Kiedy w 1968 roku na ekranach kin pojawiła się Noc żywych trupów George A. Romero powstał pewien schemat produkcji o wszelkiego rodzaju zombie. Potem ten reżyser nakręcił jeszcze kilka filmów o chodzących trupach, raz odnosząc, a raz nie, sukces. Stworzony jednak przez niego obraz i koncepcja przeszła do wielu innych filmów i w dużej mierze doprowadziła do całkowitego wypalenia gatunku. Nie bez powodu za jedyne dobre filmy o zombie uważa się tylko produkcje Romero. Niektórzy jeszcze dodaliby 28 dni później, ale trochę na specjalnych zasadach.
Warto przy tym zauważyć, że fabuła Nocy nie była zbyt oryginalna. Mamy tutaj do czynienia z przekształceniem motywów chociażby z pierwszej ekranizacji Jestem Legendą Richarda Mathesona. Główny bohater, grany przez Vincenta Price’a, zamknięty w swoim domu broni się przed nacierającymi wampiro-podobnymi istotami. Zresztą dokładnie taki sam motyw fabularny pojawia się w niezliczonej rzeszy filmów naśladujących Rio Bravo. Grupa śmiałków broni się przed przeważającymi siłami wroga. Pewną innowacją ze strony Romero było podkreślenie napięcia poprzez konflikty wewnątrz grupy. To na sporach i uprzedzeniach żywych budowane było napięcie i ten schemat został potem przez niego przeniesiony do kontynuacji. Charakterystyczny jest jego Świt trupów (Dawn of the Dead – dlaczego polskie tłumaczenie, jako Świt żywych trupów jest błędne napiszę za chwilę). Tam grupa bohaterów zamknięta w supermarkecie musi w pewnym momencie walczyć nie z kolejnymi falami trupów, a z nacierającą bandą żywych, dla których strzelanie do trupów jest zabawą.
Jednakże nie zawsze mamy do czynienia z poważnymi filmami o tym, co martwe i grasuje po okolicy. Dobrym przykładem humorystycznego podejścia do tego tematu jest trylogia o Martwym źle Sama Raimiego i Billego Campbella. Ci dwaj twórcy najlepiej czujący się w odmętach kina klasy B stworzyli nisko budżetową niby parodię filmów o zombie. Używam określenia „niby”, gdyż początkowo opowieść jest prowadzona jako całkiem poważny film. Dopiero z czasem, jak i z kolejnymi częściami coraz bardziej przechodziliśmy w kierunku komedii. Duża w tym zasługa talentu Campbella i jego skłonności do przesadnej, komicznej, gry.
Dodajmy jednak, że te filmy były zdecydowanie bliższe duchowi Lovecrafta z pojawiającym się Necronomiconem na czele. Także i użycie określenia zombie przy nich jest do pewnego stopnia niesłusznym, ale mimo wszystko wygrzebańcy są ważnym elementem tych produkcji. Romero starannie unikał wyraźnego podkreślenia, dlaczego zmarli wstają z grobów dając w wielu różnych miejscach różne odpowiedzi. Jednakże nie był on jedynym spadkobiercą Żywych Trupów. Współtwórcą scenariusza był John A. Russo. Wkrótce po powstaniu Nocy drogi obydwu autorów rozeszły się w nienajlepszych stosunkach. Wtedy też podzielili między sobą prawa do filmów, Romero dostał „Trupy (Dead), a Russo „Living Dead”, czyli właśnie Żywe trupy. Po paru latach napisał on powieść o bardzo odkrywczym tytule Return of the Living Dead. Zdobyła ona na tyle duże zainteresowanie, że pojawiła się grupa osób, która chciała zrobić jej ekranizację. Na autora scenariusza wybrano Dana O’Bannona, czyli człowieka, który dał nam Obcego. Mogliśmy w związku z tym oczekiwać, że dostaniemy do ręki mroczny i posępny film o zombie.
Widzów czekała jednak niespodzianka. Kiedy w trakcie prac na produkcją zaproponowano O’Bannonowi wyreżyserowanie filmu, ten zgodził się pod jednym warunkiem. Będzie mógł zmienić wszystkie elementy fabuły, tak, aby jak najbardziej odróżniać się od produkcji Romero. Zgodzono się na jego żądania i efektem tego było właśnie Return of the Living Dead na taśmie. Film ten po pierwsze wyraźnie oznacza, skąd pochodzą żywe trupy i nawet mamy w nim odniesienie do Nocy. W początkowej scenie, gdzie mamy wprowadzenie do opowieści starszy pracownik firmy zajmującej się sprzedażą szkieletów, ciał i innych rzeczy dla akademii medycznych oprowadza młodego chłopaka, który właśnie zaczyna tam pracę. Mówi mu wtedy, że najdziwniejszą rzeczą, którą mają na składzie są trzy tajemnicze beczki z wojska. W nich znajduje się tajemniczy gaz, który był efektem eksperymentów naukowych. Stał on za wydarzeniami sprzed trzydziestu lat, na podstawie których później powstał film, acz został on odpowiednio zmieniony, aby uniknąć procesów. Beczki trafiły do składu przez przypadek i równie przez przypadek zostały otwarte, kiedy ta dwójka poszła je obejrzeć. Ulotnił się z nich tajemniczy zielony gaz, który ożywił wszystkie martwe istoty w składzie posiadające tkankę. Z martwych powstała więc połowa psa, ale też zwłoki wiszące w chłodni. Szkielety pozostały martwe.
W między czasie znajomi chłopaka czekając na niego postanowili zrobić imprezę, aby zabić czas. Za najlepsze do niej miejsce uznali pobliski cmentarz. Ekipa składa się z prawdziwego punka, którego strój „coś znaczy”, z chłopaka, który podkochuje się w jednej dziewczynie, ale ta go nie chce, z dziewczyny tego chłopaka, który otworzył pojemnik z gazem, z murzyna, oraz z dziewczyny, która ma dziwne fantazje, farbowane rude włosy i lubi się rozbierać bez powodu. Najlepiej na grobie.
Tutaj zresztą pozwolę sobie na małą dygresje. Nie tak dawno temu z humorem (a przynajmniej tak mi się wydaje) i dużą dozą krytycyzmu opisywałem sceny erotyczne w kinie. Pokazywałem przykłady idiotycznej nagości, która niczemu nie służy. Z pozoru tutaj mamy do czynienia z podobnym przypadkiem. Jest jednak pewna różnica. O’Bannon w całej sekwencji puszcza oko do widza, zdaje się mówić: to jest film klasy B, więc naga kobieta musi być. Zarazem jednak poprzez absurdalność całej sceny tak na prawdę wyśmiewa wszystkie te filmy tego gatunku, które bez opamiętania umieszczają nagie postaci. Robi to nie poprzez mówienie tego wprost, a poprzez doprowadzenie tejże sceny do pełnej skrajności. Zamiast jakichkolwiek prób tłumaczenia, że to jest ważne dla fabuły filmu, czy też choćby prób zaczepienia tej sceny w ciągu zdarzeń, mamy przyznanie, że to wszystko ma na celu tylko zwrócenie uwagi widzów.
Humor filmu opiera się nie na dialogach, a bardziej na slapstickowym podejściu do bohaterów. Biegają oni niczym postaci z filmów Bustera Keatona, na wstające trupy reagują krzykiem i przerażeniem. Zombie także zachowują się niepoważnie. Krzyczą sławetne „brains”, które dzięki temu filmowi weszły do standardowego okrzyku wiązanego z umarlakami. Poza tym mają od czasu do czasu własne problemy ze swoimi kończynami. Potrafią one odpaść, a szczęki mogą się zgubić. Zarazem jest to film odpowiednio krwawy i brutalny (zresztą część żartów odnosi się do owej brutalności). Można powiedzieć, że wraz z Powrotem cały gatunek filmów o zombie zmierzał do końca. Okazało się, że ludzie już nie tylko chcą się bać chodzących trupów, ale także się z nich śmiać. Powiedzmy sobie szczerze, że nie jest to dziwne, gdyż ciężko się bać powoli chodzących jęczących istot. Nawet, jeżeli chcą one naszych mózgów.
“Return…” oglądałem na małym turystycznym czarno-białym telewizorku będąc dzieckiem. Film utkwił mi mocno w pamięci. Ponownie obejrzałem go kilka lat temu i wrażenie było bardziej komiczne niż przerażające. Ale te filmy mają swój urok.
“Dawn of the dead” odświeżyłem sobie całkiem niedawno. Film odbierałem jako swoistą krytykę konsumpcjonizmu. Bohaterzy cały czas powtarzali, że zombie wracają do sklepu, bo mają jakieś reminiscencje z poprzedniego życia, a w supermarkecie spędzali najwięcej czasu i to był jedyny sens ich życia.
Dla mnie “28 dni później” to praktycznie skończone arcydzieło. Żadnego filmu nie ogląda mi się tak dobrze, jak dzieła Danny’ego Boyle’a.
Male czarnobiale telewizory sa zawsze najlepszym sposobem ogladania telewizji. Pamietam ile filmow i seriali ogladalem na takim czyms. Ostatni odcinek 3 sezonu MASHa, czy tez ostatni odcinek Crime Story. To byly czasy! W kazdym razie sila Return… wynika z tego, ze to jest horror i komedia. To jest tak jak w El dia de la Bestia Alexa de la Iglesia. Niby komedia, ale ostatnie 20 minut jest straszniejsze niz nie jeden horror. Co do Dawn, to tak, w Romerowej wersji to krytyka konsumpcjonizmu; zreszta to jest czeste w filmach Romero, ze maja one zaciecie socjologiczne. Bardzo lubie Bruisera, ktory wlasciwie opowiada o buncie przeciwko spoleczenstwu.
Odnosnie zas 28 dni, to musze powiedziec, ze drazni mnie iscie na latwizne w scenach z wojskiem. To jest element, ktory mnie zreszta drazni w ogole w kontekscie “nowgo kina”, czyli bardzo uproszczona wizja spoleczenstwa. Brrrr. Poza tym happy end?
Happy end czemu nie:)
Od czegoś trzeba przecież zacząć i tych kilku żołnierzy stanowiło namiastkę plemienia. Oczywiście wizja majora, w której dwie kobiety wystarczą do odbudowy całej cywilizacji świadczy o jego megalomanii, ale gdyby tych kobiet było więcej?
W “Bastionie” King świetnie opisuje różnego rodzaju grupy, które powstają w wyniku upadku naszego modelu społeczeństwa. Jest seksualne niewolnictwo, jest kanibalizm, jest też pragnienie ocalenia dawnego świata.
Nie oglądałem “Dnia Bestii” – będę musiał sobie jakoś to zdobyć.
Takie filmy nie powinny miec happy endu 🙂
Odnosnie wojska, to nie chodzi mi o ich megalomanie i mala ilosc kobiet, a o takie prostackie przypisywanie zolnierzom krwiozerczosci. Wlasciwie w momencie, gdy pojawili sie ludzie w mundurach, to mozna bylo przewidziec, ze beda tymi zlymi. Osobiscie wolalbym, aby w tej roli obsadzic nauczycieli akademickich, czy tez inna grupe “tego typu”. No ale zapomnialem, zolnierz to na pewno krwiozerczy psychopata.
Dzien Bestii warto zobaczyc. Chocby nawet dla samej sceny poczatkowej 🙂
Z tymi żołnierzami to chyba było tak, że film jest osadzony w realiach europejskich, a nie amerykańskich. W USA spora część obywateli ma dostęp do broni palnej, a pewnie jeszcze większa część umie się nią posługiwać. Dlatego grupa złożona z nauczycieli akademickich miałaby tam większe szanse przetrwania, bo statystycznie więcej amerykańskich nauczycieli akademickich miało do czynienia z bronią.
W “28 dniach…” mamy Wielką Brytanię, która podobnie jak chyba większość krajów europejskich ma dość restrykcyjne prawo jeśli chodzi o posiadanie broni. Żołnierze natomiast mają niezbędny sprzęt, wyszkolenie by przetrwać. A to, że akurat wyszło z nich okrucieństwo – w sytuacjach ekstremalnych nie sposób przewidzieć ludzkich zachowań. Gdyby trafili na gangsterów, którzy urządzili się w ten sposób ich los byłby zdecydowanie gorszy.
Realia realiami, ale przeciez to moglaby byc na przyklad grupa, ktora przejela sklad broni. W kazdym razie, tak z logidznego punktu widzenia, to powinni byc wojskowi, ale zarazem ze strony tworcow bylo to pojscie na latwizne.