Gliniarze vs mafioso (Gangsters Squad)

Typowy plakat ostatnio. Duzo głów i mały tytuł.
Typowy plakat ostatnio. Duzo głów i mały tytuł.

Klasyczne kino gangsterskie regularnie, co kilka lat, wraca na ekrany kin. Za każdym razem czyni to w różnym stylu i z innymi założeniami. Przykładowo w latach 90-tych mieliśmy młodzieżowych Gangsterów Michaela Karbelnikoffa opowiadających o początkach Syndykatu. Parę lat później mieliśmy Mulholland Falls (u nas wprawnie przetłumaczono ten tytuł na Nieugiętych), ale także Tajemnice Los Angles. Te dwa ostatnie były próbą dekonstrukcji mitów kina gangsterskiego, podobnie jak miało to miejsce w The Public Eye, czyli nieoficjalnym filmie biograficznym o Weegee. Trzeba pamiętać, że chociaż gangsterzy pojawili się dosyć późno w kinie (za początek uważa się dwa filmy: Wróg publiczny i Mały Cezar, oba z 1931), to bardzo szybko bohaterowie tego typu zadomowili się na ekranach kin. Do tego stopnia, że ciężko sobie wyobrazić świat bez mafiosów i tego typu rzezimieszków.

Bardzo pomagało w tym publicystyczne zacięcie autorów poszczególnych produkcji. Szczególnie na początku, kiedy wszyscy rzeczywiście żyli w świecie, gdzie prasa brukowa żyła wojnami gangów, a wielu przestępców było powszechnie znanych. Pewnym utrudnieniem dla twórców okazał się jednak Kodeks Haysa, który bardzo mocno ograniczył sposoby pokazywania zła w kinie. Przemoc stała się od tego momentu wyraźnie określona, a motywacje bohaterów musiały zostać wpisane w pewną ukonkretnioną moralność. Nie przeszkadzało to jednak w tworzeniu w tak zwanym „Poverty Row” seryjnie produkowanych opowieści o gangsterach. Były one mocno schematyczne także, jeżeli chodzi o sposób przedstawiania bohaterów. Dobrzy byli dobrzy, źli byli źli, a krew lała się gęsto i nisko budżetowo. Większość tych produkcji raczej nie nadaje się do oglądania, ale jest spośród nich kilka całkiem dobrych, a i parę wybitnych filmów się znajdzie (na czele z klasycznym Detour).

W każdym razie bardzo szybko kino podzieliło się na dwie grupy opowieści. Jedne były tworzone z perspektywy gangsterów, którzy od małego przestępstwa dochodzili do „szczytu świata”, tak jak uczynił to Człowiek z blizną Howarda Hawksa. Drugą grupą filmów były te, gdzie bohaterami byli dzielni policjanci walczący ze złymi gangsterami. Do tej drugiej kategorii odwołuje się Gangsers Squad, który niedawno wszedł do naszych kin. Film w reżyserii Rubena Fleischera (tego od Zombieland) jest bardzo schematyczną i fabularnie prostą historią wykorzystującą kilka znanych motywów w kinie i nie tylko.

Cała drużyna dzielnych policjantów.
Cała drużyna dzielnych policjantów.

Parę lat po wojnie były żołnierz – teraz policjant – John O’Mara, który nie chce zamykać oczu na szerzącą się zbrodnie, dostaje od szefa policji ofertę nie do odrzucenia. Ma zająć się jednym z większych gangsterów Los Angeles, Mickey Cohenem. Ten Żyd (etniczność jest tutaj ważna) swoją brutalnością, bezwzględnością i talentem do interesów zdobył sobie nie tylko silną pozycję w Mafii, ale i przez pewien czas sam kontrolował sytuację w Mieście Aniołów. Zaczynał zresztą swoją karierę jako ochroniarz sławnego Bugsy Siegela i do końca życia zachował charakterystyczną dla tego zawodu opryskliwość.

Nasz bohater, który obiecał będącej w ciąży żonie, że będzie na siebie uważać, szybko korzysta z okazji i tworzy zespół bezwzględnych policjantów. Będą oni działać wbrew prawu, potajemnie, niszcząc organizacje Cohena. Zamiast aresztować gangsterów, będą ich okradać, a sprzęt demolować. Początkowo są w tym nieporadni, ale z czasem nabierają wprawy i coraz mocniej naciskają na odcisk Cohena. W tle mamy wątek romantyczny pomiędzy jednym z policjantów, Jerrym Wootersem, który podrywa dziewczynę Cohena, Grace Faraday.

W tym momencie można właściwie skończyć opisywać fabułę, gdyż jest ona do bólu schematyczna. Zarazem jest bardzo przyjemna, gdyż, jeżeli widz chwyci konwencję rozrywkowego kina gangsterskiego, to zamiast przeszkadzać, owe uproszczenia stają się zaletą. Nie mamy w przypadku tego filmu żadnej dekonstrukcji, rozliczania mitów, czy innych tego typu rzeczy. Zamiast tego oglądamy dzielnych policjantów, którzy rozprawiają się ze złymi gangsterami. Nie mamy też wątpliwości, że Mickey Cohen, zagrany z odpowiednią brawurą i przesadą, w pełni zasługuje na odstrzelenie. Nie będziemy mu współczuć, ani płakać nad jego zapewne tragicznym dzieciństwem. To jest zły człowiek i tyle.

Kapelusz jest? Jest. Tommy Gun jest? Jest. Można teraz podbijać miasto.
Kapelusz jest? Jest. Tommy Gun jest? Jest. Można teraz podbijać miasto.

Tego typu rozwiązanie fabularne dla wielu może być śmieszne, bądź niestrawne. Tym bardziej, że ta wyraźna czarnobiałość podkreślana jest przez wypowiadane przez O’Marę z offu patetyczne przemowy. Doskonale jednak wpisują się one w tradycję kina gangsterskiego i seriali kryminalnych w stylu bardzo ważnego dla amerykańskiej telewizji Dragnet. Oglądając Gangsters Squad trzeba na chwile zapomnieć o naszym cynizmie i zwyczajnie cieszyć się z tej pewnego rodzaju bajki opowiadającej o policjantach i bandytach. Wszystko to w konwencji nie do końca poważnej. Wystarczy powiedzieć, że mamy w filmie wiele cytatów i dialogów wziętych z innych produkcji, jak chociażby Dracula Teda Browninga.

Sukces takiego filmu nie opiera się na fabule, a na dobrze zagranych postaciach i wartkiej akcji. Jednego i drugiego nie brakuje. Josh Brolin ma wystarczająco kanciastą twarz, aby pasować na weterana, a Robert Patrick wygląda niczym Wyatt Earp. W tle po ekranie szaleje Sean Penn, który widać wyraźnie, że bawi się swoją rolą. Dla kobiet mamy jeszcze Ryana Goslinga, a mężczyźni mogą popatrzeć na Emmę Stone w zjawiskowych sukniach. Właściwie w filmie nie ma źle zagranej postaci, a kolorowe tło różnych drobnych rzezimieszków dodaje odpowiednio dużo rozrywki. W tle gra nam muzyka grana między innymi przez Gangster Squad Movie Band – cudowna nazwa swoją drogą – a czasem słuchamy klasycznych utworów z lat 40-tych.

A to, co widzimy na ekranie jest wielkim hołdem dla wielu produkcji z gatunku. Bandyci idą równym krokiem strzelając z pistoletów maszynowych demolując samochody i choinki. Kiedy trzeba okładają się pięściami i stołami. Sceny akcji i pościgi wyglądają niczym wprost wzięte ze wspomnianego Scarface, czy innych produkcji spod znaku Tommy Guna. Trzeba zauważyć, że scenografia, stroje i cały wygląd filmu jest bardzo starannie zrobiony. O wiele lepiej niż, sądząc po zapowiedziach, Wielkim Gatsby Luhrmana. Estetycznie jest to jeden z ładniejszych filmów, co widać także po jednych z lepszych napisów końcowych filmu.

Zapewne można w tym filmie wiele rzeczy zrobić lepiej, ale poszczególne wady nie przeszkadzają dobrze się bawić oglądając prostą i radosną opowieść o wcale dobra ze złem. Wszystko to z odpowiednią brutalnością, krwią i pływającymi kawałkami mózgu, a wszystko doprawione odpowiednimi dialogami pełnymi humoru i dystansu (przy czym nie wszystkie da się przetłumaczyć).

 

Na koniec zaś seria artykułów, na podstawie których powstał scenariusz filmu. Prawdziwa historia jest zdecydowanie inna od tej przedstawionej na ekranie, ale komu to przeszkadza?

 
 
 
 
 
 

One comment

  1. Pani Recydywa says:

    Może kiedyś jakiś wpis o tym dawnym a i bardziej współczesnym kinie gangstrskim? (Choćby o Nietykalnych i Wrogach Publicznych) Niedługo to się zamieni w wyliczankę czytelników, o czym by chcieli posty… Ale przynajmniej linki się już dobrze odróżniają od tła na stronie 😉

Leave a Reply to Pani Recydywa Cancel reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *