Na początku lat 80-tych wydawało się, że Walter Hill jest na topie. Kolejne sukcesy, tak jako producenta, ale szczególnie, jako reżysera sprawiały, że spokojnie mógł on tylko czekać na kolejne głosy uznania. Filmy takie jak Wojownicy, czy też 48 godzin dawały mu komfortową sytuację. Także i sukces wyprodukowanego przez niego Aliena pokazywał, że dobrze wie, na czym można zarobić i na dodatek zyskać uznanie krytyki. Dlatego też nikt pewnie nie wyraził głośniej wątpliwości, gdy Hill zabrał się za reżyserię Streets of Fire. Bardzo nietypowego, pod wieloma względami dziwnego filmu.
Osadzony w pewnego rodzaju nibylandii opowiadał on o młodych ludziach żyjących w posępnym mieście lat 40-tych, czy 50-tych. Poza strojami i ogólnym wyglądem jedyną wskazówką odnośnie daty, kiedy toczy się film, było to, że część bohaterów świeżo wróciła z wojny i szukała dla siebie miejsca. Tak naprawdę wszystko jednak było nie do końca określone, a sami bohaterowie byli właściwie na tyle młodzi, że czasem wyglądali prawie jak nastolatki. Jedynie policjanci byli w odpowiednim wieku. Taki dobór aktorów był w pełni zamierzony, a sam film miał się odwoływać do młodego widza. Miała to być przygoda, o której każdy młodzian marzy.
Owo zawieszenie w niedookreślonym czasie pozwoliło umieścić w filmie wszystko, czego Hill chciał, czyli gangi motocyklistów, jak też i muzykę rockową bliższą duchowi lat 80-tych, niż czasów tuż po Wojnie numer 2. Muzyka zresztą odgrywała tutaj bardzo dużą rolę. Nie tylko fabularnie, gdzie akcja toczyła się wokół porwania piosenkarki przez gang motocyklistów. Podkręcała ona tempo akcji, a i w wielu miejscach to piosenki odgrywały ważniejszą rolę, niż opowieść. Hill, który już wcześniej wykorzystywał muzykę nie tylko do kreowania nastroju, ale także komponował tekst piosenek z obrazem, tak, aby razem wyrażały konkretną ideę tutaj poszedł pod pewnymi względami o krok dalej. Powstał rozciągnięty na dwie godziny teledysk, gdzie wśród zgiełku eksplozji słychać było rockowe utwory.
Film, ku zaskoczeniu wszystkich, okazał się klęską kasową. Odgrywający główną rolę męską Michael Paré zamiast zostać gwiazdą i obiektem westchnień kobiet, właściwie nie zrobił żadnej kariery. Obecnie gra głównie w filmach Uwe Bolla, co dosyć dobitnie pokazuje, że świat o nim zapomniał.
Pomimo porażki filmu, trzeba przyznać, że jego stylistyka i sposób przedstawiania opowieści odcisnął piętno na wielu późniejszych produkcjach. Wystarczy wspomnieć, że Bubblegum Crisis czerpało pełnymi garściami ze Streets of Fire. Całość, skomponowana jako rock&rollowa baśń jednak rozczarowuje. Sam pomysł i talent Hilla do łączenia muzyki z obrazem nie wystarczył do tego, aby stworzyć wciągający film. Problemem była fabuła, a także Paré grający główną rolę w sposób tak drętwy, że aż nieznośny.
Jego osoba jest tu jednak o tyle ważna, że Streets of Fire doczekał się czegoś, co można ewentualnie nazwać kontynuacją. Początkowo film miał mieć więcej części, ale porażka w kasach sprawiła, że producenci zrezygnowali z pomysłu. Jednakże parę lat temu g Michael Paré namówił Alberta Pyuna do nakręcenie niejako kontynuacji Streets of Fire. Film Road to Hell jest skrajnie nisko budżetową produkcją. Już samym swym wyglądem odstrasza. Zamiast scenografii jest słaby błękitny ekran, a wszystko wygląda niczym przedstawienie kółka teatralnego z małej wioski gdzieś na Syberii. Kim jest jednak reżyser, który zajął miejsce Waltera Hilla?
Pyun jest człowiekiem, który do perfekcji opanował kręcenie nisko budżetowych filmów. Ma też swój bardzo charakterystyczny styl i tak jak można mówić o filmach Paula W.S. Andersona, tak też w ten sam sposób można się odnosić do twórczości Pyuna. Dla wielu największym i najbardziej znanym jego filmem jest Cyborg z Jean Claudem Van Damem. Sama historia powstania tej produkcji jest fascynująca, gdyż studio Canon będące w ciężkiej sytuacji finansowej zrezygnowało z dwóch wysoko budżetowych filmów, które przygotowywało: Spider Mana i He-Mana 2. Nie chcieli jednak zmarnować wydanych już pieniędzy i poprosili Pyuna, aby wykorzystał scenografie, kostiumy i inne rzeczy, które stworzono na potrzeby tamtych filmów i na tej podstawie nakręcił własną, odpowiednio nisko budżetową opowieść.
Cyborg, choć dla całego pokolenia jest pewno jednym z ważniejszych filmów, jaki oglądało się w młodości na kasetach VHS zdecydowanie nie jest najlepszą produkcją. Widać w nim doskonale wszystkie problemy Pyuna jako reżysera, który w gruncie rzeczy chyba bardziej woli kręcić filmy, niż je kończyć. Może nie do tego stopnia, co Steven Seagal, który nie ma czasu mówić własnym głosem w filmach ze swoim udziałem, ale można zdecydowanie odnieść wrażenie, że w pewnym momencie Puyn mówi dość i zamyka stragan. Nie ważne, że film potrzebuje jeszcze trochę pracy. Fabuła Cyborga, choć ma wszystkie elementy, jest nie tyle pełna luk, co należałoby raczej powiedzieć, wybrakowana. Sceny walki są chaotyczne i nie do końca przemyślane. Zarazem, jak to się często mówi: to się ogląda.
Tym, co jest jednak tutaj ciekawe, jest to, że Pyun na samym początku swojej kariery nakręcił film pod wieloma względami w duchu Streets of Fire. Chodzi o Radioactive Dreams z Johnem Stockwellem i Michaelem Dudikoffem w głównych rolach. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy film został nakręcony przed, czy po American Ninja, ale wystarczy powiedzieć, że Dudikoff nie był wtedy gwiazdą kina kopanego. Zamiast tego bardziej podkreślano jego umiejętności taneczne.
Film Pyuna opowiada o świecie po apokalipsie nuklearnej. Wszystkie bomby i rakiety świata wybuchły, poza jedną jedyną. Bohaterowie Radioactive Dreams, to Phillip Chandler i Marlowe Hammer. Zostali oni przez ojców ukryci w schronie, dzięki czemu są jedynymi ludźmi na Ziemi, którzy nie są skażeni. Sami ojcowie po pewnym czasie opuścili schron i choć mieli wrócić, nigdy tego nie zrobili. Mija 15 lat, podczas których Chandler i Hammer wychowują się na podstawie kryminałów Raymonda Chandlera i przygód Mike’a Hammera. Dodajmy, że Chandler dodatkowo uwielbia bawić się magią, a Marlowe doskonale tańczy.
Właściwa akcja filmu rozpoczyna się, kiedy Marlowe’owi udaje się przekopać do wyjścia ze schronu. Bohaterowie postanawiają poznać świat. Są oni jednak skrajnie niedostosowani do tego, co ich czeka. Ludzkość upadła, grasują bandy mutantów i łysych kobiet w czerwonych perukach jeżdżących na motocyklach. Mamy gangi dzieci w stylu disco, oraz wielkie miasto, gdzie zbyt długie przebywanie w nocnym klubie może się skończyć wylądowaniem na talerzu.
Świat jest groteskowy i przerysowany, a do niego rzuceni zostają naiwni bohaterowie, którzy z czasem nabiorą cech potrzebnych do przeżycia. Fabuła filmu jest prosta, acz ma zaskakujące momenty. Zwraca szczególną uwagę świetna muzyka, która jest w stylu i duchu nowej fali. Szczególnie pojawiający się nawet w filmie Sue Saad and the Next. Melodyjne i szybki kawałki stanowią tło do opowieści o detektywach z lat 40-tych.
Piszę o detektywach nie tylko, dlatego, że bohaterowie za takowych się uważają. Każdy, kto spojrzy na imiona bohaterów od razu zrozumie, w czym rzecz. Owo nawiązanie do klasyki kryminału, zrobione niezbyt finezyjnie, jest rzeczą, która dominuje w opowieści. Chandler nawet przez cały film prowadzi narrację odpowiednio znudzonym głosem.
Nie jest to film idealny. Cierpi na wszystkie problemy twórczości Pyuna, takie jak niezgrywająca się ze sobą fabuła, marnej jakości efekty specjalne i czasem brak odpowiedniego montażu. Jest to film mocno chaotyczny, miejscami brakuje w nim logiki. Zarazem wszystko to dobrze pasuje do wymyślonej stylistyki postapokaliptycznego neo-noir. Ku zaskoczeniu chyba każdego widza reżyser, który znany jest z kręcenia złych filmów zrobił lepszy film, niż uznany i ceniony twórca, jakim jest Walter Hill. O ile tego typu przypadki są częste, tutaj owym zwracającym uwagę elementem jest wspólna stylistyka i podejście do materiału, które nagle w rękach nie tyle rzemieślnika, co partacza, okazuje się wspaniałą opowieścią i świetnym sposobem na spędzenie czasu przed ekranem.