Seks, Kosmos, Czarne Dziury, Pająki i Mesjasz, czyli w dwóch słowach Ziggy Stardust

Niniejszy tekst zacząłem pisać jakiś czas temu, a jego publikacja została przyśpieszona przez ten wpis. Na początku chciałem opowiedzieć o tym, kim był Ziggy Stardust, ale wraz z kolejnymi zdaniami zdałem sobie sprawę, że nie da się na to pytanie odpowiedzieć. Zamiast tego skupiłem się tutaj na samej płycie, którą mam na półce dzięki pewnej wspaniałej i cudownej dziewczynie. Gdyby nie ona, to na ten i wiele innych tekstów na tym blogu pewnie nigdy by nie powstało.

 

Po co słowa, kiedy jest obraz.

David Bowie stał się gwiazdą dzięki wydawanemu w 1972 roku albumowi The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars. Nim zajmiemy się omawianiem samego albumu napiszmy kilka słów na temat kariery Bowiego do chwili jego premiery. Nie był to jego debiut płytowy, gdyż od końca lat 60-tych próbował on przebić się jako muzyk. Wydawał kolejne single, ale nie udawało mu się tak naprawdę osiągnąć zamierzonego celu. Sprzedawały się one w zbyt małym nakładzie, aby móc o nim powiedzieć, że jest gwiazdą. Niby wydany w 1969 singiel Space Oddity dał mu sławę, ale wszystko wskazywało, że będzie on autorem jednego hitu. Dodajmy, że nie do końca dzięki jego staraniom, a bardziej dzięki szczęśliwemu nadaniu utworu przy okazji lądowania Apollo 11 na księżycu.

Dopiero Ziggy Stardust dał Bowiemu sławę, lecz nie przez oryginalność płyty, czy też wytyczanie nowych ścieżek, jeżeli chodzi o muzykę. Mamy oto do czynienia z dosyć klasyczną mieszanką rocka i bluesa, która była dosyć popularna w tamtych czasach. Pomimo tego, że pod żadnym względem „obiektywnym” płyta nie wybijała się na tle innych Bowie stał się dzięki niej gwiazdą. Dlaczego?

Oto jak moda potrafi zwodzić tych, co szukają sensacji. Przecież od razu widać, że to spódnica męska.

Przyczyn sukcesu płyty należy szukać w dwóch elementach. Z jednej strony mamy oto do czynienia z bardzo dobrym muzycznie albumem z interesującymi tekstami. Z drugiej zaś prawdziwym powodem, który sprawił, że Ziggy był przełomem, znajduje się gdzie indziej. David Bowie, chociaż nie był ekonomistą – jak Mick Jagger – doskonale wiedział, że, aby zdobyć popularność jako muzyk nie wystarczy dobrze śpiewać. Ludzie muszą o tobie mówić. Dlatego też stosunkowo szybko zaczął eksperymentować ze starannie przygotowanym skandalizowaniem. Dla potrzeb swojej trzeciej płyty, wydanego w 1970 The Man Who Sold the World zaczął przebierać się w dziwne stroje. W wypadku okładki do płyty mamy do czynienia z męską spódnicą, specyficznym tworem mody, który się nie przyjął. Jednakże wiele osób ten strój odebrało to jako deklaracja dotycząca seksualności Bowiego. Warto tutaj zaznaczyć, że on sam szybko zorientował się, że „te sprawy” gwarantują popularność, więc szybko zaczął dorzucać do pieca dając różne coraz bardziej abstrakcyjne deklaracje odnośnie tego, z kim sypia.

Prawdziwym przełomem było jednak to, że w ramach Ziggy’ego Stardusta nie tylko przebierał się w dziwne, androgeniczne stroje, ale także zaprezentował światu w pełni skonstruowaną postać „rock and rollowego mesjasza”. Był on konglomeratem różnych rzeczy, które go fascynowały. Z jednej strony był Marc Bolan i początki glam rocka, amerykański punk rock spod znaku Iggy’ego Popa, ale i dziwne szaleństwa muzyka znanego jako Legendary Stardust Cowboy. To jak się nazwał jest zresztą mocno osadzone w tym szaleństwie, nazwisko po “sparaliżowanym” kowboju, a imię wzięte, albo od sklepu, albo od Popa. Przebrany za dziwną istotę, ze wściekle czerwonymi włosami Bowie śpiewał piosenki o końcu świata. Zaznaczę od razu, że chociaż na okładce płyty ubrany w niebieski strój ma blond włosy, ale już od pierwszych występów jako Ziggy oczy atakowała czerwień.

Dodajmy tutaj, że nie jest to pierwszy, ani tym bardziej ostatni flirt Bowiego z fantastyką. Już na pierwszym albumie, będącym bardzo specyficzną zbieraniną łagodnych i chwytliwych melodyjek znalazł się utwór We Are Hungry Men, będący opowieścią o świecie gdzie znaleziono metodę na rozwiązanie problemu głodu. Piosenka ta nie jest arcydziełem, a i można dyskutować, czy nie należy jej uznać za złą. Nie zmienia to tego, że jest ciekawym zapisem wczesnych fascynacji Bowiego.

The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars rozpoczyna się od chwytliwego utworu Five Years. Wprowadza on słuchacza w apokaliptyczny nastrój, Ziemi pozostało 5 lat i potem już nic nie będzie. Jedyną nadzieją dla ludzkości okazuje się tajemnicza istota, która wybrała sobie na mesjasza rockmana i dała mu zespół muzyków z Marsa, mowa tutaj o tytułowym Ziggym. Zostaje on wprowadzony w 4 utworzy płyty, czyli Starman. Podmiotem lirycznym jest tu typowy mieszkaniec Ziemi, który odkrywa istnienie istoty, która może stanowić ratunek, ale obawia się, że zniszczy ludzi. Najpewniej podmiotem jest właśnie Ziggy, a inkryminowaną istotą zgodnie z późniejszymi wywiadami Bowiego są „rozumne czarne dziury”.

Jak powiększy się zdjęcie, to lepiej widać, o co w nim chodzi.

Mesjasz ma przekazać ludziom, aby zaczęli żyć i radować się. Wszyscy powinni się otworzyć na innych, ale jego głos nie przebija się do ludzkości. Podobnie jak wielu innych mesjaszów nie dane mu jest spełnić swojej roli żyjąc. Nim jednak będzie można go zabić trzeba go właściwie przedstawić i temu służy piosenka Ziggy Stardust. Wyrazista i mocna opowiada o świetnym muzyku rockowym, który wygląda dziwnie, lecz świetnie gra na gitarze i wspaniale śpiewa. Ma wielu fanów, którzy zrobią dla niego wszystko. Jest panem sytuacji, lecz jak pada w samej piosence, zostanie/został on zabity przez dzieci (kids).

Jednakże ostatni utwór na płycie opowiada trochę o czymś innym. Jest to opowieść o rock and rollowym samobójstwie. Wydaje się, że jest to opowieść o zatraceniu się, gdzie jedynym kontaktem ze światem jest widownia. Cała piosenka robi wrażenie okrzyku na koncercie do słuchaczy z prośbą o ratunek, którego krzyczący nie otrzyma. Z drugiej strony brzmi to jak żale zapomnianej gwiazdy, niespełnionego mesjasza, o którym już nikt nie pamięta poza nim samym. Trudno stąd powiedzieć, czy Ziggy przeżył, czy zginął. Czy okrzyk, którym kończy się utwór, a i sama płyta: Jesteście wspaniali, dajcie mi wasze ręce (You’re wonderful, gimmie your hands), jest okrzykiem radości, czy smutku i załamania?

Dopiero w nagraniach koncertów widać, jak wielkim dziwadłem był Ziggy

Podobna zresztą ambiwalencja występuje we wcześniejszym Lady Stardust. Opowiadający o Marcu Bolanie utwór z jednej strony ma jako podmiot liryczny mężczyznę, ale nazywany jest on właśnie mianem Lady Stardust. Czy mamy tutaj do czynienia z Ziggym? Czy też może z jego towarzyszem/towarzyszką? Jak on się mieści w całej rozbudowanej kreacji, jaką tak na prawdę jest Rise and Fall? Odpowiedzią mogłaby być interpretacja, że cała płyta jest swego rodzaju parodią kariery Marca Bolana, który swoim sukcesem musiał chyba rozdrażnić Bowiego, który wtedy dalej walczył o popularność. Utwór, choć radosny w brzmieniu bliższy jest raczej piosence o ciemności i odrzuceniu.

The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars jest dziwną płytą, a i jeszcze dziwniejszym koncept albumem. Jak wiadomo teoretycznie powinny one opowiadać jednolitą historię, jednakże w przypadku tej płyty Bowiego trudno ją jednoznacznie wskazać. Opowieść kończy się prawie natychmiast po jej rozpoczęciu. Zresztą wiele utworów, które trafiło na płytę pochodziło z innych sesji nagraniowych. Natomiast It Ain’t Easy jest coverem. Wszystko wskazuje w związku z tym, że koncept album powstał już po napisaniu i nagraniu wszystkich melodii. Trzeba zaznaczyć, że podobnie było z kolejnymi jego płytami, które niby miały opowiadać jedną opowieść, jak chociażby wspaniałe Diamond Dogs. Dopiero chyba 1.Outside jest albumem, który, choć z przygodami, był w pełni pomyślany od początku do końca, jako ta historia, która trafiła uszu słuchaczy. Nie znaczy, to, że Ziggy Stardust nie jest bardzo starannie stworzoną postacią. Wydaje się, że Bowie włożył więcej wysiłku w jego wykreowanie w rzeczywistości, niż w stworzenie koherentnego albumu o nim.

Gdyby jednak powiedzieć, że sława przyszła dzięki tekstom o mesjaszu i apokalipsie, to nie do końca byłaby to prawda. Wspomniałem już o podgrzewaniu atmosfery przez Bowiego różnymi pytaniami odnośnie jego orientacji seksualnej. Chodziło tutaj nie tylko o słowa, ale także o stroje, które bardzo mocno odbiegały od tego, co nazywamy dobrym gustem. Krzykliwe, kolorowe, lekko szalone. Do tego bardzo teatralne koncerty, gdzie Bowie symulował seks oralny z gitarą… albo po prostu grał na niej zębami, ale każdy widział, co chciał. Tego typu zachowań było wystarczająco wiele, aby media nie dawały mu spokoju. Wydaje się, że nawet w momencie, kiedy nałogi zaczęły przejmować kontrolę nad nim, to skandal pozostawał cały czas zaplanowanym elementem promocji.

Konstatacja ta nie wypływa negatywnie na słuchanie płyty. Jest to mianowicie jedna z najlepszych płyt rock and rolla, a na pewno jedna z najważniejszych płyt lat 70-tych. Wszystko od starannych melodii, a skończywszy na brzmieniu słów gra na niej dobrze i ciężko wskazać utwór, który nie pasuje do całości płyty. Jej znaczenie nie leży tylko w tekstach piosenek, czy muzyce, ale i w tym, że odcisnęła bardzo silne piętno na całym pokoleniu muzyków. Siouxie Sioux, Nina Hagen, Gary Numan, Bauhaus – to ledwie skromny wycinek artystów, którzy wzorowali się na dziwnej opowieści o mesjaszu i Marsie. David J, basista Bauhaus, kiedy na koncertach gra kompozycje Bowiego Time mówi, że jest to utwór jego ojca chrzestnego i ma wiele w tym racji.

 

Kiedyś skończę ten projekt

Polecam też fascynujący blog o piosenkach Bowiego (tutaj wybór tekstów o Ziggym).

 ps: w ramach chwalenia się przez autora bloga sukcesami.

 

 
12 words, 50 letters
 
 
 
 
 
 
 

2 comments

  1. Rusty Angel says:

    Miałam tak samo: gdy zaczynałam pisać notkę, chciałam skupić się na tym, jak opowieści fantastyczne to nie tylko filmy i książki, ale gdy usiłowałam poskładać historię Ziggy’ego w całość, no cóż, poległam. Trochę jednak w interpretacji pomogło mi rewelacyjne “Velvet Goldmine”, bo inaczej rozumiem “Roc’n’Roll Suicide” – to chyba zapomniany rockman, który odszedł na własne życzenie od świateł sceny, ale jego muzyka ciągle porusza – przynajmniej ja to tak widzę, mając przed oczyma film Haynesa.

    • hihnttheadmin says:

      To byloby jednak nadwyraz optymistyczne zakonczenie, ktore mi niezbyt pasuje do ogolnego nastroju plyty, gdzie od poczatku czuc zaglade. Tutaj w ogole mam wrazenie, ze Bowie przez cala swoja kariere probowal nagrac “opowiesc”, czy tez opere, ale nigdy mu nie wychodzilo az do 1.Outside, ktore i tak nie jest dostepne w tej “wlasciwej” formie i dopoki ktos nie wlamie sie do archiwum, to pewnie nie bedzie. Na szczescie ktos wykradl Toy, wiec moze i doczekamy sie tych 60 minut halasu o sztuce?

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *