Najpierw wpis, a na końcu jest pewne ogłoszenie.
Lata 90-te, jeżeli chodzi o fantasy na taśmie filmowej są czasem specyficznym. Wcześniejsza dekada była pod znakiem Conana i filmów nim inspirowanych. Pełnych seksu i przemocy, czasem niedorzecznie poważnych (jak Deathstalkery), czy przerażająco tandetnych (większość włoskich produkcji). Ewentualnie mistyczno poważnych, tak jak Robin Hood z Praedem. Kolejna natomiast była pod znakiem Władcy pierścieni i Harry’ego Pottera. Z jednej strony trochę bardziej poważnie i tradycyjnie, a z drugiej z większym naciskiem na młodszego odbiorcę.
W ostatniej dekadzie XX wieku fantasy stało się bardzo campowe, groteskowo zabawne. Za symbol tego okresu uznany musi być wyprodukowany przez Sama Raimiego serial Hercules z Kevinem Sorbo w roli tytułowej. Serial, który był skutecznie i z premedytacją wykonaną egzekucją na biednym ciele mitologii greckiej. Do tego pełen przeszarżowanej gry aktorskiej, średniej jakości efektów specjalnych i dużej ilości autoparodii. Pomimo tego, że twórcy mieli dużo dystansu do siebie, co widać choćby po odcinkach osadzonych w „naszym świecie”, to czołówka jest raczej poważna. Przy czym w swej powadze i posępnym narratorze wzbudza w pewnym momencie śmiech. Można powiedzieć: „jesteśmy tak poważni, że aż niepoważni”.
Po sukcesie Herculesa twórcy postanowili kuć żelazo póki gorące i stworzyli spin off, czyli Xenę: wojowniczą księżniczkę. Odtwarzająca ją Lucy Lawless stała się dzięki temu serialowi na krótko gwiazdą. Opowieść o dzielnej wojowniczce z mroczną przeszłością spodobała się widzom zdecydowanie bardziej niż oryginalny serial. Zasługa w tym nie tylko skórzanej zbroi noszonej przez główną bohaterkę, ale też jeszcze bardziej konsekwentnego sprowadzania wszystkiego do absurdu. W tym serialu nic się nie zgadza i nic nie ma sensu, poza tym, że Xena skacze krzycząc swoje charakterystyczne „lalalalala”.
Wzorem twórców Herkulesa zdecydowanie postanowili iść autorzy serialowej wersji Conana w wydaniu aktorskim. Tyle tylko, że zarazem próbowali wykorzystać popularność filmu z Arnoldem Schwarzeneggerem ( o którym pisałem tutaj). W ten sposób powstał dosyć mocno niestrawny serial z niemieckim mięśniakiem Ralfem Möllerem. Z jednej strony mamy mroczno poważnego narratora inspirowanego wiadomą czołówką i kopie słynnego ujęcia z wykuwaniem miecza. Niestety z drugiej mamy wszystkie elementy campowatości, jakie jesteśmy w stanie wymyślić. Na dodatek, nie ma też dystansu, który sprawiał, że wszystkie dziwactwa Herkulesa i Xeny dało się strawić, a nawet polubić. Conan nie był ani poważny, ani śmieszny. Był zwyczajnie smutno-żenujący.
Nie tylko jednak Conan powstał z inspiracji Herculesem. Co gorsza serial, o którym zaraz napisze nie ograniczał się do kopiowania produkcji Raimiego. Nowe przygody Robin Hooda były w wielu miejscach inspirowane także serialem z Michalem Praedem. Tym razem jednak Robin razem z wojowniczą księżniczką Marion nie walczy w rytm Clannadu. Wszystko jest nastawione na zabawę, ale serialowi zabrakło chyba pomysłu i charyzmatycznego aktora w roli głównej. Poza tym to, że udało się z Herculesem nie oznacza, że zwykła jego kopia w średniowiecznych klimatach od razu zdobędzie popularność. O dziwo jednak wystarczyło na 4 sezony, a raczej na dwa sezony podzielone na dwa, gdyż każdy ma około 13 odcinków. Pewną ciekawostką poza tym, że pojawia się w serialu Christopher Lee jest to, że pierwszy aktor grający Robina, Matthew Porretta, grał wcześniej Willa Scarleta O’Harę w Robin Hoodzie faceci w rajtuzach. W każdym razie czołówka mówi bardzo wiele o inspiracjach twórców.
Wszystko jednak mogłoby wyglądać trochę inaczej, jeżeli chodzi o fantasy w telewizji, gdyby serial Nieśmiertelny zdobył większą popularność. Kontynuacja kinowego hitu, gdzie okazało się, że rodzina MacLeodów ma aż nadmiar nieśmiertelności we krwi, bo oprócz Connora mamy tam także i Duncana (pomińmy wersje animowane – jedna pojawiła się w poprzedniej części cyklu) była pewnym sukcesem, acz raczej umiarkowanym. Adrian Paul, który mógł być Bondem, biega z mieczem i ścina głowy. Z czasem cała opowieść ewoluowała od dosyć prostej historii o Szkocie z kataną, acz smutnym i charakterystycznym jest to, że od głównego bohatera fajniejsze były postaci poboczne, jak Methos (Peter Wingfield, który grał ostatnio w Sanctuary Johna Watsona)
Na tym jednak nie koniec nieoryginalnych opowieści, które trafiły do telewizji. W latach 90-tych niezwykłą wręcz popularnością cieszyła się gra Mortal Kombat. Słynąca z brutalności bijatyka była przebojem najpierw na automatach, a potem komputerach. Wyrywanie kręgosłupów, czy też inne groteskowe sposoby zadawania bólu, cierpienia i śmierci sprawiały, że całe rzesze graczy oddawało się tej zabawie. Na fali popularności powstały najpierw dwa filmy. Pierwszy całkiem fajny, o dziwo wyreżyserowany przez Paula W. S. Andersona i drugi, o którym wszyscy chcieliby zapomnieć (podobnie jak i o innej produkcji tych samych ludzi, czyli Beowulfie). Pomimo porażki drugiego filmu powstał serial telewizyjny na motywach historii opisanej w grze. Dział się on na długo przed właściwym turniejem, na którym miały się ważyć losy świata. Serial był trochę kiczowato tandetny, ale nie można mu odmówić tego, że miał dobrze zaaranżowane walki. Czyli spełniał swoją główną rolę. Czołówka jest nadzwyczaj poważna, co pasuje teoretycznie do idei, acz chyba nie do końca do raczej lekkiego serialu, jakim był on w rzeczywistości.
Pomimo tych dwóch ostatnich seriali, to jednak raczej stylistyka Herkulesa jest tą, którą kojarzymy z lat 90-tych. Dobrze to widać już w ostatniej dzisiaj czołówce, czyli zabawie na temat popularnej obecnie Gry o tron.
Na koniec ogłoszenie. Będę na Polconie z dwiema prelekcjami, pierwsza w czwartek o 21:00 w ramach Dni Nauki, pod tytułem: Seks, przemoc i średniowieczne kroniki. Będzie nieprzyzwoicie, najpewniej do tego stopnia, że sam prelegent będzie się rumienił. Natomiast w piątek, także o 21:00 będzie John Carter, bohater Marsa i jeden z pierwszych bohaterów fantastyki. Postaram się, w trochę nietypowy sposób, opowiedzieć, kim był Carter, trochę o jego życiu, charakterze i umiejętnościach.
W związku z tymi, powiedzmy, obciążeniami, w piątek nie będzie notki, ale zapraszam do posłuchania mnie na żywo.
Zapomniałeś o “Przygodach młodego Herculesa”! Jak można pominąć serial, który zaprezentował światu i kinu (na społkę z “Liceum na morzu”) Ryana Goslinga ?!?
Będzie, ale przy innej okazji 🙂
Serialowy Mortal Kombat, poza byciem śmiesznie tandetnym, posiadał zakończenie, które w innym serialu może i byłoby dobre, ale w tym wywoływało odruch trzaśnięcia łbem o biurko 😛
Ale bylo Scorpion! Reszte mozna wybaczyc 😉