto podkreślić jest to stosunkowo nowy trend. Widać po tym wyraźnie, że dopiero teraz mamy do czynienia z większą rolą przy produkcji seriali i filmów przez ludzi wychowanych w latach 80-tych.

Bela Logosi’s dead
Undead undead undead

Chociaż Bauhaus nie działał zbyt długo, ledwie parę lat (i to licząc dwukrotne próby odtworzenia zespołu, przy czym druga zakończyła się na tyle ostrym spięciem, że nie ma co liczyć na trzecią), to Bela Lugosi’s Dead jest na tyle ważnym utworem, że wiele różnych zespołów nagrywało jego covery. Także i sami muzycy przez wiele lat po rozpadzie Bauhaus unikali grania tego utworu na koncertach i dopiero ostatnio zmienili zdanie, tak iż możemy posłuchać samego Murphy’ego, albo Davida J śpiewającego o Beli. Nic jednak nie pobije wersji oryginalnej.

 

ps: poniedziałkowy wpis pojawi się z kilku godzinnym opóźnieniem, ale będzie. 

Muzyka przeciw biustonoszom i za głębokimi dekoltami

Postanowiłem na chwilę odejść od „poważnych analiz fantastyki” i napisać tekst o czymś zabawnym. Idealnie nadaje się on według mnie jako przerywnik pomiędzy poszczególnymi tekstami na temat Blake’s 7. Dzisiaj będzie trochę o kulturze, ale tej dosyć nietypowej. Każdy, kto wychował się w latach 80-tych i na początku 90-tych załapał się na przedziwny gatunek muzyczny zwany Italo Disco. Nie będę tutaj tworzyć jakiejś rozbudowanej analizy historycznej na temat tej muzyki, która straszyła z każdego programu telewizyjnego. Ograniczę się tylko do stwierdzenia, że powstał on w wyniku połączenia dwóch cech charakterystycznych dla włoskiej kultury. Jak wiadomo mieszkańcy półwyspu apenińskiego interesują się jedynie dwiema rzeczami (jeżeli pominiemy wino, kawę i piłkę nożną): muzyką i kobietami. Od razu zaznaczę, że patrząc po kulturze włoskiej, to zainteresowanie wygląda jak wspólna cecha Włochów i włoszek, a nie tylko męskiej populacji. Włoska muzyka zaś jest lekka, łatwa i łzawa. Pełna ballad oraz dużej liczby kiczu. Oczywiście ktoś, kto zna się na historii muzyki zakrzyknie, że to nie prawda, że mamy tam różne nurty, a nawet i bardzo dobre zespoły. Pozwolę sobie jednak dla celów tej lekkiej notki pozostać przy tym uproszczeniu. W związku z tym proszę ewentualnych obrońców prawdy historycznej i muzycznej o nie psucie opowieści, bo wiem, że z Italii pochodzi chociażby Goblin, czy Devil Doll. Zdaje sobie także sprawę z tego, że omawiany tutaj gatunek muzyczny jest znacznie bardziej rozbudowany, ale nie planuje na razie pisać na ten temat książki.

Skoro zaznaczyliśmy, że chodzi nam o muzykę i lata 80-te, to musimy dodać, że tamten czas, to wielka moda na synthpop. Syntezatory zaczynają powoli dominować wśród zespołów, czego objawem było powolne przeistaczanie się niektórych kapel grających dotąd tylko na gitarach w zespoły stricte elektroniczne. Warto zaznaczyć, że wiele zespołów grających synthpop zaczynało grając punk rocka. Dopiero pod wpływem między innymi Kraftwerk zaczęły iść w kierunku elektroniki. Zresztą inspiracja nie była tutaj tylko jedyną zasługą klasyków kraut rocka. O ile pamiętam OMD swoje pierwsze instrumenty ukradło Kraftwerkowi podczas jednego z koncertów tego zespołu w Anglii. W każdym razie popularność syntezatorów była na tyle duża, że korzystały z nich zespoły grające muzykę bardzo daleką od kraut rocka, a i nawet synthpopu. Patrząc na przykład włoski można chyba powiedzieć, że zalały one muzykę. Tam gdzie dotąd zespoły korzystały z organów pojawiły się plastikowe pudełka. To one właśnie stanowiły podstawę dźwiękową dla Italo Disco. Gatunek ten różnił się od swojej poprzedniczki dyskotekowej tym, że całkowicie zrywał z dziedzictwem czarnej muzyki. Teraz mieliśmy elektroniczny beat i toshiby wszelakie. Nigdzie w tle nie pobrzmiewał Harlem.

Na tym jednak nie koniec. W tamtych czasach panowało jeszcze przekonanie, że piosenki należy śpiewać. Nawet, jeżeli miały one służyć tylko jako tło do dzikich tańców. Stąd też, aby zespół mógł działać potrzebny był wokalista, albo wokalistka. Wystarczy tutaj wspomnieć pionierów techno, czyli muzyki, która nam się obecnie kojarzy z monotonnym rytmem, a kiedyś posiadała ona tekst śpiewany na koncertach. Skoro jednak mamy Włochy, to wybór najlepszego głosu był stosunkowo prosty. Dzisiaj mamy różne programy typu idolowego, gdzie grupa zblazowanych krytyków i muzyków, którzy nie mają już kariery ocenia głos i wyczucie muzyki kandydatów na gwiazdy. Gdyby taki program powstał w latach 80-tych i był nazwany powiedzmy „EuroDisco Star”, to jury decydowałoby wedle zdecydowanie bardziej obiektywnych kryteriów, niż teraz. Głównym atrybutem piosenkarki owych czasów, jeżeli chodzi o omawiany tutaj gatunek muzyczny nie był śpiew, czy taniec. Te staroświeckie wyobrażenia, na czym polega rola wokalistki zostały całkowicie odrzucone. Wokalistka musi mieć… nie, nie talent, a duże piersi.

Największą gwiazdą tego nurtu jest Sabrinna Salerno, która utworem Boys zdobyła sobie wielką popularność. Każdy, kto kiedykolwiek widział słynny teledysk wie, że tej muzyki się nie słucha. Ją się ogląda. Niesforne piersi piosenkarki wyskakiwały na widok publiczny częściej niż miało to miejsce w przypadku słynnej Jayne Mansfield’s. Nie było to wystylizowane na potrzeby tylko teledysków, ale tego typu awarie garderoby często odbywał się także na scenie. Przy jej wypadkach Janet Jackson może wzbudzać jedynie współczucie. Nie ma wątpliwości, że w przypadku Sabriny można zmienić równie często stosowane na określenie wobec tej muzyki, jak termin Italo Disco, czyli Euro Disco, na Ero Disco. Nie można Salerno jednak odmówić kilku rzeczy. Po pierwsze wyglądała ona niezwykle naturalnie i niewinnie odtwarzając swoją rolę. Miała także niewątpliwie swój urok, ale też, co najważniejsze, w gruncie rzeczy umiała śpiewać. Samym głosem nigdy zapewne kariery by nie zrobiła, ale z pomocą urody jej się to udało. Dodajmy też, że wiele kobiet chciałoby chyba tak się starzeć.

Na video powyżej mamy Sabrinnę wraz z inną gwiazdą muzyki tamtych czasów w coverze nagranym ledwie 2 lata temu. Za komentarz wystarczy parafraza jednego z komentarzy na youtubie: „po co pornografia, wystarczy ten teledysk i odrobina wyobraźni”. Owa gwiazda, to słynna Samantha Fox, która była bardziej znana jako bohaterka wielu pokerów produkowanych na komputery 8-bitowe. Nie były one zbyt grzeczne, ale też nie były zbyt dobrej jakości. Były jednak całkiem popularne i przynajmniej jedna wersja została oceniona chociażby w Secret Service, gdzie gry rozbierane dla dorosłych nie gościły za często.

Gdyby jednak ktoś myślał, że groteskowa ekspozycja piersi ograniczała się tylko do Sabrinny, ten się myli. Mamy oto Danutę Lato, polską aktorkę i modelkę erotyczną, która w latach 80-tych przez chwilę była piosenkarką. Odniosła zresztą w tej dziedzinie całkiem duży sukces. Mój cynizm każe mi wątpić, żeby to była zasługa ciekawych tekstów, czy dobrej melodii. Zresztą wystarczy spojrzeć na wygląd pani Danuty, żeby zorientować, że popularność dały jej piersi. Widać to po teledyskach i po występach na żywo, które wyglądają niczym walka z kusą bluzką, aby pokazać i nie pokazać zarazem nagości. Wielki konflikt piosenkarki, która z jednej strony zrobiła karierę na podstawie swoich kształtów, a z drugiej nie może sobie pozwolić na ich pokazanie publicznie.

Tak, scena w wannie z pianą na pewno nie ma żadnych podtekstów. Wokalistka po prostu lubi się dobrze wykąpać.

 

Co ciekawe Italo Disco szybko wyszło poza granicę swojej ojczyzny. Już w kilka lat później mieliśmy do czynienia z prawdziwym Euro Disco, gdyż nie tylko zaczęto słuchać takiej muzyki w Niemczech, ale też zaczęły powstawać tam zespoły grające w tym stylu. Co ciekawe były to pełne kalki Italo Disco. I tu i tu śpiewano głównie po angielsku. Także bardzo dużą wagę przykładano do gabarytów wokalistek.

Czasem mieliśmy aż dwie wokalistki.

 

Powyżej mamy natomiast przykład, jak wygląda Italo Disco odarte z warstwy erotycznej. Zamiast tańców i wygibasów mamy bardzo podobną melodię, ale przedstawioną inaczej. Do pewnego stopnia wydaje się, że zastępstwem nagości miał być efekt specjalny przepołowionego pomidora (ewentualnie spłaszczonego jabłka). O Stephanie mało kto pamięta, co niestety potwierdza, że Italo Disco opierało się na czymś innym niż muzyka.

 

Jeżeli ktoś czuje się urażony uprzedmiotowieniem kobiet, jakie miało miejsce we wszystkich wymienionych tu teledyskach, to śpieszę poinformować, że to, co się działo z mężczyznami też nie było najwłaściwsze. Italo Disco miało także zespoły składające się z przedstawicieli tej tak zwanej brzydszej płci. Kilka z nich nawet osiągnęło całkiem sporą popularność. Jednakże zespoły te w większości wypadków, albo bardzo szybko zniknęły ze sceny, albo mieliśmy do czynienia z Modern Talking.

  Gdyby dla kogoś poprzedni teledysk był niewystarczająco specyficzny, to tutaj przypominam jeden z największych przebojów Italo Disco. Zespół Baltimora dobrze zresztą pokazuje pewien sposób kreowania we Włoszech gwiazd tego gatunku. Wokalisto-tancerzem zespołu jest Irlandczyk Jimmy McShane. Został on zatrudniony ze względu na wygląd i sposób tańczenia. Dla Producentów był on dobrym kandydatem do stania się twarzą zespołu, w którym za muzykę tak na prawdę odpowiadali Włosi. Tarzan Boy był wielkim przebojem na całym świecie i choć zespół grał potem jeszcze kilka lat, to nie udało mu się jego powtórzyć.

Czasem też mieliśmy super efekty specjalne. Na tyle fascynujące, że aż ciężko coś więcej powiedzieć o danym przeboju…

 

Co ciekawe, chociaż Italo Disco było synonimem tandety w Europie, to w Stanach Zjednoczonych spotkało się ze znacznie lepszym odbiorem. W Detroit, czyli tamtejszej stolicy techno wobec omawianego tutaj gatunku muzyki używano całkowicie innego określenia: progresywna (progressive). Wiązało się to ze specyficzną rolą Italo Disco w rozwoju tamtejszej sceny muzycznej. Tamtejsi twórcy połączyli włoską muzykę taneczną z Kraftwerkiem, aby stworzyć coś nowego: techno.

D. Sicko, Techno rebels the renegades of electronic funk,Detroit,Mich.:WayneStateUniversity Press, 2010

 

 

 
 
 
3 words, 42 letters
 
 
 
 

Muzyka Cyberpunka

W 2010 roku na 4 dni Lublin stał się Lublinem 2020. Stąd też było pare osób w odpowiednich strojach, co też pokazuje jak bardzo eklektyczny jest to styl.

Cyberpunk jest jednym z kilku wytworów kultury lat 80-tych, który pojawił się, zyskał popularność, a potem kompletnie znikną z widzenia rozrywki głównego nurtu. Od czasu do czasu pojawia się jakaś pozycja nawiązująca do niego, czy też stylizująca się na jakieś z nim związki. Czym jest ten nurt nie trzeba chyba mówić, ale na wszelki wypadek rzucę dosyć hasłową definicję. Dystopia, świat rządzony przez korporacje, wysoka technologia i dużo inspiracji Japonią w różnej postaci, od muzyki przez krzaczki aż do wizji miasta jako super Tokio. U początków tego nurtu widać z jednej strony dosyć infantylną książkę Gibsona (Neuromancer)1, czy też twórczość takich pisarzy jak Jeter, czy bardziej w roli zapowiadającego Cyberpunka Philipa K. Dicka. Z drugiej strona wizualna, oraz muzyczna została zdominowana przez film Ridley’a Scotta Blade Runner.

Teraz z perspektywy paru lat od ostatniego większego zainteresowania cyberpunkiem, związanego z kolejnymi premierami trylogii Matrixa, możemy powiedzieć kilka ogólnych słów. Widać, że w dużej mierze cały nurt zgrał się i bardzo mocno zestarzał. W dużej mierze jest spowodowane przez zdezaktualizowanie się stojących za nim pomysłów. Już teraz żyjemy w czasach, w których wiele elementów owej mrocznej wizji zostało zrealizowanych, jednocześnie uniknęliśmy wielu negatywnych rzeczy, które były wiązane w latach 80-tych z rozwojem. Drugim gwoździem do trumny cyberpunku jest wieloletnia stagnacja Japonii, która nie potrafi wyjść ze spirali problemów ekonomiczno-społecznych. Dlaczego to jest tak ważne łatwo można zrozumieć pamiętając, że stanowiła ona wzór, na podstawie którego przedstawiano przyszłość całego świata. Kiedy straciła swój blichtr i nowoczesność, równocześnie zabrakło tej swego rodzaju muzy.

Ze względu na to, że omawiamy tu wypalony i zużyty nurt wpis ten jest w dużej mierze historycznym rysem na temat blisko z nim związany. Musimy stwierdzić, że chociaż cyberpunk miał przebłyski wielkiej popularności nigdy nie doczekał się jasnego zdefiniowania. Tak więc wszyscy wiedzą, że Matrix, to cyberpunk (choć ja akurat się z tym nie zgadzam), ale próby uzasadnienia takowego przypisania prowadzą do banałów.

Czym w takim układzie jest muzyka cyberpunkowa? Nie da się jasno stwierdzić i czytając autorów związanych z tym nurtem widać, że nie mają oni zbyt konkretnego jej wyobrażenia. Z jednej strony mamy Vangelisa z ścieżką z Blade Runnerem, który większości dosyć jednoznacznie się kojarzy. Z drugiej natomiast mamy nieudaną produkcję Billy’ego Idola. Zasługuje ona tutaj na kilka słów, gdyż doskonale reprezentuje sytuacje, gdy z jednej strony muzyk wyprzedza swoje czasy, a z drugiej kompletnie nie trafia w gusta zamierzonego odbiorcy. Idol zafascynowany na początku lat 90-tych cyberpunkiem postanowił podłączyć się pod nurt i stworzyć koncept album, który wpisywałby się w tą stylistykę. Dosyć dużo poczytał na ten temat, ale ci, do których kierował swoją uwagę nijak nie uznali jego starań za warte uwagi. Idol został przypisany do grupy osób chcących zarobić na cyberpunku, za typowego przedstawiciela świata korporacji, a nie prawdziwego członka nurtu. Płyta jednakże ma dużą wartość dla nas, jako zapowiedź tak muzycznej (surowe gitary, które na powrót stały się modne po pewnym czasie od premiery albumu), jak i technologicznej zmiany. Klient otrzymywał z płytą dyskietkę z materiałami dodatkowymi, była także furtka do komunikacji z samym Idolem. Rzeczy, które teraz w czasach mediów społecznościowych są standardem. Płyta była promowana bardzo ładnym teledyskiem do utworu Shock to the System, który pod wieloma względami można uznać za bardzo mocno inspirowany twórczością Shinyi Tsukamoto, reżysera Tetsuo: Iron Man.

Pisałem o tym przy okazji Tetsuo. Nawiązania stylistyczne są dość oczywiste. Sama melodia jest typowo kiczowatym utworem Idola, który parę lat później nagrał płytę z kolędami.

Czego więc cyberpunki słuchały? Dosyć narzucające się Sigue Sigue Sputnik raczej nie przyjął się w środowisku. Trudno powiedzieć, dlaczego, chociaż w sposób wspaniały wpisywał się ten zespół w wyobrażenie o cyberpunku. Oficjalnie składał się on bowiem z osób dobieranych ze względu na wygląd, a nie na umiejętności muzyczne. Na debiutanckiej płycie sprzedawano miejsca na reklamy, a muzyka była skrzyżowaniem późnego New Romantic z EBM i odrobiną punka. Wszystko w mocnych oparach Glam Rocka. Wygląd, dźwięk kieruje wprost do wizji Neuromancera. Wspierane to było przez kręcone w takiej stylistyce teledyski, które wyraźnie podkreślały, że mamy do czynienia z czymś, co przyszło do nas z New Los Angeles… poczym zespół rozpadł się po wydaniu drugiej płyty. Co pewien czas dalej koncertuje, ale już raczej dla fanów, aniżeli dla masowej publiczności. Porażka jego była spowodowana przez kilka rzeczy. Podstawowa polegała na znużeniu mediów, dopóki publikowały one informacje o zespole, dopóty było nim zainteresowanie ze strony słuchaczy. Drugim elementem, który sprawił, że zespół odszedł w zapomnienie był wspomniany tutaj pomysł na umieszczenie reklam na pierwszej płycie zespołu. Okazało się, że coś, co na papierze jest świetnym pomysłem, w realizacji ma jedną zasadniczą wadę: ciężko się słucha płyty z przerwą na reklamy.

To nie jest reklama, a pełnoprawny teledysk. Love Missile F1-11, to bardzo dziwny utwór, który jednak ma swój urok

Nagle w 1995 roku pojawił się utwór, który pod wieloma względami zdobył wyobrażenie, jak powinna wyglądać muzyka cyberpunkowa. Wamdue Project kompozytora Chrisa Branna zaprezentował utwór King of my Castle. W miarę typowy przykład muzyki techno, który wyróżniał się na tle innych, tym, że nie męczył słuchacza zbyt drażniącym rytmem. Powodem jednak, dla którego wiązać go można z cyberpunkiem jest teledysk. Wykorzystano w nim ujęcia i sceny z filmu Ghost in the Shell Mamoru Oshiego. Dla wielu ludzi to właśnie ten teledysk był pierwszą okazją do poznania tego filmu (do tej grupy i ja się zaliczam) i stąd prawdopodobnie wielka popularność Wamdue Project jako muzyki do sesji rpg w Cyberpunk 2020. Brann jednak nigdy nie stworzył utworu, który powtórzyłby sukces King of my Castle i pozostanie raczej twórcą jednego hitu.

To nie jest oryginalny teledysk, ale pokrywa się z nim prawie co do klatki. Fan postanowił zrobić wersję HD i powycinał odpowiednie sceny z filmu.

Jakie wnioski można mieć, po tym krótkim przeglądzie przez ledwie trzech artystów? Dosyć banalne w gruncie rzeczy: nie ma czegoś takiego jak muzyka cyberpunkowa. Każdy odbiorca, tudzież członek tej subkultury ma własne wyobrażenia. Dla jednych będzie to normalny punk z elementami mrocznej dystopii, dla innych powinna być to elektronika. Stąd też żadnemu artyście nie udało się stworzyć utworu, płyty, która odniosłaby sukces równocześnie będąc zaakceptowaną przez ludzi uważających się za cyberpunków. Podobny problem można też wskazać w przypadku Steampunku, który choć posiada bardzo określone wyobrażenie odnośnie strojów i ogólnej wizualnej strony subkultury, to nie posiada jasnych wyznaczników odnośnie muzyki pasującej do twórczości. Co nie znaczy, że nie ma konkretnych przykładów muzyki, która jest popularna wśród osób odwołujących się do obydwu tych stylistyk, przeważnie jednakże jest to muzyka filmowa z co ważniejszych produkcji.

Tutaj dosyć spektakularny przypadek. Bubblegum Crisis jest jedną z najbardziej popularnych cyberpunkowych produkcji anime. W warstwie muzycznej opiera się bardzo mocno na średnio udanym filmie Waltera Hilla Streets of Fire. Osadzony był on w zwichrowanych latach 40to-50tych. Natomiast w Japonii taka muzyka pasuje do przyszłości i walki z maszynami.

 1 Wcześniej był K. W. Jeter ze swoim Dr Adder, ale były problemy z wydawcami, którym nie podobała się ilość i charakter “momentów”.

 
 
 
 
 
 
7 words, 34 letters