Dziecięciem będąc widziałem we wrocławskim kinie Lwów film Sędzia Dredd z Sylvestrem Stallone. Wtedy to był mój pierwszy kontakt z jednym z największych bohaterów wydawnictwa AD 2000 (drugim herosem wydawanych przez nie komiksów jest równie krwiożerczy Slaine, a i znajdzie się całkiem pokaźna gromadka pomniejszych gwiazd obtaczanych we krwi przeciwników). Film z 1995 roku nie był arcydziełem, acz był całkiem przyjemną produkcją charakteryzującą się bardzo dobrą scenografią i bardzo ładnym projektem nowoczesnego robota – mordercy. Miał on jednak jedną zasadniczą wadę, a był nią „bohater komiczny” grany przez Roba Schneidera, gwiazdę tak żałosnych komedii, że przy nim Adam Sandler jest reprezentantem wysublimowanego poczucia humoru. Fani komiksu dodali także jeden zasadniczy zarzut, mianowicie, że Dredd występuje w filmie bez hełmu. Dla niektórych zarzut ten może się wydawać dziwny, ale ma on dosyć dobre uzasadnienie. Komiks ma swoje lata, a jak dotąd ani razu czytelnicy nie mogli zobaczyć twarzy głównego bohatera. Tutaj w ekranizacji widzimy ją od razu.
W każdym razie dodajmy, że chociaż przyszłość przedstawiona w filmie była dosyć mroczna, to jednak bliżej mu było do bardzo udanej satyry, jaką był Człowiek demolka, niż do znacznie bardziej przewrotnego komiksowego oryginału. Bo trzeba pamiętać, że wychodząca od 1977 roku opowieść jest dosyć specyficznym obrazem przyszłości. Teoretycznie mamy do czynienia z prostą walką dobra ze złem, tyle, że dobro reprezentowane jest przez ustrój co najmniej wątpliwy moralnie. Sędziowie rządzący w Mega City One nie są reprezentantami prawa takiego, jakie nawet najbardziej radykalny zwolennik szybkich sądów i surowego karania uznałby za mocno przesadzone. Większość procesów kończy się szybkim wyrokiem wydawanym zaraz na miejscu przestępstwa i rzadko kiedy oskarżony może liczyć na uniewinnienie. Generalnie każdy jest winnym czegoś. Dredd jest w związku z tym przedstawicielem brutalnej i autorytarnej władzy, która do tego jest skrajnie niezdolna do zaprowadzenia porządku. Kolejni odstrzeliwani przestępcy szybko są zastępowani przez nowych i nie wydaje się, żeby kiedykolwiek w mieście mógł zapanować spokój.
Wizja przeludnionego miasta przyszłości jest skrajnie pesymistyczna, do tego otoczone jest ono swego rodzaju Mad Maxem – radioaktywną pustynią, gdzie żyje tylko szeroko rozumiane zło. Gdzie nie spojrzeć, to mamy do czynienia z beznadzieją egzystencji.
Jakiś czas temu pojawiły się informacje, że będzie nowa ekranizacja komiksu. Moja pierwsza reakcja była dosyć ambiwalentna. Z jednej strony się cieszyłem, a z drugiej miałem poważne wątpliwości. Od 1995 roku miałem kontakt z komiksami z Dreddem i widziałem, że można z tego materiału stworzyć znacznie poważniejszą i mroczniejszą opowieść. Obawiałem się jednak, że producenci wystraszą się krwi i postawią na złagodzoną wersję bohatera i świata. Wątpliwości pobudzał także brak informacji na temat filmu i jego wyjątkowo zły tytuł pojawiający się w różnych materiałach promocyjnych: Dredd 3D. Także i pierwsza zapowiedź nie wzbudziła we mnie entuzjazmu. Niby wszystko ładnie na niej wyglądało, ale pytania pozostały odnośnie wizji świata.
Na szczęście okazało się, że film, choć zrobiony w 3d, jest bardzo dobry. Zacznijmy od pewnych technikaliów. Mamy w przypadku Dredda do czynienia ze średnio-budżetową produkcją. Twórcy mieli do dyspozycji 45 milionów $, czyli porównywalną ilość, jak Zmierzch. Spożytkowali je jednak znacznie lepiej i na ekranie wykreowali realistycznie wyglądające miasto przyszłości. Chociaż ograniczone jest ono pod względem przestrzeni, a i nie mamy do czynienia z tłumami statystów, to nie przeszkadza to w oglądaniu filmu. Przeciętny widz tego typu rzeczy nie dostrzeże, a ci, którzy na nie zwracają uwagę, mają przeważnie nie równo pod sufitem. Zwyczajowo 3d jest zbędnym dodatkiem, ale trzeba przyznać, że praca kamery jest bardzo dobra. Widać, że reżyser filmu, Pete Travis, miał duże aspiracje. Niektóre ujęcia wyglądają niczym obrazy, czy też kadry z komiksów. Przy czym, co ważne, komponują się one dobrze z całym filmem i nie są jakimś trickiem, czy przerostem formy nad treścią. Na szczególne wyróżnienie zasługuje także muzyka. Mamy do czynienia z połączeniem ostrego rocka i elektroniki, które doskonale pasuje do krwawych scen walki. W odpowiednich momentach uderza nas ściana dźwięku.
W całym filmie jest wiele takich scen i sekwencji. Już początkowa narracja wprowadza nas w opowieść o krwi i zniszczeniu. Potem widzimy pościg za bandytami, który przypomina słynną sekwencję początkową z RoboCopa. Poprzez takie krótkie wprowadzenie poznajemy naszego bohatera. Człowieka bezwzględnego i sumiennie wypełniającego swoje obowiązki. Idąc mija bez wzruszenia ciała przypadkowych przechodniów. Nie interesują go uczucia, a i nie posiada on żadnych wątpliwości.
Ta maszyna prawa dostaje za zadanie przeprowadzić egzamin na młodej kandydatce na sędziego imieniem Anderson. Nie zdała ona egzaminów, ale szefowie sędziów uznali, że warto poddać ją próbie, gdyż posiada ona wyjątkowo silne zdolności PSI. Nasza „radosna parka” ma w związku z tym spędzić razem dzień w mieście. Jeżeli Anderson zda egzamin będzie sędzią. W tym celu musi ona przeżyć. Z jednego z tysięcy przestępstw dosyć przypadkowo wybierają potrójne zabójstwo, jako sprawę do rozwiązania. Okazuje się, że to proste zadanie tak na prawdę jest czymś znacznie większym (choć dodajmy, że zarazem jest to „dzień jak każdy inny” dla sędziów). Nie było to przypadkowe morderstwo, a publiczna egzekucja. Wieżowcem, w którym doszło do tego zajścia rządzi gang Ma-Ma. Ta była prostytutka, która po tym jak została pocięta przez alfonsa, zamordowała go i przejęła jego biznes, rządzi w nim twardą ręką. W wyniku jej działań powstał bezwzględny gang, który zajmuje się dystrybucją nowego narkotyku, Slo-Mo. Sprawia on, że osoba go zażywająca odczuwa rzeczywistość w zwolnionym tempie.
Sędziowie szybko orientują się, gdzie znajduje się najbliższy punkt dystrybucji narkotyku. Ruszają do celu i szybko w bardzo sądnej sekwencji eksterminują przeciwników. Mają jednak 8 aresztantów, Anderson wyczuwa, że jeden z nich brał udział w egzekucji trójki, z powodu której znaleźli się oni w tym wieżowcu. Nasi bohaterowie postanawiają w związku z tym zabrać go na przesłuchanie. Ma-Ma jednak nie chce na to pozwolić. Okazuje się bowiem, że aresztant wie za dużo na temat jej nielegalnych operacji. W tej sytuacji wydaje ona wyrok śmierci na sędziów, a jej ludzie uruchamiają w bloku zabezpieczenia na ryzyko wojny. Wieżowiec jest odcięty od świata. Bohaterowie są w sytuacji, w której muszą przeżyć i znaleźć sposób na wydostanie się z tego więzienia.
Tym więzieniem jest w dużej mierze samowystarczalna społeczność ludzi mieszkających w ogromnym wieżowcu. Jego wystrój przypomina trochę Bombay City z Nirvany Gabriele Salvatoresa. Długie korytarze, sklepy, kino, a wszystko w jakimś nieładzie i porzuceniu. Miasto zamknięte w betonowej ograniczonej przestrzeni, gdzie każdy korytarz jest tak na prawdę ulicą. Ten mały świat zaprojektowany jest bardzo starannie i realistycznie. Jest on żywy i nie wymaga od widza zbyt dużego zawieszenia wiary, aby mógł on uwierzyć, że ma do czynienia z czymś realnie istniejącym.
Jednakże to, w czym film jest najlepszy, jest pokazanie walki z przestępczością, jako beznadziejnej wojny, na której prawo jest na straconej pozycji. W gruncie rzeczy z czasem policja staje się nie wiele lepsza od przestępców i to nie dlatego, że system jest zły, ale dlatego, że taka jest natura wojny. W dużej mierze koncepcja fabuły przypomina Elitarnych. Ten zaskakująco wręcz dobry film brazylijski opowiada o poszukiwaniu przez dowódcę elitarnego oddziału policji swojego następcy. W ramach szkolenia kandydatów zamienia ich w bezwzględnych morderców i ku przerażeniu zapewne wielu widzów, nie postrzegamy tego jako czegoś negatywnego. Zamiast tego uznajemy to za oczywistą konsekwencje beznadziejnej walki z hydrą, jaką jest przestępczość w przeludnionym mieście, czy to jest Rio de Janeiro, czy Mega City One. Nie chcemy żyć w takim świecie, bo jesteśmy wobec niego bezradni.
Pewną różnicą względem Elitarnych jest to, że zło w Dreddzie ma zdecydowanie lepsze uzasadnienie. Ma-Ma jest chorą psychopatką, bezwzględną morderczynią, jednakże jej zachowanie jest naturalną konsekwencją tego, jak wygląda świat przyszłości. Wymusza on pod pewnymi względami przynależność do którejś ze stron permanentnego konfliktu i, co bardzo wyraźnie widać w filmie, dla normalnych ludzi, to przestępcy są ich prawem. Nie oznacza to, że jest ona niewinna, czy też nie usprawiedliwia to przestępczości, ale powoduje, że rozumiemy jej zachowanie.
Jeżeli chodzi o aktorów, to wszyscy dobrze odgrywają swoje rolę. Także i Karl Urban, który co prawda nie jest Peterem Wellerem, ale radzi sobie dobrze w graniu dosyć nieludzkiego policjanta. Lena Headey radzi sobie dobrze jako psychopatyczna Ma-Ma i nie można jej niczego zarzucić. Warto także patrzeć na karierę Olivi Thirlby, która może osiągnąć wiele. W filmie nie ma złego aktora i choć większość bohaterów szybko ginie w tle, a część nie ma za bardzo twarzy, to nie ma żadnych powodów do narzekania.
Wszystko wskazuje, że Dredd nie będzie miał kontynuacji. Wielka szkoda, gdyż bardzo ciekawym jest jak dalej twórcy rozwinęliby kwestie „faszyzmu” głównego bohatera. Tym bardziej, że bardzo konsekwentnie budowany obraz świata zaprezentowany w tym filmie pozwala przypuszczać, że i kolejne części mogłyby w bardzo ciekawy sposób pokazać kolejne elementy Mega City One. Niestety dobre filmy z szeroko rozumianej fantastyki nie mają szczęścia na wyspach. Przykładowo bardzo sprawnie zrealizowany Salomon Kane nie okazał się takim sukcesem kasowym, na jaki liczyć mogli twórcy, a szkoda.
Komiks wprowadzjący do filmu i przedstawiający historię Ma-Ma.